Recenzja Sezonu 1

Glina. Nowy rozdział (2025)
Władysław Pasikowski
Dariusz Jabłoński
Maciej Stuhr
Jacek Braciak

Był sobie glina

Twórcy chcą, by było świeżo i jednocześnie nostalgicznie. Atrakcyjnie zarówno dla psychofanów wcześniejszych odsłon – do których zalicza się niżej podpisany – jak i dla tych, którzy nie mogą
Nowego "Glinę" otwiera scena na bloku operacyjnym. Och, czas stanął w miejscu – mówimy pod nosem my, którzy doskonale pamiętamy zakończenie drugiego sezonu przed siedemnastu laty. Świetnie, zaraz pewnie zobaczymy przebitki z przeszłości. Jesteśmy w domu – wzdychamy, by po chwili przekonać się, że… może wcale nie jesteśmy.


Wspominam o otwierającej scenie, bo wydaje mi się ona symptomatyczna dla nowego sezonu. Doczekaliśmy się powrotu ukochanego serialu, to fakt. Znowu możemy oglądać na ekranie dobrze nam znane twarze, słuchać kultowego motywu muzycznego. Wszystko jest takie, jak być powinno. I jednocześnie nie jest.

Nie chcę (i nie mogę) zbyt wiele zdradzać z fabuły, ona stanowi tu przecież główny wabik. Wracają "zabójcy", czyli policjanci z wydziału zabójstw w Warszawie. Banasia (Maciej Stuhr) i Jóźwiaka (Jacek Braciak) widzieliśmy już w zwiastunach i na plakatach. Do tego dochodzą zupełnie nowe postacie, jak aspirantka Tamara Rudnik (Nela Maciejewska). Twórcy chcą, by było świeżo i jednocześnie nostalgicznie. Atrakcyjnie zarówno dla psychofanów wcześniejszych odsłon – do których zalicza się niżej podpisany – jak i dla tych, którzy nie mogą pamiętać telewizji sprzed dwóch dekad. Na papierze wszystko się zgadza. W praktyce jednak szybko pojawiają się problemy.

Trio Pasikowski-Jabłoński-Maciejewski dokładnie wie, co przed laty zadziałało. I nie potrafi spożytkować tej wiedzy. Albo potrafi jedynie szczątkowo. Podobnie jak dawniej siłą jest tu pierwszy aktorski plan, to trzeba przyznać. Serialowi "zabójcy" w mig odnajdują się ponownie w tej historii, aktorzy mają wyraźną frajdę z powrotu. Ale już drugi, a zwłaszcza trzeci plan wypada niekiedy wręcz karykaturalnie.

W 2003 i w 2008 roku "Glinę" tworzyło znakomite połączenie kilku składników: wyraziście napisanych postaci, niepowtarzalnego neo-noirowego klimatu i ziejącego z ekranu pesymizmu à la Melville czy Polański. Kiedy pod koniec drugiego sezonu jeden z epizodycznych bohaterów stwierdzał: "W tym mieście noce można jeszcze jakoś przeżyć, ale dni są nie do zniesienia", kiwaliśmy ze zrozumieniem głowami. W świecie napisanym przez Macieja Maciejewskiego i wyreżyserowanym przez Władysława Pasikowskiego tak właśnie było. W roku 2025 przez większą część nowej odsłony musimy wierzyć twórcom na słowo.


Paradoksem nowego "Gliny" jest to, że sprawia wrażenie, jakby powstawał w pośpiechu. Sam Pasikowski od dawna powtarza, że scenariusz był gotowy zaraz po zakończeniu drugiej serii. Ale potem przyszło życie: problemy z TVP, która nie marzyła wcale o nowej odsłonie, i tak dalej, i tak dalej. Teraz, kiedy znalazła się inna platforma chętna wypuścić serial, trzeba było zacząć wszystko niejako od nowa. W końcu upłynęły prawie dwie dekady…

Pomysł był jasny. "Glina" AD 2025 to – jak wskazuje podtytuł – "nowy rozdział". I tu drugi paradoks: co w nim najlepsze, jest… stare, dobrze nam znane. To raz. Następny mankament sprowadza się do tego, że to tak naprawdę dwa nowe sezony upchnięte w zaledwie sześć czterdziestopięciominutowych odcinków. Pamiętacie, ile epizodów miała przed laty historia komisarza Gajewskiego i jego kolegów? Dwanaście i trzynaście, łącznie dwadzieścia pięć, obecnie ma – powtórzę – sześć. No cóż, niewiele da się ugrać w tyle odcinków.


Nie w formacie "Gliny", który słynął ze specyficznego tempa – kiedy trzeba snującego się w rytm deszczu i wewnętrznych rozterek bohaterów, kiedy indziej trzymającego widza za gardło. Zwłaszcza że najlepsze bon moty padały nie w sekwencjach pościgów i strzelanin, a kiedy bohaterowie ględzili o życiu przy piwie lub próbowali zasnąć. Na moje szczęście lub nieszczęście w ostatnich dniach przypomniałem sobie wcześniejsze sezony i jestem gotowy bronić tezy, że są najlepszym, co spotkało polską telewizję od dekad, a może w ogóle, a kilka pojedynczych odcinków to małe arcydzieła. 

Jeszcze jedna siła dawnego "Gliny" – akcja rozgrywała się najczęściej dwutorowo, śledztwa się na siebie nakładały, trup przecież nie czekał, aż komisarze zamkną wcześniejsze dochodzenie. W nowej odsłonie Maciejewski próbuje powtórzyć ten koncept, nakazując "zabójcom" prowadzenie dwóch, niby osobnych śledztw. Ale sukces tym razem jest połowiczny. I znowu opowieść najlepiej wypada wtedy, gdy sięga głęboko w przeszłość, dokładnie tak jak przed dwudziestu laty. 


Obecnie ową podwójność widać nawet w warstwie realizacyjnej. Trzy odcinki reżyseruje Pasikowski, trzy – Dariusz Jabłoński, dawniej, i teraz, producent serii. Warsztatowo oczywiście lepiej prezentują się początkowe epizody (to żadne zaskoczenie, mało kto jest w Polsce sprawniejszym rzemieślnikiem niż twórca "Psów"). Tyle że część Jabłońskiego okazuje się mniej oczywista, a przez to zwyczajnie ciekawsza. Jest w niej też pewna niepozorna, trwająca kilka sekund scena przypadkowego spotkania na komendzie. To ledwie namiastka tego, co było. I co mogło być.

Może na tym właśnie polega mój główny problem z nowym "Gliną"? Że pary starcza mu, by kilkakrotnie zadowolić wspomnianych zagorzałych wyznawców dawnej serii? Ale nie oszukujmy się, nas jest łatwo zadowolić. A reszta? Gdybym "Nowy rozdział" oglądał z kimś, kto nie widział poprzednich dwóch sezonów, nie wytłumaczyłbym mu, na czym polegała ich kultowość. Nie uwierzyłby mi.

Owszem, był sobie kiedyś "Glina", serial wybitny. Był. Kiedyś, tak. A teraz uparcie go nie ma. 
1 10
Moja ocena serialu:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?