Poczucie niezainteresowania tym, co dzieje się dookoła, rośnie. Łatwo się mu poddać. Nakręcenie filmu o świecie, w którym nic się nie dzieje i nic wydarzyć się nie może, to wyzwanie, któremu
"Melasa"Carlosa Lechugi jest porównywana do "Miłości"Michaela Haneke. Zazdroszczę wyobraźni tym, którzy takie analogie wymyślają, choć zgadzam się, że jest to film o miłości bezwarunkowej i niemożliwej. Przed Moniką (Yuliet Cruz) i Aldo (Armando Miguel Gomez) nie stoi też żaden konkretny antagonista. Jest nim raczej świat zniszczony agresywną, kapitalistyczną gospodarką. Nie ma w nim miejsca na miłość. Miłość to kaprys i fanaberia. Fanaberią jest już scena otwierająca film. Ujęcie nagiej pary uprawiającej seks w opuszczonej hali nieczynnej cukrowni chciałoby zapowiadać, że przed nami jedna z owych pięknych arthousowych historii, od których nie będzie można oderwać wzroku. Nic bardziej mylnego. Na dobry arthouse w świecie Lechugi miejsca też zabrakło. "Melasa" się dłuży i drażni, a kolejne mikrozwroty akcji do niczego nie prowadzą. Trudno się pozbyć wrażenia, że gdyby bohaterowie zaczęli działać w pojedynkę, wszystko mogłoby się ułożyć i nabrać tempa. Dla nich najważniejsze jest jednak bycie razem. Małżeńska relacja krępuje ich ruchy, ale oni zdają się lubić to skrępowanie. Dzięki niemu nic nie muszą. Bezpiecznie stoją w miejscu. Wraz z nimi na narracyjnych mieliznach tkwi też historia.
Jest nudno. Poruszająca się na wózku inwalidzkim, zgorzkniała matka Moniki Abuela (Ana Gloria Buduen) ziewa. Patchworkowa rodzina je lunch na świeżym powietrzu. Jest z nimi też córka Moniki z pierwszego małżeństwa, otyła Laura (Carolina Marquez). Nastolatka nie akceptuje Aldo, ale i nie ma w kwestii jego relacji z matką nic (ciekawego) do powiedzenia. Może zresztą jest jej ona obojętna? Poczucie niezainteresowania tym, co dzieje się dookoła, rośnie. Łatwo się mu poddać. Nakręcenie filmu o świecie, w którym nic się nie dzieje i nic wydarzyć się nie może, to wyzwanie, któremu urodzony w Hawanie reżyser zupełnie nie podołał. Nie udało mu się też wpisać w historię optymistycznego przesłania, o którym mówi w swoim reżyserskim oświadczeniu. Bycie we dwoje nie niesie nadziei, ale jest główną przyczyną dramatu bohaterów. Kolejne nieudane próby ułożenia sobie wspólnego życia, jakie bezradnie podejmują kobieta i mężczyzna, zapowiadają, że dla tych, którzy związek postawią na pierwszym miejscu, nie będzie happy endu. Monika i Aldo nie potrafią iść do przodu, są przywiązani do ziemi, przeszłości, utraconych nadziei. Jakie mają ku temu powody? Nie wiadomo, bo narracja tonie w marazmie codziennych wydarzeń i nie ma co liczyć na pogłębienie portretów psychologicznych dwóch papierowych postaci.
Na co dzień Abuela cynicznym wzrokiem obserwuje córkę, która uparcie chodzi do nieczynnej cukrowni i czeka tam, aż manna spadnie z nieba. Aldo jest nauczycielem, ale kiedy okazuje się, że nie ma już kogo uczyć, zaczyna desperacko szukać nowej pracy. Zobowiązał się utrzymać rodzinę Moniki. Byłby gotowy wyjechać w tym celu do Hawany, ale żona powstrzymuje go przed podjęciem nielegalnej pracy w mieście. Lepiej, żeby wykonywał ją w wiosce, gdzie w chwilach finansowych kryzysów będą mogli się nawzajem pocieszać, uprawiając smutny seks. To hołd złożony małym radościom? Monika nie ma ich za wiele, więc celebruje każdy moment, w którym nie męczą ją myśli o niepewnej przyszłości. Ojciec jej córki wyjechał do Nikaragui i pewnie ułożył sobie tam życie. Jej nie stać na zmianę. Próby, które podejmuje, owocują poczuciem goryczy i wstydu.
Aktorzy Lechugi nieźle dają sobie radę z portretowaniem tych emocji. Do twarzy im z obojętnością, bo to uczucie, które nie wymaga zaangażowania. Nie angażuje też styl realizacji filmu. Egzotyczne kubańskie pejzaże i niemal postapokaliptyczne krajobrazy pozamykanych fabryk, które kiedyś przetwarzały trzcinę cukrową, nie współgrają z historią. Nie oddają duchoty rodzącej się w filmach, których bohaterowie uporczywie biją się z myślami. Nie przypominają pustyni obfitującej wyłącznie w fatamorgany. Nie pełnią roli drugoplanowego bohatera filmowej opowieści, choć społeczno-polityczne zmiany na Kubie są w niej katalizatorem zdarzeń. Może "Melasa" jest zbyt hermetyczna dla europejskiego widza, ale jeśli istotnie tak jest – byłby to wyłącznie dowód kolejnej reżyserskiej wpadki. Zróbmy jednak test. Wyrzućmy z równania kulturowe i społeczne konteksty, w jakie wpisana jest relacja Moniki i Alda. Czy w filmie zostaje chociaż moc melodramatycznej historii dwojga kochanków? Nie. Nuda i niespełnienie uporczywie grają pierwsze skrzypce.
Rocznik '86. Ukończyła filmoznawstwo na UJ, dziennikarka, krytyczka filmowa, programerka Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Jako wolny strzelec współpracuje z portalami Filmweb.pl, Dwutygodnik.com i... przejdź do profilu