"Terminator: Genisys" miał nam przywrócić wiarę w to, że ikoniczna postać zabójczego robota, którego świat pokochał ponad 20 lat temu, wciąż może zawładnąć naszymi sercami i wyobraźnią. Miał być
"Terminator: Genisys" miał nam przywrócić wiarę w to, że ikoniczna postać zabójczego robota, którego świat pokochał ponad 20 lat temu, wciąż może zawładnąć naszymi sercami i wyobraźnią. Miał być odkupieniem win "Terminatora: Ocalenia" (na którego narzekał nawet sam Arnold Schwarzenegger) . Czy Adam Taylor, reżyser megaprodukcji Marvel Studios - "Thor: Mroczny Świat" podołał wyzwaniu? Niestety, nie do końca.
Chcąc zrekompensować zawód fanów, na dwóch poprzednich produkcjach serii, Taylor ignoruje całkowicie wydarzenia z "Ocalenia" już na samym początku filmu. Zapomnijcie o postaci Marcusa Wrighta, o zniszczeniu centrum Skynet… Wszystko to przepadło. Miast tego zostajemy ponownie postawieni w samym centrum wojny z maszynami, podczas ostatecznej, finałowej bitwy. Gdy zwycięstwo ludzkości wydaje się już przesądzone, przeciwnik decyduje się na wykorzystanie swej "Broni ostatecznej zagłady", czyli machiny czasu. Ponownie możemy przekonać się, jak wyglądało wysłanie T-600 w przeszłość w celu zamordowania Sary Connor. Zaraz za nim, wysłany zostaje Kyle Reese (w tej roli Jai Courtney) mający za zadanie ocalić matkę swojego przyszłego dowódcy – Johna Connora (Jason Clark). Nie wszystko potoczy się jednak tak, jak to zapamiętaliśmy z "Terminatora" Jamesa Camerona z 1984. Ogólnie rzecz biorąc, znane nam wydarzenia rozegrają się zupełnie inaczej…
Budując "Genisys" na fundamentach pierwszego "Terminatora", Taylor sprawił, że znajomość oryginału z 1984 roku staje się nie tylko wysoce pomocna, ale i niezbędna do zrozumienia głównego wątku fabularnego. Mieszając motywy zarówno z "Elektronicznego mordercy", "Dniu Sądu", jak i z "Buntu maszyn", reżyser tworzy wybuchową hybrydę całego cyklu, która niekiedy staje się zbyt ciężkostrawna, nawet dla starszych fanów, będących z serią od samego początku. Wprowadzenie do pojedynczego filmu wszystkich ikonicznych postaci, takich jak Sara Connor (Emilia "Daenerys" Clark), John Connora, Kyle Reese oraz wszystkie znane generacje Terminatorów (od T-600 do T-3000), sprawiło, że produkcja o budżecie 170 mln USD przerodziła się w pseudoremake kultowego cyklu, z banalną i niezbyt ciekawą historią, zbyt mocno zakorzenioną w starych i wielokrotnie przerabianych schematach.
Spośród tak wielu postaci sympatię wzbudza jedynie legendarny Arnold Schwarzenegger, który jako T-800 wciąż pozostaje największą gwiazdą, zarówno "Genisys", jak i całego uniwersum. Jest on żywym dowodem, że seria nie potrzebuje kolejnych udziwnień, takich jak najnowszy film Alana Taylora. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne części cyklu wrócą na tradycyjną drogę wyznaczoną przez Jamesa Camerona w "Dniu Sądu". Jeśli jednak pojawią się kolejne zmiany, to niech tym razem pozwolą wielbicielom Terminatora wyjść z kina zadowolonym.