Recenzja filmu

Brama piekieł (2017)
Clay Staub
Amanda Schull
Milo Ventimiglia

Z archiwum B

Są szmiry i szmiry, są filmy dziwne i filmy dziwne. Jest i "Devil’s Gate", który leży gdzieś pomiędzy. Jego szmirowatość zbliża się do szmirowatości świadomej, wybaczalnej, wpisanej w konwencję.
Są szmiry i szmiry, są filmy dziwne i filmy dziwne. Jest i "Devil’s Gate", który leży gdzieś pomiędzy. Jego szmirowatość zbliża się do szmirowatości świadomej, wybaczalnej, wpisanej w konwencję. Jego dziwność graniczy z dziwnością ujmującej realizacyjnej dezynwoltury, nieskrępowanej wytycznymi dobrego smaku czy narracyjnej logiki. Dość powiedzieć, że film Claya Stauba, zaczynający się jak piąta woda po krwawym kisielu "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", po drodze do finału zmienia gatunkowe barwy jeszcze kilkakrotnie, zahaczając a to o ponury kryminał, a to o horror satanistyczny, a to o science-fiction. I ta nieprzewidywalność ma pewien urok – czy raczej coś na kształt uroku. Ale żeby taki groch z kapustą faktycznie zasmakował, potrzeba jednak ciut więcej luzu. Śmiertelnie poważnie (i śmiertelnie sztampowo) zatytułowany "Devil’s Gate" jest tymczasem właśnie taki jak ów tytuł. To filmowy odpowiednik nastoletniego metalowca, dla którego jakikolwiek cień dystansu będzie zdradą ideałów, jakiekolwiek obuwie poza glanami będzie herezją, a Metallica – jak wiadomo – skończyła się na "Kill’em All". 

Choć na porządku dziennym są tu otoczone morderczymi pułapkami domy na odludziu czy ukrywane w piwnicy oślizgłe monstra, Staub opowiada swoją historię z kamienną twarzą. Zaczyna więc w zawiesistym, ponurym klimacie, pozorując psychologiczną głębię i egzystencjalną trwogę. Oto do małego miasteczka przybywa Daria Francis (Amanda Schull), agentka FBI z (tu wielka litera) Przeszłością. Wbrew straszącym w nazwie mieściny tytułowym "diabelskiem wrotom", lokalsi wydają się poczciwi, naiwni i uprzejmi – ale to typowe pozory miejsca, gdzie diabeł zupełnie dosłownie mówi dobranoc. Nic zatem dziwnego, że federalne śledztwo w sprawie zaginięcia pewnej kobiety i jej syna szybko skręca w ewidentnie satanistyczną stronę. Trop prowadzi bowiem do wspomnianego domu na odludziu, gdzie ogarnięty religijnym szałem mąż i ojciec zaginionych, Jackson Pritchard (Milo Ventimiglia), skrywa jakąś mroczną tajemnicę. 

Wszystko to oczywiście w stylistyce "instant", prosto z gatunkowego rozdzielnika. Zdjęcia: szaroburozielone na granicy sepii. Muzyka: darkambientowa, dudniąca infradźwiękami i niepokojąca rozstrojonym pianinem. Aktorstwo: godne lepszej sprawy, oparte na zasępionych minach i stanowczej melodii dialogów. Niestety: to mina nie do tej gry. Staub w połowie filmu, jak gdyby nigdy nic, zmienia przecież konwencję – aktorzy zachowują się jednak, jak gdyby tego nie zauważyli. Choć agentka Francis przenosi się nagle z "True Detective" do "Z Archiwum X" czy innej "Strefy Mroku", Schull pozostaje aktorsko niewzruszona, jak gdyby grała kliniczny przypadek apatii. W kontakcie z nadprzyrodzonymi błyskawicami i tajemniczymi potworami agentka zachowuje spokój – i jest to najbardziej niewiarygodny zwrot akcji w filmie pełnym niewiarygodnych zwrotów akcji. Dzień jak co dzień w FBI? Raczej dzień jak co dzień w świecie niedorobionego kina.

Żeby unieść emocjonalny ciężar historii, Staub potrzebowałby lepiej nakreślonych postaci, sprawniej zarysowanego konfliktu. Tymczasem roi się tu od pomysłów, które nie sumują się w charakterystykę postaci; ścieżek narracyjnych, które prowadzą donikąd. Wspomniana Przeszłość agentki nie zostaje spieniężona, nie przegryza się nijak z jej manifestowanym weganizmem, rzuconym paleniem ani uzależnieniem od smartfona, nie rzutuje na jej zachowanie w kryzysowej sytuacji. Podobnie jest z wątkiem szefa lokalnej policji, który zdaje się coś ukrywać, a potem znika na większą część filmu. Szkoda, bo obecność grającego tę postać "startrekowego" weterana Jonathana Frakesa sugeruje lżejszy, dyskretnie autoironiczny kierunek, który mógłby zbawić film. Gdyby Staub nie napinał się, gdyby dał nam furtkę umowności – łatwiej byłoby się jego filmem cieszyć (ale nie w sensie: śmiać – w końcu mamy tu całkiem nieźle zaprojektowanego nadprzyrodzonego potwora). Trudno jednak o zabawę, kiedy reżyser dociąża swoją ot, opowiastkę z dreszczykiem jakimiś pozorami głębi. A przecież magiczny przepis na filmowy fast food wymaga, by było lekkostrawnie.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones