Fakt, że "Heweliusz" nie wpada na mieliznę eksploatacji, jest kwestią prawidłowo ustawionych priorytetów. Spektakl pracuje tu w służbie historii: nie jest celem, tylko środkiem do celu.
Miałem kiedyś okazję płynąć promem ze Świnoujścia. Z całej przygody pamiętam przede wszystkim swój opad szczęki na widok panów tirowców wjeżdżających na pokład – nie dość, że pod górkę, to jeszcze tyłem. A najlepsze że to, co dla mnie było wydarzeniem, dla panów kierowców było wtorkiem.
Realizacja serialu "Heweliusz" – historii o promie, który w swój ostatni rejs wypłynął z tegoż Świnoujścia – nie była jednak wtorkiem dla naszej branży filmowej. Trudno się zatem dziwić, że medialna opowieść o polskiej produkcji Netfliksa sprowadza się do wyliczanki: tyle i tyle dni zdjęciowych, tyle i tyle postaci, aktorów, statystów, członków ekipy, efektów specjalnych, normalnie pięćset procent normy. Wystarczy teraz to zsumować i po drugiej stornie znaku równości postawić dziesięć na dziesięć na Filmwebie. Prawda?
Niekoniecznie. Szkopuł w tym, że z "Heweliuszem" sprawa jest odwrotna niż z panami tirowcami i mną. To, co dla polskiej branży filmowej jest bezprecedensowym wydarzeniem, dla widza jest po prostu kolejnym serialem do obejrzenia we wtorek. Liczby mogą imponować, ale jeśli serial nie wyszedł, żadna propaganda sukcesu nie pomoże. Dlatego jeśli pytacie o "Heweliusza", nie pytajcie o ilość, pytajcie o jakość. Ewentualnie o kolejność.
Netflix
Robert Pałka
To, że historia jest nośna, wiadomo. Napisało ją zresztą samo życie: 14 stycznia 1993 roku polski prom MF Jan Heweliusz obrócił się do góry dnem na Bałtyku, w katastrofie zginęło 56 osób. Tragedia. Ale sama historia nie wystarczy – trzeba jeszcze ją dobrze opowiedzieć. Co to znaczy "dobrze opowiedzieć"? W największym uproszczeniu: podać informacje we właściwej kolejności.
Problem w tym, że informacji mamy tu aż nadmiar: zatonięcie Heweliusza to wydarzenie, które skupia wokół siebie mnogość faktów, postaci, punktów widzenia, kontekstów. O Heweliuszu można by nakręcić pewnie kilka, kilkanaście zupełnie od siebie różnych filmów czy seriali. Czy zatonięcie powinno być fabularnym punktem wyjścia czy może raczej punktem dojścia? Z czyjej perspektywy je pokazać? Kto jest tu bohaterem? Wybierz dobrze i będziesz miał dobry serial.
Reżyser Jan Holoubek i scenarzysta Kasper Bajon biorą te wszystkie pytania na klatę i odpowiadają na nie: "tak". W rezultacie "Heweliusz" jest wieloma "Heweliuszami" na raz. To jednocześnie kino katastroficzne o zatonięciu promu, dramat psychologiczny o traumie oraz sądowy thriller o próbie dojścia do prawdy. Stąd te wszystkie liczby, z których wróży się sukces produkcji: twórcy mnożą konwencje i postacie, przeskakują w czasie i oglądają sprawę z najróżniejszych stron. "Heweliusz" zaczyna się od katastrofy i się katastrofą kończy, część akcji biegnie wprzód, druga część wstecz, a bohaterów obserwujemy przed, w trakcie i po zatonięciu promu, zresztą nawet niekoniecznie w tej kolejności.
Netflix
Robert Pałka
Kiedy piszę o kolejności, myślę zaraz o "Żeby nie było śladów" Jana P. Matuszyńskiego. "Heweliusz" ma szereg punktów wspólnych z tamtym filmem: fabularyzuje tragiczną kartę naszej historii najnowszej, polifonicznie rozszczepia dramat pomiędzy szereg bohaterów i tak dalej. Dzieło Matuszyńskiego spotkało się ze względnie przychylnym odbiorem, ale czuć było pewien zawód. Zastanawiam się, jak duży wpływ na końcowy efekt miała dramaturgiczna decyzja, żeby zacząć opowieść od, cóż, początku. Film – wydaje się: słusznie – startował od śmierci Grzegorza Przemyka, czytelnie ustanawiając konflikt. Oto zło, które się wydarzyło, a oto co było później: walka obywateli o sprawiedliwość z próbującym zatuszować sprawę systemem. Cztery lata po premierze wciąż jednak zachodzę w głowę, jak zmieniłby się film, gdyby prawdę, o którą walczą bohaterowie, pokazać dopiero na końcu, w finałowym akcie odsłonięcia kurtyny (niczym w "Katyniu" Andrzeja Wajdy). Jak? Może nijak.
Grunt, że postawieni przed podobnym dylematem Holoubek i Bajon w zasadzie odmawiają wyboru. Co więcej, ich "niezdecydowanie" daje zaskakująco dobry efekt. Jak to się mówi: zjedli ciastko i mają ciastko. Z żonglerki perspektywami i płaszczyznami czasowymi potrafią wygenerować bowiem kilo napięcia i suspensu. Widz czasem nie wie, co się wydarzy, a czasem wie – ale nie wiedzą bohaterowie, co tym bardziej wciąga widza. Oglądając "Heweliusza", próbujemy więc ułożyć puzzle ze strzępów informacji, które dostaliśmy: angażujemy się, czekając, aż konkretny klocek wskoczy na spodziewane miejsce, albo wypełni się jakieś puste miejsce w fabule. W pierwszych odcinkach, gdzieś na drugim planie miga nam taki – dajmy na to – Tomasz Schuchardt, i od tej chwili czekamy, aż ten Schuchardt wróci, żeby domknąć swoją historię. A potem wraca i faktycznie domyka i czuć satysfakcję. Mechanizm nie jest może bezbłędny, ale tam, gdzie to się naprawdę liczy, działa jak należy.
Na pierwszy plan wysuwają się tu cztery postacie, które pełnią role fabularnych "kotwic". To bohaterowie obecni niemal od początku do końca historii, ale na trzech różnych poziomach oddalenia względem centrum (czyli zatonięcia Jana Heweliusza). Witold Skirmuntt (Konrad Eleryk) jest członkiem załogi promu, Jolanta Ułasiewicz (Magdalena Różczka) i Kaczkowska (Justyna Wasilewska) to żony mężczyzn z pokładu Heweliusza, a Piotr Binter (Michał Żurawski) zasiada w komisji mającej ustalić, kto zawinił tragedii.
Netflix
Robert Pałka
Skirmuntt jako bezpośredni uczestnik wydarzeń daje nam dostęp do samej katastrofy: do dramatycznych decyzji podejmowanych na mostku i do desperackich prób ucieczki z bebechów stającej na głowie metalowej bestii. Ale jako jeden z tych, którzy się uratowali, dźwiga też ciężar poczucia winy ocalałego z katastrofy. Eleryk zrywa tu ze swoim emploi cwaniaka i gra "do środka", kreując rolę zamkniętego mężczyzny zjadanego od wewnątrz przez traumę.
Ułasiewicz i Kaczkowska przeżywają z kolei dramat Penelopy czekającej na powrót Odyseusza. To dwie żony w napięciu wypatrujące żagla na horyzoncie, drżące, czy ich mężowie wrócą do domu. Holoubek i Bajon przeciwstawiają sobie dwie kobiety, inscenizując między nimi konflikt klas i statusów. Okazuje się, że to, na którym z pokładów Heweliusza pracował twój mąż, warunkuje, jak może wyglądać twoje cierpienie. Scena przemowy Kaczkowskiej na komisji, w proteście wobec poszukiwania kozła ofiarnego, jest jednym z punktów kulminacyjnych całego serialu. Wasilewska z wielką mocą odgrywa tu moment, w którym jej bohaterka, walcząc o godność, musi zaburzyć urzędowe decorum i publicznie wskazać, że król jest nagi.
Jednym z adresatów jej wystąpienia jest zasiadający w komisji Binter. Marynarz ma pomóc w tym, żeby prawda o Heweliuszu wypłynęła. Czeka go jednak psychomachia człowieka uwikłanego w sieć sprzecznych interesów: na ramieniu siedzi mu cały szereg szepczących do ucha diabełków i aniołków. Od wyniku śledztwa zależy bowiem los dziesiątek, może i setek osób – jeśli winnym zostanie uznana firma stojąca za promem, zastępy niewinnych osób stracą pracę. Ale na szali leży też dobre imię bliskiego przyjaciela Bintera, kapitana promu Andrzeja Ułasiewicza (Borys Szyc). Posępny Żurawski ze swoim smutnym spojrzeniem świetnie uosabia tu rozdźwięk między człowiekiem a mundurem.
"Heweliusz" poniekąd opowiada właśnie o procedurach: bezpieczeństwa, żałoby, traumy, rozliczania odpowiedzialności. Ale też – mimochodem, poprzez sam fakt, że powstał – o procedurach fabularyzowania prawdziwych wydarzeń. Holoubek i Bajon pracują tu w końcu na żywej tkance prawdy, biorą rzeczywistość i robią z niej fikcję. Oczywiście, serial fabularny nie jest dokumentem: dość powiedzieć, że jedyne prawdziwe nazwisko związane z tragedią Heweliusza, jakie pada w "Heweliuszu", to Ułasiewicz. Ale sprawa jest może właśnie tym bardziej wrażliwa. Duże liczby, duży budżet, duże widowisko pomagają przecież zmaterializować na ekranie "prawdę" historii, ale też niosą w sobie groźbę eksploatacji, zamiany tragedii w show: w spektakl zatapiania łódki na wodzie, w seans nostalgii za patynką najtisów.
Netflix
Robert Pałka
I nie ma co się oszukiwać: jest to show. Sceny katastroficzne to żadne tam "polskie sceny katastroficzne": tonący prom wygląda jak tonący prom, na korytarzach przechylającego się statku aktorzy muszą odstawiać niezłą "Incepcję", zaś człowiek zdaje się tu obcować z materią świata przedstawionego, a nie z rekwizytami czy efektami specjalnymi. Ale katastrofa promu, rozbita na szereg perspektyw i epizodów, nie "waży" na ekranie tyle, co zatopienie Titanica u Jamesa Camerona. Nie jest sednem zabawy, nie służy uproszczeniu konfliktów w surwiwalową melodramę – wręcz przeciwnie, to tylko punkt wyjścia do prawdziwych komplikacji. Z kolei koloryt polskich lat 90. nie przypomina "rojstowej" estetyzacji, polega raczej na dyskretnej grze szczegółem: tu wybita szyba samochodowa zaklejona folią, która bez słów tłumaczy brak radia w aucie, tam kolejki do mięsnego, magnetowidy, kasety magnetofonowe. Holoubek umieszcza je w kadrze, ale nie fetyszyzuje ich obecności, używa je funkcjonalnie. I o to właśnie chodzi. Fakt, że "Heweliusz" nie wpada na mieliznę eksploatacji, jest kwestią prawidłowo ustawionych priorytetów. Spektakl pracuje tu w służbie historii: nie jest celem, tylko środkiem do celu.
Można żartować, że "Heweliusz" to kolejny dowód na powoli konstytuujące się holoubkizmy: prawdziwa historia, otoczka retro, Tomasz Schuchardt w obsadzie, Kasper Bajon przy scenariuszu, (dosłowne) lanie wody do kamery. Ale to też kolejny rozdział biegnącej przez filmografię reżysera – od "25 lat niewinności" po "Doppelgängera. Sobowtóra" – opowieści o człowieku w systemie. "System" może tu oznaczać po prostu społeczeństwo, może też oznaczać naród. Cofając się do lat 90., "Heweliusz" pokazuje przecież, jak powoli zawiązują się konflikty, które będą tylko się zaostrzać przez kolejne 30 lat wolnej Polski.
Katastrofa służy tu za wyzwalacz sił pracujących na co dzień w ukryciu. Refleksja jest prosta, ale – inaczej niż opowiadający o jakoś tam analogicznej sytuacji "Smoleńsk" – nie ma doraźnej politycznej agendy. "Heweliusz" portretuje po prostu, jak władza i biznes – wojskowi, politycy, armatorzy – zakasują rękawy, żeby umyć ręce, spychając odpowiedzialność na maluczkich. Kapitalizm już się powoli rozgalopowuje, każąc dźwigać ciężar systemowych nadużyć bogu ducha winnemu człowiekowi. Pierwsza jednostka zostaje niesłusznie obarczona winą, druga – internalizuje traumę, dając się pożreć wyrzutom sumienia, kolejne żrą się ze sobą nawzajem w walce klas i interesów. Za stawkę robią wypłacone pensje, przyznane odszkodowania, czyste sumienie: ot, godny byt. Niestety: nic szczególnego za bardzo nie "skapuje", wbrew popularnej neoliberalnej teorii. Tymczasem postępująca atomizacja utrudnia zbudowanie wspólnoty, która miałaby na swoją obronę siłę – uwaga, słowo silnie nacechowane – SOLIDARNEJ kupy. Dopiero taka grupa miałaby przecież jakąś szansę w tej walce.
Oczywiście, nie ma co robić z "Heweliusza" serialowego odpowiednika kazania Piotra Skargi o Polsce-jako-tonącym-okręcie (promie?). Można się jedynie zastanowić, czy z solidarności i wspólnot nie została nam już jedynie solidarność bindżujących, którzy zasiadają przed ekranami obejrzeć nowy serial. Grunt, że akurat dobry.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu