Recenzja filmu

1800 gramów (2019)
Marcin Głowacki
Magdalena Różczka
Piotr Głowacki

Kiczowaty, infantylny, zły

"1800 gramów" ogląda się jak półtoragodzinny odcinek "Trudnych spraw"przefiltrowany przez TVN-owską wizję Polski A. Wszyscy są tu jak instagramowi influencerzy: stać ich na gustowne mieszkania w
Kiczowaty, infantylny, zły
Ja naprawdę rozumiem, że bożonarodzeniowe komedie romantyczne (niekiedy pretendujące do miana dramatów obyczajowych) rządzą się swoimi prawami: mają dostarczyć widzowi wzruszeń i przywrócić wiarę w drugiego człowieka. Jeśli twórcy znają umiar i potrafią sprawnie poprowadzić fabułę, istnieje szansa, że wyjdzie z tego całkiem przyjemny film. W tym przypadku nadzieję, że tak właśnie będzie, dawało nazwisko Jana Holoubka na liście płac. Nie wiem, jakie decyzje podjęto podczas postprodukcji, ale twórca głośnego "Rojsta" nie wyszedł na nich dobrze. Jeśli bowiem w scenariuszu, którego był współautorem, znajdowało się coś oryginalnego, to telewizyjni wyrobnicy terminujący na planach telenowel i seriali paradokumentalnych pokroju "Dlaczego ja?" postarali się, aby nic z tego nie zostało. Dostajemy więc historię opartą na szantażach emocjonalnych, nachalne granie na uczuciach widza, infantylnych i napisanych bez polotu bohaterów… A to wszystko okraszone mądrościami rodem z coachingowych seminariów. Magia świąt w najgorszym wydaniu. 


Na pierwsze rozczarowanie nie trzeba długo czekać. Stojący za kamerą Marcin Głowacki funduje nam je już w ekspozycji. To właśnie ten moment, kiedy jeszcze przez chwilę można się oszukiwać, że "1800 gramów" nie będzie kolejnym tanim wyciskaczem łez. Na sali sądowej między etatowymi gwiazdami komedii romantycznych, czyli Maciejem Zakościelnym (mecenas Raszyński) a Magdaleną Różczką (Ewa, dyrektorka interwencyjnego ośrodka adopcyjnego), siedzi bowiem Nel Kaczmarek. Dziewczyna, która jako Justyna w "Rojście" zachwyciła krytyków. Wydaje się Wam, że rola małoletniej matki, ze względu na trudną sytuację życiową mogącej stracić prawo do opieki nad dzieckiem, to wyzwanie i dlatego zdecydowano się obsadzić w niej młodą, obiecującą aktorkę? Nie w tym przypadku. Reżyser nie ma żadnego pomysłu na wykorzystanie jej talentu, a scenariusz nie pozwala jej rozwinąć skrzydeł. Olę trudno w ogóle nazwać postacią – to raczej figura mająca za zadanie pokazać, jak wspaniałą osobą jest główna bohaterka. Nie liczcie jednak na to, że zaproponuje ona wdrożenie rozwiązań mających zapewnić stabilną przyszłość małemu podopiecznemu, a zapatrzonej w nią nastolatce ułatwić start w dorosłość. Ewa informuje sędziego, że nieletni rodzice wezmą wkrótce ślub. Wprawdzie sami zainteresowani nic o tym nie wiedzą, ale to wystarczy, aby pytania o tak przyziemne sprawy jak pogodzenie nauki w liceum z opieką nad niemowlakiem poszły w niepamięć. Pyk, kolejny mały świat uratowany.

Choć trudno to sobie wyobrazić, potem jest jeszcze gorzej. Twórcy szantażują emocjonalnie widza, piętrząc przed nim kolejne dramaty: słodka dziewczynka zostaje oddana do prowadzonego przez Ewę ośrodka tuż przed Bożym Narodzeniem. Rezolutny chłopiec tęskni za rodzicami, którzy woleli wyjechać na wczasy niż zajmować się synem. Chorująca na schizofrenię kobieta codziennie odwiedza swoje dziecko i cierpi, nie mogąc zabrać go do domu choćby na święta. Ewa opowiada o śmierci ważącego 1800 gramów wcześniaka, przekonując, że umarł, bo nikt nie chciał go pokochać (!). To traumatyczne doświadczenie ma zapewne tłumaczyć sposób bycia protagonistki – silnej i niezależnej, gotowej poświęcić życie osobiste dla ratowania kolejnych niemowląt, niemającej czasu na uprzejmości, kiedy gdzieś wali się czyjś mały świat. Problem w tym, że jej kompetencje sprowadzają się do bycia córką szanowanej działaczki humanitarnej (Dorota Kolak), krzyczenia na Bogu ducha winnych urzędników i zmuszania ich do naginania przepisów. Żeby jednak nie było zbyt poważnie, nawet największe problemy dają się łatwo rozwiązać. Nie wiadomo do końca, w jaki sposób, ale jak zapewnia bohaterka, jak się chce, to się wszystko da.  

   

"1800 gramów" ogląda się jak półtoragodzinny odcinek "Trudnych spraw" przefiltrowany przez TVN-owską wizję Polski A. Wszyscy są tu jak instagramowi influencerzy: stać ich na gustowne mieszkania w Krakowie, dobre samochody i stylowe ciuchy, jeśli chcą uciec przed odpowiedzialnością, to po prostu wyjeżdżają na Islandię lub do Australii, a kwestowanie na rzecz afrykańskich sierot daje im poczucie, że są dobrymi ludźmi. Próby pokazania jakiegokolwiek problemu społecznego mijają się z celem, bo twórcy ze wszystkiego robią tanie widowisko ku chwale konserwatywnych wartości. Bez żenady szafują przy tym banałami w rodzaju "miłość jest lekarstwem na zło tego świata" (a także wady rozwojowe u dzieci). W końcu akcja toczy się do przodu dzięki typowym dla komedii romantycznych schematom fabularnym. Jeśli jednak wciąż wydaje się Wam, że, jak życzyłby sobie dystrybutor, macie do czynienia z dramatem obyczajowym, piosenka Ani Dąbrowskiej powinna rozwiać Wasze wątpliwości. 
1 10
Moja ocena:
2
Rocznik '89. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach na Uniwersytecie Jagiellońskim. Napisała pracę magisterską na temat bardzo złych filmów o rekinach. Dopóki nie została laureatką VII... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones