Recenzja filmu

Velvet Buzzsaw (2019)
Dan Gilroy
Jake Gyllenhaal
Rene Russo

Malowane krwią

Co, jeśli to sztuka sama w sobie jest bardziej krwiożercza od nieprzychylnego recenzenta? Wtedy otrzymujemy skrzyżowanie dylematów moralnych artystycznego światka z kolejną częścią "Oszukać
Kilka niepochlebnych słów. W świecie szeroko pojętej sztuki niewiele trzeba, aby zdanie jednej osoby pogrzebało czyjąś karierę, choć paradoksalnie jest to środowisko, w którym najbardziej liczy się własna interpretacja i subiektywizm indywidualnego odbiorcy. Co jednak, jeśli to sztuka sama w sobie jest bardziej krwiożercza od nieprzychylnego recenzenta? Wtedy otrzymujemy skrzyżowanie dylematów moralnych artystycznego światka z kolejną częścią "Oszukać przeznaczenie".

W "Velvet Buzzsaw" dzieła nikomu nieznanego malarza Vetrila Dease’a tuż po jego śmierci trafiają na salony i stają się szansą dla znalazców na wzbogacenie się. Problem w tym, że obrazy są dosłownie i w przenośni częścią artysty, odzwierciedlając jego traumatyczne życie. Przeznaczone na zniszczenie same ostatecznie niszczą życie kolejnych osób. Sztuka została tu przedstawiona jako środek terapeutyczny dla utrapionego człowieka oraz odzwierciedlenie jego krwawych żądz. Krwawo jest nie tylko na płótnie, ale i na ekranie. Kolejne sceny zbrodni są jednak najsłabszym elementem filmu. Jest brutalnie, ale i mało zaskakująco - nic, czego nie widzielibyśmy już wielokrotnie w horrorach średniej klasy. Nie jest to jednak główne zamierzenie reżysera, a stanowi jedynie element gatunkowego miksu podanego przez autora. Zbudowana atmosfera, pojawiające się z czasem wątpliwości bohaterów czy temat wartości samej sztuki są dużo ciekawsze, jednak potraktowane zbyt powierzchownie. Czas antenowy zabrało niestety niezdecydowanie Dana Gilroya, w jakim kierunku chciałby podążać.

Postacie na ekranie zostały wykreowane w schematyczny sposób, skupiając się na ich stereotypowych przywarach. Mamy więc do czynienia z recenzentem bez skrupułów Morfem (Jake Gyllenhaal), wyrachowaną właścicielką galerii Rhodorą (Rene Russo) czy jej asystentką, która tylko czeka na okazję, aby się wybić (Zawe Ashton). Wszystko to doprawione chciwością, dwulicowością, artystyczną wrażliwością i seksualnością w różnych wydaniach. Bohaterowie są ciekawi, jednak zabrakło chemii między nimi, co skutkowało orbitowaniem wokół siebie zamiast wzajemną interakcją. Wyjątek stanowi tu jedynie duet Gyllenhaal-Russo, który sprawdził się już wcześniej przy okazji Wolnego Strzelca. Przeciwwagę dla poważnego tonu stanowią John Malkovich oraz Natalia Dyer, bawiąc własnym zachowaniem lub pechowym zbiegiem okoliczności, stanowiąc miły dodatek.

Obraz Gilroya jest barwny, jednak warto było odjąć z ilości kolorów, a skupić się na tym, aby były lepiej do siebie dopasowane. Reżyser podobnie jak Dease przelał w dzieło cząstkę siebie, czuć bowiem wspólny mianownik ze wspomnianym wcześniej Wolnym Strzelcem. Tym razem maźnięcia farbą były jednak zbyt chaotyczne, aby na długo pozostało to w pamięci widzów. Jest nieźle, do sukcesu zabrakło sporo. Oby przeznaczenie oraz urażona duma autora nie próbowały dosięgnąć i mnie.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones