Recenzja filmu

Cop Land (1997)
James Mangold
Sylvester Stallone
Harvey Keitel

Brud, odznaka i sumienie

Kino lat 90. cechowała pomysłowość, bezkompromisowość i szorstkość. To czas, gdy reżyserzy nie bali się brudu na ekranie, moralnych szarości i bohaterów z krwi i kości. Zaś efekty specjalne miały
Kino lat 90. cechowała pomysłowość, bezkompromisowość i szorstkość. To czas, gdy reżyserzy nie bali się brudu na ekranie, moralnych szarości i bohaterów z krwi i kości. Zaś efekty specjalne miały wzmocnić przekaz, a nie go stanowić. Filmy sensacyjne i dramaty kryminalne przeżywały prawdziwy rozkwit. "Cop Land" to świetny przykład, jak wyglądało kino, nim opakowano je w błyszczący celofan.

"Cop Land" to połączenie dramatu z thrillerem, który pokazuje jak piekło na dobrych chęciach zbudowano. Fabuła skupia się wokół gliniarzy i ich ziemi obiecanej, czyli miasteczka Garrison w stanie New Jersey. Policjanci pragnący porządnego i bezpiecznego sąsiedztwa osiedlili się tam, aby mieszkać wśród swoich. Na szeryfa wybrali gapowatego, ale dobrodusznego lokalnego bohatera (Freddy Heflin), w tej roli rewelacyjny Sylvester Stallone.


Freddy stracił słuch w jednym uchu, w latach młodości ratując od utonięcia pewną niewiastę. W związku z tym defektem nie mógł zostać „prawdziwym gliną”, czyli takim co to jeździ codziennie walczyć z nowojorskimi gangami. Musiała mu wystarczyć robota szeryfa w policyjnym miasteczku, gdzie zdawało się, nie ma za dużo do pracy. Bo zatrzymywać kumpli po fachu, choćby za przekroczenie prędkości jakoś tak głupio. Całym miasteczkiem zdaje się rządzić twardy glina Ray Donlan (Harvey Keitel). Film nabiera tempa, gdy jeden z nich, młody i niepokorny policjant Superboy, popełnia błąd i zabija po pijaku dwóch podejrzanych facetów, którzy jak się okazało, nie byli uzbrojeni. Kumple z miasteczka zrobią wszystko, żeby mu pomóc.


Zaczynają piętrzyć się podejrzenia o korupcję, nadużycia i powiązania kryminalne wśród policyjnej elity zamieszkującej miasteczko. Intryga intrygą, ale na ekranie mamy plejadę gwiazd:
Rober DeNiro, Sylvester Stallone, Ray Liotta, Harvey Keitel, Robert Patrcik.

I co najważniejsze, to Sly Stallone kradnie widowisko. Nie pokazuje mięśni, a raczej oponkę brzuszną (do tej roli przytył 20 kg). Dziś już wiemy, że Stallone potrafi zagrać różne role, ale pamiętam, że w 1997 r. to był istny szok, dla fanów jego filmów. Zniknęły bicepsy, odessano mu testosteron, za to zostawiono troskę o cały świat. Stallone jest tu cichy, zmęczony, trochę rozjechany i właśnie dlatego tak przekonujący.
To nie znaczy, że inni z obsady zawiedli. Film jest świetnie zagrany, po prostu Stallone wzniósł się na swoje wyżyny.

"Cop Land" to film z czasów, kiedy w kinie sensacyjnym bohaterowie nie byli jeszcze plastikowymi figurkami z fabryki Marvela. Co do Marvela, to reżyser i scenarzysta James Mangold, w późniejszych latach kariery zrealizował cykl filmów "Wolverine", aczkolwiek osobiście preferuje jego wcześniejsze filmy, poza omawianym tytułem to: "Przerwana lekcja muzyki", "Kate i Leopold", "Tożsamosć", "Spacer po linie" czy "3:10 do Yumy" z 2007 r.

"Cop Land" to nie tylko strzały i radiowozy, ale przede wszystkim grzebanie patykiem w mrowisku policyjnych układów. Mangold reżyseruje to wszystko tak, jakby zabierał widza na wycieczkę do miasteczka, gdzie policjanci pilnują wyłącznie własnych interesów, a prawo jest czymś, co przychodzi pocztą, ale nikt nie otwiera kopert. Jest w tym filmie gęsto, duszno i brudno. To brud, który ktoś dobrze oświetlił, aby widz mógł obejrzeć go z każdej strony.

Oglądamy zepsucie władz i bezsilność uczciwych ludzi.

W finale Freddy dotąd bierny i zastraszony, podejmuje ryzykowną decyzję i postanawia rozprawić się z korupcją we własnym miasteczku, choć wie, że może to kosztować go życie.

Moim zdaniem warto więc wrócić do "Cop Land" i przypomnieć sobie, że nawet w Hollywood czasem powstają historie, w których najgłośniejszy huk to nie wybuch, tylko sumienie bohatera.
 
 
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?