David Michôd w "Christy" bardziej niż walkami wieczoru jest jednak zainteresowany pojedynkami, których kamery nie zdołały uchwycić – tymi z przemocowym mężem, cnotliwą matką i upupiającą kobiety
Christy Martin stoczyła pięćdziesiąt dziewięć zawodowych walk. Czterdzieści dziewięć z nich wygrała, trzydzieści jeden przez nokaut. W latach 90. nie było mocnych na jej prawy sierpowy, którym posyłała na deski śmietankę ówczesnego boksu. Była Tysonem swojej dywizji. Zdominowała dyscyplinę, mimo że jej warunki fizyczne na to nie wskazywały. Rywalki mogły mieć większy zasięg ramion, jednak Christy wszelkie niedostatki nadrabiała zajadłością, nieustraszonością i nieprzewidywalnością. Gdyby miała okazję, by odgryźć którejkolwiek śmiałkini ucho, pewnie by to zrobiła. Swoje przeciwniczki mieszała z błotem, nim przewaliła je na ziemię. Christy Martin gwarantowała show. Efektowne starcia córki górnika są wdzięcznym tematem filmowym. David Michôd w "Christy" bardziej niż walkami wieczoru jest jednak zainteresowany pojedynkami, których kamery nie zdołały uchwycić – tymi z przemocowym mężem, cnotliwą matką i upupiającą kobiety branżą bokserską. Słowem – wielkie tematy. Szkoda, że Michôd częściej leje na oślep, niż uderza z precyzją.
Już w otwierającej scenie Christy (znakomita Sydney Sweeney) urządza pokaz swoich umiejętności. Wpierw opowiada z offu, że "walczy, jakby miała w sobie demony". Chwilę później wyprowadza celny sierp; przeciwniczka całuję matę. Zastrzyki gotówki i dopaminy wzmagają w niej optymizm, z którym jej matka (Merritt Wever) rozprawia się szybciej niż Ali z Londonem. Po sąsiedztwie chodzą słuchy, że jej relacja z Rosie (Jess Gabor) może być nie do końca platoniczna, co dla bigotki z małej mieściny w Zachodniej Wirginii jest jak cios w wątrobę. Dramat rodzinny musi jednak chwilowo ustąpić miejsca filmowi sportowemu, bowiem Christy dostaje propozycję treningów pod okiem nieustępliwego Jima (Ben Foster). Impas jak w "Za wszelką cenę" – trener nie chce pracować z kobietą. Christy o boksie wie tyle, że należy uderzyć, zanim uderzą ciebie. To, w połączeniu z wyjątkową, jak na jej posturę, siłą, wystarczyło, aby powalić sparingpartnera i zyskać sympatię Jima. Tak zaczyna się jej droga na bokserski parnas i prywatna gehenna.
Zgodnie z biopicowymi prawidłami po zawiązaniu akcji następuje przebieżka przez najważniejsze momenty z życia ikony kobiecego boksu. Christy otrzymuje pierwsze zawodowe propozycje, a wraz z nimi – Michôd pole do popisu. Wespół z Germainem McMickingiem reżyser reprodukuje najważniejsze momenty ze słynnych pojedynków Córki Górnika. Gdy Christy wymierza cios, a kamera dynamicznym szwenkiem podąża za jej pięścią, trudno nie poderwać się z kinowego fotela. Niestety są to jedynie fragmenty. Jak na film bokserski w "Christy" nie ma wcale aż tak wiele boksu. Nie uświadczymy tutaj imponujących sekwencji treningowych jak z "Creeda" czy podniosłej finałowej potyczki rodem z "Rocky’ego". Film Michôda jest bowiem nie tyle historią o samej dyscyplinie, ile jej miejscu w życiu tytułowej bohaterki. Dla niegdysiejszej mistrzyni wagi półśredniej boks był przede wszystkim bezpieczną przestrzenią, gdzie mogła dyktować warunki – wprost przeciwnie do rodzinnego domu, gdzie rządziła apodyktyczna matka, oraz sali treningowej, którą podporządkował sobie Jim.
Jim podporządkował sobie nie tylko salę treningową, ale również Christy. Dwudziestokilkulatka poślubiła niemal dwukrotnie starszego trenera – częściowo powodowana zakusami Jima, częściowo pragmatyzmem. Związek z rozsądku okazał się katorgą, właściwym tematem filmu Michôda. "Christy" jest opowieścią o wielu odcieniach przemocy, nie tylko tych wynikających z dysproporcji siły, lecz przede wszystkim władzy.
Australijczyk starannie buduje napięcie, przedstawiając, jak Jim stopniowo przesuwa granicę – począwszy od psychologicznej manipulacji (obietnic bez pokrycia, gaslightingu), skończywszy na przemocy fizycznej i seksualnej. Trener trzyma podopieczną-żonę w garści, przekonując ją o swoim niepomijalnym wkładzie w rozwój jej kariery. Gdy ów mit zostaje podważony, sięga po groźby, gdy to nie starcza – wciela je w życie. Michôd zagląda za zamknięte drzwi, obrazując koszmar, który toczy się z dala od świateł reflektorów. O ile początkowo unika ukazywania go wprost, o tyle w ostatnim akcie decyduje się na eksplicytność. Z jednej strony rymuje się ona z poprzednimi filmami Australijczyka, choćby z "The Rover", z drugiej – rodzi pytanie o zasadność takich przedstawień. To samo, które stało się fundamentem debaty o "Domie dobrym" Smarzowskiego.
Michôd stara się za wszelką ceną uniknąć pułapki męskiego spojrzenia. Dlatego scenariusz napisał wspólnie ze swoją żoną Mirrah Foulkes, która dokładnie przestudiowała życiorys Córki Górnika. "Christy" jest w równym stopniu historią o przemocy domowej, co opowieścią o szowinistycznym i seksistowskim systemie. Michôd i Foulkes non stop podkreślają patową sytuację bokserki, próbującej osiągnąć sukces w świecie skrojonym pod mężczyzn. Z ekranu padają hasła o trywializowaniu kobiecego pięściarstwa – Christy, choć robi furorę wśród kibiców, przez promotorów traktowana jest jako ciekawostka, pocieszny dodatek do męskich zmagań. Stąd mistrzyni musi stawiać na kwiecisty deseń, długie włosy (jej chłopacki mullet został rychło przez Jima skrytykowany) i makijaż, wszak w wypadku kobiety epitety "silna" i "dynamiczna" mogą zostać użyte jedynie w połączeniu z "piękna". Choć twórcy stawiają celne diagnozy, sposób ich przedstawienia trąci banałem. "Christy" obfituje w lekcje z feminizmu, które już dawno zostały przez kino przyswojone (co innego przez widzów). Podobnie jest zresztą z wątkiem zinternalizowanej homofobii. Temat wypieranej przez pięściarkę orientacji powraca wielokrotnie, a mimo to w natłoku faktów zaczyna przypominać wzmiankę – szkic, który zamieszczony został z faktograficznego musu.
Próba syntezy życiorysu postaci tak niejednoznacznej jak Christy Martin jest diablo trudna. W końcu mowa o sportowczyni, krążącej między wieloma światami: małomiasteczkowych oczekiwań, queerowego pożądania i bokserskich ambicji. Christy jest zresztą osobą, która żeni przeciwieństwa – w końcu za fasadą brawury, bezkompromisowości i buty, zaklętych w bezczelnych ringowych zagrywkach, kryje się tak naprawdę dziewczyna zlękniona i wrażliwa. Ową dwoistość znakomicie odegrała Sydney Sweeney. Aktorka, której ostatnie miesiące kariery upłynęły pod znakiem grywania w komediach romantycznych i wzniecania obyczajowych afer, wylewa siódme poty, chcąc przybliżyć widzom prawdziwą Christy. Sweeney z determinacją godną Córki Górnika postanowiła przejść metamorfozę, dzięki której dostrzeżona zostanie nie tylko przez Akademię Filmową, lecz także będących dotychczas na bakier z jej działalnością widzów. Aktorka doskonale naśladuje manieryzmy i sposób bycia ikony kobiecego boksu, kreując postać na antypodach jej wcześniejszych, zazwyczaj uprzedmiotawiających ról. Wtóruje jej znakomity Ben Foster, który przekonująco odzwierciedla kompleksy Jima. Wycofany, nieufny i poszukujący nobilitacji trener do złudzenia przypomina postać Johna du Ponta z "Foxcatchera".
Aktorski tandem dwoi się i troi, by nadrobić braki "Christy", ale jest to walka nierówna jak potyczka Foremana z Frazierem. Największa bowiem wada filmu Michôda nie tkwi w konwencjonalności i podążaniu utartymi ścieżkami. Nie dotyczy nawet nadmiernej eliptyczności w rekapitulacji życiorysu głównej bohaterki. Na filmowej biografii pięściarskiej czempionki kładzie się cieniem przede wszystkim niezdecydowanie Michôda. Australijczyk szafuje rejestrami, skacząc od satyry do pełnoprawnej tragedii. Groteskę przeplata patosem i nieznośnym melodramatyzmem, które sytuują prawdziwie przerażającą historię Christy Martin w rejonie kiczu. Taka właśnie jest "Christy" – kiczowata jak branża, o której opowiada. Michôd skroił modelowy wyciskacz łez. Niestety zapomniał, że prawdziwego poruszenia nie da się zamarkować – potrzebny jest lewy sercowy.