Recenzja filmu

Ostatni wiking (2025)
Anders Thomas Jensen
Mads Mikkelsen
Nikolaj Lie Kaas

O dwóch takich, co zgubili forsę

Przede wszystkim "Ostatni wiking" to śmiała i szalona jazda po bandzie. Polscy twórcy nie mają odwagi, aby zrealizować komedię w tego typu odjechanych klimatach. Jensen i spółka w umiejętny
O dwóch takich, co zgubili forsę
Bo to jest tak: Anders Thomas Jensen i chłopaki – Mads Mikkelsen oraz Nikolaj Lie Kaas, czyli stali współpracownicy reżysera – zrobili w gruncie rzeczy film podobny do swoich poprzednich tytułów, a i tak poruszyli zupełnie inną pulę tematyczną. Bo tak się składa, że "Ostatni wiking" – podobnie jak m.in. "Jeźdźcy sprawiedliwości" – to zgrabnie poprowadzony feel-good movie, który zarazem nie boi się mówić o sprawach znacznie cięższego kalibru.

Anker (Lie Kaas) wraca z odsiadki. Minęło właśnie czternaście lat, odkąd został wsadzony za kratki po (nie)udanym rabunku. Złapali go, ale policja nigdy nie odnalazła schowanych pieniędzy. Teraz pora odzyskać swój majątek – wie o nim wyłącznie Manfred (Mikkelsen), starszy brat Ankera, któremu ten powierzył swój sekret. Ponad dekadę wcześniej Manfred zakopał ukradzione pieniądze i tylko on pamięta, gdzie one się aktualnie znajdują.

Problem polega jednak na tym, że Manfreda już z nami nie ma. To znaczy jest, ale został – przynajmniej na teraz – zastąpiony przez nową osobowość starszego brata. Jak się dowiadujemy, Manfred próbuje w ten sposób uciec od traum z dzieciństwa, które wciąż okazują się dawać o sobie znać nawet po kilku dekadach. Nie chcę więcej zdradzać, ale nadmienię tylko, że Manfred prosi, aby nazywać go "John". "John?" pyta się Anker. "John Lennon" odpowiada Manfred. No i się zaczyna.

Poznany przez Ankera lekarz (Lars Brygmann) doradzi mu, że to muzyka może pomóc w odzyskaniu dawnego Manfreda. Eksperyment z założeniem nowej wersji… Beatlesów ma udowodnić Manfredowi, jak absurdalna jest jego nagła zmiana osobowości. W ten sposób Anker odzyska za jednym zamachem brata i fortunę. W czasie szukania zakopanej fortuny obaj bracia przypomną sobie, co to znaczy faktycznie "być rodziną". No a sam "piąty Beatles" będzie śpiewał Abbę. I tak dalej: takie rzeczy tylko u Skandynawów.

To nie jest film o tak misternej konstrukcji, jak popularne niegdyś "Jabłka Adama" z 2005 roku. Nie znajdziemy tu poetyckich metafor, a sam "Ostatni wiking" w żadnym wypadku nie przypomina czegoś w rodzaju przypowieści biblijnej przeniesionej na wielki ekran. Z drugiej strony najnowszy komediodramat Jensena to rzecz znacznie ambitniejsza niż jego "Jeźdźcy sprawiedliwości" (2020). Te wszystkie trzy filmy łączy jednak rzecz jasna nazwisko reżysera oraz część obsady (oprócz Mikkelsena i Kaasa są jeszcze Nicolas Bro czy Lars Brygmann). A także czarny humor, który nie bierze jeńców.

Przede wszystkim "Ostatni wiking" to śmiała i szalona jazda po bandzie. Polscy twórcy nie mają odwagi, aby zrealizować komedię w tego typu odjechanych klimatach. Jensen i spółka w umiejętny sposób naśmiewają się ze śmierci, ras, wyznań, narodowości, chorób i orientacji. Tutaj każdy żart okazuje się trafiony, przez co nie mamy poczucia, że reżyser (w tym wypadku również autor scenariusza) przesadza. Dodatkowa dawka abstrakcji i slapsticku (chwilami Mikkelsen ma sceny niczym Buster Keaton) powodują, że "Ostatniemu wikingowi" blisko do sardonicznego stylu Czechów. Ale prawda jest taka, że Duńczyk gra w swojej lidze – ani Polacy, ani Czesi nie operują aż tak grobowym humorem.

We wspomnianych "Jeźdźcach sprawiedliwości" zamiast pójść na terapię, panowie stawiają na zemstę. W "Jabłkach Adama" decydują się na flirt z religią i Bogiem. Natomiast w "Ostatnim wikingu" dochodzi do czegoś znacznie bardziej niespodziewanego: do grania muzyki w zespole, co ma okazać się zbawienne w skutkach. W każdym z tych filmów mężczyźni uczą się rozmawiać, nawet jeśli to rozmowy wzmocnione przez dawki przemocy, krzyków i licznych incydentów. To urocze, że Jensen wciąż zestawia ze sobą tych samych facetów, ale potrafi wykrzesywać z nich zupełnie inne pokłady emocji. Jedno pozostaje bez zmian: brutalność nadal miesza się tu z czarnym humorem. Niby było to wszystko we wcześniejszych filmach reżysera, ale co tam, wciąż działa! Trochę jak w kolejnym odcinku "Black Mirror", w którym znajdziemy znajome motywy, ale oprawione w nieco inną ramkę.

"Ostatni wiking", który miał premierę na międzynarodowym festiwalu filmowym w Wenecji, w pełni sprawdza się na poziomie czysto rozrywkowym, będąc przy tym kompletnie niepoprawną komedią bez żadnych hamulców. Na myśl przychodzi od razu typowe powiedzenie starszego amerykańskiego widza, który w przypływie nostalgii zazwyczaj konstatuje: "They don’t make them like that anymore". Właśnie tak, takich filmów jak ten już dziś nie robią – no chyba że w Danii, w której twórcy nie do końca dbają o konwenanse i poprawność.

I trudno się z tym prostym podsumowaniem nie zgodzić: Jensen tworzy być może swój najbardziej udany film, bo na każdym kroku sprzedaje bohaterom plaskacze i wyśmiewa otaczającą ich rzeczywistość. Właśnie takich terapeutycznych, skracających dystans do widza filmów nam dziś trzeba – w szczególności w czasach, które zupełnie nie napawają optymizmem. Dobrze, że przynajmniej na dwie godziny w kinie możemy pośmiać się wraz z Madsem i spółką. A przy okazji wyjść z seansu z przeświadczeniem, że nie był to zmarnowany wieczór. 
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?