Recenzja filmu

Bitwa pod Wiedniem (2012)
Renzo Martinelli
F. Murray Abraham
Enrico Lo Verso

Walec wiedeński

"Bitwa pod Wiedniem" zawodzi na każdym polu, nieustannie odkrywając coraz to nowe pokłady kinematograficznego dna; aktorzy również dokładają swoje trzy grosze do tego nurkowania głębinowego.
Jeśli zastanawiacie się, jakie jest sedno różnicy między chrześcijaństwem a islamem, możecie przestać myśleć. Jeden z bohaterów "Bitwy pod Wiedniem" – zresztą z pochodzenia Turek  – wykłada nam tę prawdę ex cathedra. Chodzi o to, że chrześcijanie potrafią wznieść się ponad swoją religijność i kierować sercem, natomiast ludzie islamu pozostają spętani okowami własnej wiary. Proste?

Myśl ta z grubsza streszcza przesłanie filmu, którego oryginalny tytuł brzmi – żeby jeszcze dobitniej podkreślić metaforę starcia dwóch kultur – "September Eleven 1683" ("Jedenasty września 1683"). Nie jest to bowiem opowieść o tym, jak Polacy dokopali Turkom pod Wiedniem, a o tym, jak zrobili to chrześcijanie. Na dodatek przedstawiona z wdziękiem walca rozjeżdżającego na miazgę wszelkie subtelności. Trudno mówić zresztą o historycznej wiarygodności, gdy głównym bohaterem jest nawrócony przez gorejący miecz ksiądz, który uzdrawia chorych, przywraca wzrok niewidomym i za towarzysza ma zmiennokształtnego wilka-ducha.

Jako film o starciu zachodniego świata z grozą Wschodu, "Bitwa pod Wiedniem" budzi zaskakujące skojarzenie z "300". I nie tylko temat jest wspólny. Już czołówka z wykreowanym cyfrowo górskim pejzażem zapowiada dominujące w całym filmie wrażenie sztuczności świata przedstawionego, przypominające produkcję Zacka Snydera. Tylko że tam był to efekt przerysowanej, komiksowej konwencji, a tutaj zadecydowały raczej budżetowe niedostatki. Paradoksalnie czyni to "Bitwę pod Wiedniem" bardziej szczerą niż adaptacja komiksu Franka Millera. Tam idea skopania muzułmanina pokryta była lukrem atrakcyjnego filmowego spektaklu, tutaj realizacyjna miernota odsłania kompromitującą myślową mieliznę. Choć Kara Mustafa kreowany jest na niemal szekspirowskiego bohatera, portret muzułmanów narysowany jest bardzo grubą krechą. Znamienne, że jeden z Turków na żonę wybrał sobie… głuchoniemą dziewczynę. Po zapłodnieniu niewiasty zresztą i tak ją porzuca i rusza zabijać chrześcijan, gdy Allach wzywa.

A gdzie tu Polacy? W filmie reklamowanym jako historia o tym, jak "polskie zwycięstwo zmieniło losy świata", zaskakująco mało miejsca poświęcono naszym rodakom. Sobieski wkracza na scenę mniej więcej w trzech czwartych filmu i wypowiada w zasadzie kilka zdań. Szyc i Olbrychski pojawiają się praktycznie na chwilę i sprawiają wrażenie, jakby nie bardzo wiedzieli, co ze sobą zrobić. Olbrychski wypowiada bodaj dwa zdania, z czego jedno dotyczy… ciągnięcia armaty. Zresztą może to i dobrze. "Bitwa pod Wiedniem" zawodzi bowiem na każdym polu, nieustannie odkrywając coraz to nowe pokłady kinematograficznego dna; aktorzy również dokładają swoje trzy grosze do tego nurkowania głębinowego. Obronną ręką wychodzi z tej afery w zasadzie tylko Piotr Adamczyk, który uświadamia, jak wiele dla tego filmu mogło zrobić spuszczenie z tonu serio. F. Murray Abraham, który cierpi katusze bycia boskim wybrańcem i z pasją zagrzewa (zarówno po angielsku, jak i po niemiecku) do zabijania innowierców, skutecznie pozbawia film szansy na zbawienie. Nie dawszy nam wzruszenia ani rozrywki, twórcy odbierają widzom ostatni oręż w starciu ze swoim filmem, czyli śmiech.  
1 10
Moja ocena:
1
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones