Recenzja filmu

Trzy miłości (2025)
Łukasz Grzegorzek
Marta Nieradkiewicz
Marcin Czarnik

Kino erotycznego niepokoju

W niespełnieniu, braku perfekcji, twórczość Grzegorzka najbardziej ze mną rezonuje; nie jest arcydzielna, ale jest wystarczająco dobra, odważna w mówieniu własnym głosem. A w tym ostatnim tak
Kino erotycznego niepokoju
Czy da się nakręcić film gatunkowo zły i całościowo dobry jednocześnie? Dotychczas w uniwersum współczesnej polskiej kinematografii to pytanie można było zadawać w próżni dyskursu akademickiego. Najnowsze dzieło Łukasza Grzegorzka, "Trzy miłości", to jednak ciekawy przypadek do analizy. Bo nie, nie jest to spełniony thriller erotyczny. Ale tak, jest to wciąż udany film – przy okazji emblematyczny dla osobnego od reszty naszego kina stylu reżysera. Stylu przegadanego, igrającego z dyskomfortem, skupionego na postaciach i aktorach tak mocno, że inne aspekty dramaturgiczne (niekiedy ze szkodą dla całości) schodzą na dalszy plan. 


Zacznijmy jednak od początku, a nim w "Trzech miłościach" jest postać Leny (Marta Nieradkiewicz), aktorki teatralnej, która przygotowuje się do domówki w rytm "Naszego Randez Vouz" zespołu Kombi. Impreza zmieni bieg jej życia – to na niej pozna "Kundla", studenta prawa, dilera i swojego przyszłego partnera (w tej roli udanie debiutujący w pełnym metrażu Mieszko Chomka, na co dzień reżyser studiujący na łódzkiej filmówce). Pojawi się na niej także Jan (Marcin Czarnik), formalnie wciąż jej mąż, na co dzień prawnik. Większości czasu nie spędza on jednak na sali sądowej. Zamiast tego podgląda żonę z mieszkania umiejscowionego vis a vis jej apartamentu oraz podsłuchuje ją poprzez zainstalowane w jej telefonie oprogramowanie szpiegowskie. Tak więc każde przyszłe spotkanie głównej bohaterki z nową miłością – nieświadomie dla niej – będzie także spotkaniem z miłością minioną, wpraszającą się do jej życia za pośrednictwem komórki, słuchawek, lunety czy kamery. 


Tak jak wskazuje powyższe krótkie streszczenie, całość opowieści w sposób oczywisty nawiązuje do dziedzictwa thrillera erotycznego oraz filmów o podglądactwie. Ale tym, co różni dzieło Grzegorzka od innych prób restytucji tego gatunku (formuły będącej na wyczerpaniu), jest ogromny dystans do samej materii. Podkreślę to, co zaznaczałem na samym początku – nie jest to dobry thriller. Nie ma tu elementów trzymających akcję w napięciu, a widzowie poszukujący w nim polskiego "Fatalnego zauroczenia" wyjdą z kina zdecydowanie rozczarowani. Jest natomiast w "Trzech miłościach" zaskakujący, niepodrabialny humor towarzyszący Grzegorzkowi już od debiutanckiego "Kampera" – kryjący się zarówno w dialogach (królestwem ich wygłaszania jest zwłaszcza współdzielony z innymi lokatorami pokój "Kundla"), w wyczuleniu na wieloznaczność słów oraz w odważnych cięciach montażowych. Wykorzystując te zdolności, reżyser zrobił absolutnie znakomity pastisz, nieprzeradzający się nigdy w szyderę ani nielekceważący powagi tematu. 


Na tej granicy – między zgrabną grą konwencjami i oczekiwaniami a nieznośną przesadą i narracją z poczucia wyższości – udaje się Grzegorzkowi balansować dzięki wybitnej pracy obsady. Od pierwszych scen Marta Nieradkiewicz kradnie ekran, przechodząc przez różne stany emocjonalne bez szarżowania. Powracające co jakiś czas sceny rozegrane w teatrze dzięki subtelnym gestom oraz lekkiemu drżeniu głosu i ciała aktorki zwiastują, jakie zmiany przechodzi jej postać. Nieradkiewicz kamufluje niezręczności fabularne – a jest ich parę – swoim pełnym przekonaniem o znaczeniu mówionych słów. Nie jest to oczywiście zaskoczenie, od lat pozostaje ona jedną z najlepszych aktorek w polskiej kinematografii. Nie jest też jedynym, co dobre, w dziele artystycznie niespełnionym, tylko najlepszą częścią filmu udanego – co niestety ostatnimi czasy było rzadkością. 

Rzadkością nie jest natomiast fakt, że w byciu najlepszą częścią filmu wtóruje jej aktorsko Marcin Czarnik. Zaskoczeniem natomiast może być styl, w jakim to robi – łącząc zarówno odpowiedzialność tworzenia najbardziej toksycznej i niebezpiecznej postaci z komediowym timingiem oraz pozwoleniem sobie na aktorskie przekraczanie granic. To bowiem dzięki Czarnikowi najczęściej wybuchałem podczas seansu nerwowym śmiechem, nigdy przy tym nie usprawiedliwiając czynów Jana. Nie wiem, w jaki sposób udało się te dwie dramaturgiczne role połączyć zarówno jemu, jak i kwartetowi scenopisarskiemu (oprócz reżysera tekst współtworzyli producentka Natalia Grzegorzek, autorka jak zawsze urzekających kolorystycznie zdjęć – tym razem fioletem skontrastowanym z rażącym słońcem czy pięknym błękitem wody – Weronika Bilska oraz Krzysztof Balcewicz), ale wyszli z tego ryzyka zwycięsko. 


Niestety, tak jak styl Grzegorzka ma swoje stałe zalety (w postaci różnorodnych bohaterów czy bardzo bliskiego mi – nie wykluczam, że dla wielu równie złego – gustu muzycznego), tak ma również stałe wady. Tą największą są bolączki z zawiązywaniem akcji; zdarzają się tu fragmenty biernego oczekiwania na kolejną sekwencję, w której wybrzmieć będą mogły charaktery postaci i dialogi – dotkliwe zwłaszcza gdy sama historia pozostawia sporo do życzenia, zbyt często meandruje, wytraca swoją siłę. Ale w tym niespełnieniu, braku perfekcji, twórczość Grzegorzka najbardziej ze mną rezonuje; nie jest arcydzielna, ale jest wystarczająco dobra, odważna w mówieniu własnym głosem. A w tym ostatnim tak szczera, że akceptuję jej pęknięcia i wady z dobrodziejstwem inwentarza. 

Dlatego na powracające w dyskusji o filmie pytanie, czy pastisz udał się świadomie czy też nie, odpowiadam: nie wiem. I dzięki tej pochwale własnej niewiedzy, mogę z pełnym przekonaniem chwalić też najnowszy film Łukasza Grzegorzka
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?