Recenzja filmu

Koń turyński (2011)
Béla Tarr
János Derzsi
Erika Bók

Nietzscheański koniec świata

Zapowiedzi końca świata przewidzianego na 21 grudnia ubiegłego roku zaowocowały dużą liczbą filmów na ten temat. Większość z nich, jak choćby "2012" Rolanda Emmericha, to porywające widowiska
Zapowiedzi końca świata przewidzianego na 21 grudnia ubiegłego roku zaowocowały dużą liczbą filmów na ten temat. Większość z nich, jak choćby "2012" Rolanda Emmericha, to porywające widowiska obfitujące w niezwykłe efekty specjalne, patetyczne sceny i (niestety) scenariuszowe mielizny. Europejskie kino zaserwowało nam jednak także nieco bardziej kameralne, a przy tym ambitne kino katastroficzne. Wspaniałym przykładem jest "Melancholia" von Triera, ale o swoją wizję apokalipsy pokusił się także ceniony węgierski reżyser Béla Tarr – twórca "Konia turyńskiego".

W kwietniu 2010 roku na Węgrzech odbyły się wybory parlamentarne, które wygrało prawicowe ugrupowanie – Fidesz, które wprowadziło rozwiązania prawne niewygodne dla artystów, również tych filmowych. Béla Tarr będący w trakcie realizacji swego kolejnego filmu "Koń turyński" stwierdził w wywiadzie dla jednego z polskich opiniotwórczych czasopism, że nie zgadza się z polityką premiera Orbána i wspomniany film będzie jego ostatnim. Kieruje się przy tym także względami natury artystycznej - "Gdybym poszedł dalej, musiałbym zacząć kopiować samego siebie". Tarr jest posądzany o nihilizm w swoich filmach, i trudno się z tym nie zgodzić.

Podobnie jest w przypadku "Konia turyńskiego". Film rozpoczyna się przytoczeniem przez narratora anegdoty z życia Nietzschego, w której ten lituje się nad bitym przez woźnicę koniem. W tym samym momencie filozof traci przytomność i popada w chorobę psychiczną. Dalej obserwujemy historię woźnicy Ohlsdorfera, jego córki oraz konia, który w domyśle jest bohaterem historii z życia autora "Tako rzecze Zaratustra". Miejsca i czasu akcji nie sposób określić, co bardzo dobrze wpływa na uniwersalność opowieści, która i tak mogła się ziścić w jakimkolwiek miejscu na świecie. Akcja jednak posuwa się w swoim wolnym, charakterystycznym dla slow cinema tempie odmierzana kolejnymi upływającymi sześcioma dniami. Analogia do stworzenia świata nasuwa się sama.

Każdy z tych dni jest niemal identyczny. Woźnica wstaje, oporządza konia, a w tym czasie jego córka chodzi do studni po wodę i przyrządza bardzo ubogi posiłek. Za każdym razem są to wyłącznie gotowane ziemniaki. Rodzina, jej dom i gospodarstwo popada w ruinę, a na dodatek Ohlsdorfer ma sparaliżowaną prawą rękę i nawet najprostsze czynności, takie jak ubieranie się sprawiają mu ogromne trudności. Życie dwójki bohaterów upływa na powtarzaniu tych samych czynności, bez szans na nadejście lepszego jutra, czego symbolem jest córka wpatrująca się całymi dniami w okno. Nadzieja jednak nie nadchodzi. Za oknem za to szaleje potężna wichura, a zbliżająca się tragedia zwiastowana jest nie mającymi w sobie nic z nadnaturalności zdarzeniami – gasnącą lampą naftową, czy tym, że korniki przestają pożerać nieliczne meble domowników. Także tym, że im wiatr bardziej daje znać o sobie, tym koń staje się mniej chętny do współpracy. W końcu bohaterowie podejmują decyzję o odejściu z domu, lecz po chwili wracają pogrążeni w beznadziei.

Film Tarra jest niezwykle surowy, do czego reżyser zdążył nas już przyzwyczaić. Trwający dwie i pół godziny film (jednak jest to niczym w porównaniu z 7-godzinnym "Szatańskim tangiem" tego samego reżysera) zawiera zaledwie 30 ujęć. Ujęcia te są zatem bardzo długie i skupiają się często na detalach – butelce alkoholu, talerzu, czy koniu spokojnie obserwującym zawieruchę na zewnątrz. W dziele tym pojawiają się zaledwie trzy postacie (nie licząc cygańskiego taboru, który ukazany jest z dość dużej odległości). Oprócz ojca i córki, którzy wypowiadają się jedynie pojedynczymi zdaniami na najważniejsze kwestie, poznajemy także ich sąsiada, który składa wizytę Ohlsdorferom, by zakupić od nich alkohol. Postać ta ma najwięcej do powiedzenia, snując pseudofilozoficzne rozważania nad nadciągającym końcem świata. Jego dywagacje są jednak znamienne: to nie kara Boża za grzechy, ale sąd człowieka nad sobą samym. Człowiek sam sobie zgotował taki los i nie powinien liczyć na żadne zmiłowanie. Nie ma ratunku. Koniec świata ma tu zresztą znaczenie podwójne, a nawet potrójne. Nie tyko dosłowne, ale i symboliczne, a przecież nawet dom położony na odludziu – leży na końcu świata (jak zauważył inny filmwebowy recenzent), gdzie nie ma już nic innego ani nawet nikogo nie ma w pobliżu, poza wspomnianym wyżej sąsiadem.

"Koń turyński" jest przykładem na to, że niezależne kino, które zobaczyć można jedynie na festiwalach bądź w kinach studyjnych, ma się całkiem nieźle. Pusto w nim będzie bez Béli Tarra. Ale świat się nie kończy i zdolny następca wyjdzie zza horyzontu już niedługo. Polecam ostatnie dzieło Tarra. Szczególnie miłośnikom slow cinema, ale także każdemu, kto ma ochotę na odrobinę depresji czy melancholii. Mniej widowiskowej niż u von Triera, ale bliższej każdego z nas.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Gdzieś, prawdopodobnie na Węgrzech, jest prawdziwy koniec świata. Zwykła chata zbudowana z kamienia,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones