Jak przyznają twórcy, scenariusz powstawał w trakcie zdjęć, co widać i słychać w niemal każdej scenie. Między żartami bez puenty i pozbawionymi głębi dialogami kryje się jednak dużo humoru i
"Czasami bycie dziewczyną jest takie skomplikowane" – śpiewa Charli XCX w jednym z kawałków na płycie BRAT. Jej słowa dobrze oddają ducha filmu Pete’a Ohsa koncentrującego się na relacji dwóch bardzo nierozważnych i romantycznych kobiet – Brytyjki Bethany (Charli XCX) oraz Polki Nel (Lena Góra), których losy kolejny raz łączą się w wybuchowy sposób w centrum dzisiejszej Warszawy. Ich niezobowiązującą znajomością rządzi przypadek, zupełnie jak zrealizowaną w kilkanaście sierpniowych dni i nieprzespanych nocy "Erupcją". Piąty film amerykańskiego reżysera ma po trochu klimat bekowej etiudy studenckiej, a po trochu partyzanckiego guerilla filmmaking i nowofalowego eksperymentu i w jednym. Czuć, że jest to przede wszystkim projekt zrodzony ze spontaniczności, autoironii i dobrej zabawy. Czy tyle jednak wystarczy, aby zrobić dobry film?
Bethany i jej chłopak Rob (Will Madden) zatrzymują się na parę dni w upalnej Warszawie – mieście, jak twierdzi dziewczyna, romantyczniejszym niż sam Paryż. To właśnie tu Rob ma się za niedługo oświadczyć. Na pierwszy rzut oka widać jednak, że para ta pasuje do siebie jak wół do karety. Ona nienawidzi nudy, intensywnie szuka w życiu wrażeń i punktów wrzenia. On to typ, który całą nudę świata uosabia i, co gorsza, przynajmniej dwa razy w ciągu kilku godzin zapyta cię, czy miałaś dobry dzień, choć ten jeszcze się nie skończył. Cytując Bedoesa, "ona chce mieć gościa, z którym będzie mogła konie kraść", a z Robem może co najwyżej porozmawiać o pogodzie i posiedzieć chwilę w parku. Z tej mąki chleba nie będzie, ale jest za to sporo śmiechu, drętwych dialogów i memicznego potencjału. Tylko tyle i aż tyle może nam zaoferować skromna w ambicjach "Erupcja".
Znacznie ciekawiej dzieje się, gdy ścieżki Bethany i Nel znów się krzyżują, a drapieżna energia Charli XCX zderza się z charyzmą Leny Góry. Spragnione wolności kobiety biegają po mieście niczym wolne elektrony, nie licząc dni, godzin i lat. Choć bohaterki znają się już ponad dekadę, nadal iskrzy między nimi jak przy pierwszym spotkaniu. W ich relacji brakuje jednak jakichkolwiek deklaracji, o cielesnej bliskości nie wspominając, trochę jakby twórcy filmu bali się pokazać kobiece pożądanie na dużym ekranie. Prowadzącej donikąd gry niedopowiedzeń nie ratuje nawet szczypta realizmu magicznego, którą Ohs doprawia tytułowy wątek. Niespełniona obietnica lesbijskiego romansu pozostawia duży niedosyt, w finalnym rozrachunku prezentując się jako niechlubny przykład queerbaitingu. Miała być erupcja, ale okazało się, że wulkan jest nieaktywny.
Jak przyznają twórcy, scenariusz powstawał w trakcie zdjęć, co widać i słychać w niemal każdej scenie. Między żartami bez puenty i pozbawionymi głębi dialogami kryje się jednak dużo humoru i rozbrajającej czułości. Wiele z tego zawdzięczamy nieobecnemu w kadrze lektorowi (Jacek Zubiel), który w niezręczny i aż nadto mechaniczny sposób komentuje rozterki naszych zagubionych, acz chwytających za serce bohaterów. Te wytrącające z narracji, głupio-mądre spostrzeżenia wydają się jeszcze zabawniejsze, gdy okazuje się, że Ohsa do użycia tego zabiegu zainspirowały polskie kroniki o stonce ziemniaczanej, które Amerykanin zobaczył kiedyś w Muzeum PRL-u... "Erupcji" trudno odmówić zatem pewnej kreatywności oraz formalnej dezynwoltury. Finezyjny montaż, pastelowe przejścia między kadrami i Alicja Majewska śpiewająca w tle pieśni miłosne sprawiają, że ta osobliwa mieszanka melodramatu i mockdokumentu, choć z pewnością nie spodoba się każdemu, pozostaje przynajmniej oryginalna i na swój sposób bezkompromisowa.
Warszawa w "Erupcji" da się lubić, choć raczej nie należy traktować jej na serio. Mieszkają tu głównie szukający inspiracji artyści (Jeremy O. Harris), chłopaki ze złamanym sercem (Jan Lubaczewski) oraz unikające emocjonalnej stabilizacji florystki (Lena Góra). Jak na romantyczny portret miasta dziwne wydaje się jednak to, że nikt nie chce, albo nie potrafi się tu ustatkować czy szczerze ze sobą porozmawiać. W obiektywie Ohsa to miasto szarych bloków, bujających w obłokach millenialsów i całonocnych posiadówek w starych kamienicach. Trudno zatem wyczuć w tym obrazie coś swojskiego i dla polskiej mentalności charakterystycznego. To raczej oda do europejskiego charakteru naszej stolicy, pewien niespełniony sen o Warszawie, której poezja tkwi w dziurawych chodnikach, brzydkim graffiti i pijackich small talkach. I choć na koniec dnia niewielu nazwie "Erupcję" dobrym filmem, możemy przynajmniej chwalić się, że mamy swój własny mumblecore oraz nowofalowe fantazje.