Recenzja filmu

Soy Nero (2016)
Rafi Pitts
Johnny Ortiz
Rory Cochrane

Oddam za ciebie życie

W krytyce społeczno-politycznej, którą reżyser wymierza przeciw USA, jest dużo racji. W jej zajadłości i jednostronności sporo jednak przesady. "Soy Nero" frustruje, bo pozbawia widzów wszelkich
"American dream" to mit, wszyscy o tym wiemy. Minęły już czasy, w których na kryzys reagowano nadprodukcją eskapistycznych filmów i historii z cyklu "od pucybuta do milionera". Kino zaangażowane politycznie opowiada dziś o rozczarowaniu, którego nie sposób uniknąć. Ideały idą pod nóż; wolność, równość i tolerancja to puste hasła. Wysiłek nieuprzywilejowanej jednostki w walce o własne szczęście, pieniądze i stabilizację nie ma sensu; jest jak walenie głową w mur. Albo - gdybyśmy chcieli użyć mniej brutalnej metafory - jak syzyfowa praca. Obraz Syzyfa rymuje się zresztą z historią opowiedzianą w najnowszym filmie Rafiego Pittsa.

"Soy Nero" to historia chłopaka, który marzy o Ameryce. O kraju mlekiem i miodem płynącym i o obywatelstwie, z którego można być dumnym. Nero (świetny Johnny Ortiz) urodził się w Los Angeles, ale po wrześniu 2011 roku został deportowany do kraju, z którego pochodziła jego matka. Nie chce jednak mieszkać w Meksyku. Czuje się Amerykaninem, ale ponieważ nie ma na to papierów, granicę do raju musi przekroczyć nielegalnie. Przestrzeń między dwoma krajami na szczęście nie przypomina linii frontu. Pitts w oryginalny sposób odchodzi od ikonografii, do której przyzwyczaili nas twórcy i reporterzy opowiadający o tzw. Ameksyce. Na jego granicy nie toczy się wojna narkotykowych karteli, nikt nie handluje bronią, nie rozgrywają się żadne dramaty. Granica w filmie to przestrzeń zarezerwowana dla ekscytujących gier i zabaw. W jednej z pierwszych scen kilkumetrowy płot oddzielający Stany Zjednoczone od Meksyku pełni funkcję siatki do gry w siatkówkę. Kiedy chwilę potem Nero nielegalnie go przeskakuje, na tle nocnego nieba wybuchają fajerwerki. Mamy pierwszy dzień nowego roku i jakże piękną - choć mało subtelną - metaforę nowego życia.

Zbyt łatwe do odczytania alegorie są jedną z trzech podstawowych wad filmu. Drugą jest łopatologiczna powtarzalność wątków. Trzecią - poczucie, że historia, która mogłaby sprawnie obnażać mechanizmy rządzące amerykańską polityką, to zwykła agitka. Począwszy od prologu i kawału-przypowieści o mrówce (która za jedną upojną noc spędzoną ze słoniem musi zapłacić dożywotnim kopaniem mu grobu, bo kochanek zmarł w trakcie stosunku) reżyser sugeruje, że coś tu czegoś nie jest warte. Deportowany przed laty Nero, który wychował się w Stanach i z Meksykiem istotnie nie ma wiele wspólnego, stawia jednak na szali swoje życie. Chce wstąpić do armii, żeby w zamian - jak wielu innych w podobnym położeniu - dostać amerykańskiego obywatelstwo. Czy powinien desperacko poświęcać wszystko dla zielonej karty? Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie powinno napędzać narrację filmu przez dobre półtorej godziny; tymczasem odpowiedź pada już na starcie. Co teraz? Pitts zachowuje się jak nauczyciel tłumaczący, jak pisać rozprawkę. Daje nam kolejne argumenty dowodzące słuszności tezy - postawionej jasno, wyraźnie i za wcześnie.

Nero podejmuje walkę z przeznaczeniem, ale walka średnio angażuje, kiedy jej wynik jest z góry przesądzony. Nero spróbuje przeciwstawić się światu, ale nie zmieni swojego koloru skóry, więc każdy będzie traktował go podejrzliwie, w myśl krzywdzących stereotypów. Co taki, jak on, robi w Beverly Hills? Czy jego brat naprawdę może tam mieszkać i beztrosko pływać w basenie jednej z luksusowych willi? Nero tam nie pasuje, zostaje mu więc armia. Ale trudno powiedzieć, czy w jej szeregach sprawdzi się lepiej. Kiedy dopina swego i zakłada mundur z flagą USA na ramieniu, staje się wyłącznie łatwym celem. Dla Pittsa. Reżyser wykorzystuje jego obecność w oddziale tylko po to, by pokazać, że w imię amerykańskich ideałów walczą nacje przez Amerykanów nietolerowane. Nero to Meksykanin, pół biedy. Ale Mohamet z Michigan w armii USA? W Ameryce przekracza to ludzkie pojęcie.

W krytyce społeczno-politycznej, którą reżyser wymierza przeciw USA, jest dużo racji. W jej zajadłości i jednostronności sporo jednak przesady. Nawet jeśli walka Nero o tożsamość powinna być z góry przegrana, o ileż byłaby ciekawsza, gdyby konflikty, sytuacje, spotkania i rozmowy nie były skrajnie jednowymiarowe. Nero to chłopak, który ma w głowie pełno ideałów. Musi się ich pozbyć, ale jego mentorem i przeciwnikiem jest wyłącznie Ameryka jako koncept, system, ikoniczna abstrakcja. Twórca portretuje ją jako kraj nietolerancyjny, hołdujący rasowym uprzedzeniom, wierzący w stereotypy i spiski. Jakie szanse ma bohater walczący z machiną - bohater bez twarzy, empatii, jakichkolwiek motywacji? "Soy Nero" frustruje, bo pozbawia widzów wszelkich wątpliwości. Kino zaangażowane nie powinno opowiadać o nieuchronnym rozgoryczeniu w sposób tak dosłowny. Bo wtedy też sprawia zawód - rozczarowuje samo w sobie.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '86. Ukończyła filmoznawstwo na UJ, dziennikarka, krytyczka filmowa, programerka Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Jako wolny strzelec współpracuje z portalami Filmweb.pl, Dwutygodnik.com i... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones