Recenzja filmu

Oddaj ją (2025)
Danny Philippou
Michael Philippou
Billy Barratt
Sally Hawkins

Agape

Braciom udaje się rzadka sztuka ożenienia krwawego body horroru sięgającego po budzące autentyczny dyskomfort, kompleksowe środki straszące – migawki, szurania, szepty – z postnowoczesną
Agape
Nie sposób powrócić zza świata tym, kim się niegdyś było, raz doświadczywszy absolutu. Lekcja ta wydaje się prymarna dla całego gatunku horroru, którego problemowym fundamentem jest przecież, z grubsza, ostrzeżenie przed igraszkami z tym, czego zrozumieć nie sposób. Bracia Philippou raz już zajrzeli za zakurzoną kotarę śmieci i znaleźli tam wyłącznie ból i rozpacz, czarną dziurę nicości pochłaniającą wszelkie światło. Nie inaczej jest też i tutaj, w "Oddaj ją", ale to nie powtórka z rozrywki, bynajmniej. Poprzednio, kręcąc "Mów do mnie", swój pełnometrażowy debiut, bracia obrali taktykę zmyślnego slalomu między niemalże młodzieńczym podnieceniem wynikającym z samego obcowania z kinem grozy poprzez cokolwiek oryginalne rekwizytorium a bez mała nihilistycznym ciężarem tematycznym. W omawianym filmie, dojrzalszym, znacznie lepiej rozumieją człowieka jako istotę cierpiącą. Groza bierze się tu nie z lęku przed nadejściem śmierci, ale przed życiem pozbawionym miłości. Nie tyle tej romantycznej, co wynikającej ze zwyczajnej, podstawowej potrzeby troski, opieki, bycia dla kogoś… po prostu bycia dla kogoś.

Philippou jednak ani na moment nie porzucają przy tym horroru, przeciwnie, naginają go do opowieści, bezbłędnie rozumiejąc jego gatunkową istotę i jednocześnie nie zapominając o niezbędnych formalnych prawidłach – okrutnych obrazach, nagłych dźwiękach, wydziwaczonych kształtach. Przy czym najważniejsze pozostaje rodzeństwo Andy i Piper, którzy po samobójczej śmierci znęcającego się nad chłopakiem ojca trafiają do domu zastępczego. Gospodyni wyjęta jest z innego porządku, aż cuchnie od niej obłędem, który tłumaczy rozpaczą po stracie nastoletniej córki. Laura to chodzący smutek, a zarazem czyste szaleństwo jedynie zamaskowane pozorami matczynych uczuć wobec podopiecznych. Prócz dwójki nowoprzybyłych rezyduje tam również niemy chłopczyk imieniem Oliver, zagubiony, apatyczny, cierpiący na skrajną katatonię.

Chwilami wydaje się nawet, że może, jakimś cudem, całą czwórkę połączy zrozumienie pobudowane na fundamencie przeżywanej żałoby. I o ile Laura i jeszcze nieświadoma grzechu ojca Piper faktycznie odczuwają tęsknotę za zmarłymi, tak Andy, już nie dziecko, jeszcze nie dorosły, nosi głębsze rany. Snujący się po domu Oliver, manifestujący skłonności zarówno do samookaleczenia, jak i do krzywdzenia innych, to enigma, może kat, może ofiara. Philippou tymi postaciami żonglują i aranżują z nich i dzięki nim coraz to nowe układy grozy, zderzając jedno z drugim i patrząc, co się wydarzy. Prędko motywy Laury ujawnione zostają jako dalekie od opiekuńczych i stąd wypływa horror, przynajmniej ten cielesny, bo codzienne, z braku lepszego słowa, psikusy chimerycznej kobiety, których ofiarą pada Andy, stają się coraz bardziej wyrafinowane i złośliwe. Oraz, a jakże, złowrogie. Bo niejaką esencją "Oddaj ją" jest nerwowe i niewypowiedziane oczekiwanie. Na co? W tym tkwi zagadka, którą Andy musi prędko rozwiązać.

Braciom udaje się rzadka sztuka ożenienia krwawego body horroru sięgającego po budzące autentyczny dyskomfort, kompleksowe środki straszące – migawki, szurania, szepty – z postnowoczesną opowieścią o nawiedzonej czarownicy z nawiedzonego domu. Już poprzednio australijski duet próbował bez mała postmodernistycznej, acz rozumnie i mało krzykliwie zaprezentowanej, żonglerki konwencjami gatunkowymi, ale wtedy można było cokolwiek łatwo dojrzeć szwy, pęknięcia, zarysowania. "Oddaj ją" jest z kolei skupione, zdyscyplinowane i konsekwentne w owej flagowej dla Philippou patchworkowości. Nie są im potrzebne ani nagłe wolty, ani mozolnie budowane twisty, ani niespodziewane przewrotki, czy to stylistyczne, czy fabularne. Może lekko drży im dłoń przy finale, nadal dobrym, nadal rozwijającym się nieoczywiście, lecz dokonują odpowiedniego i logicznego wyboru, nie osuwając się ku skrajnej beznadziei i nie pozwalając wiedźmie spłonąć; oczywiście metaforycznie. Trafniej byłoby pewnie rzec: spotwornieć do reszty. Nie ma tu jednak fałszywej nadziei, światełka na końcu tunelu, raczej konieczna akceptacja faktu, że wszyscyśmy skazani na smutek, cierpienie i śmierć. I choć chciałoby się powiedzieć, że jest przecież jeszcze szczęście, że jest miłość, że jest radość! Tak, to także niezbite fakty. Tylko wtedy nie mielibyśmy jednego z najlepszych tegorocznych horrorów.
1 10
Moja ocena:
8
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?