Zapyziały rasista i weteran wojny w Korei, Walt Kowalski, właśnie stracił jedyne oparcie w swoim życiu, mianowicie ukochaną żonę. Kowalski ma, krótko mówiąc, ciężkie życie, ale dzięki sobie
Zapyziały rasista i weteran wojny w Korei, Walt Kowalski, właśnie stracił jedyne oparcie w swoim życiu, mianowicie ukochaną żonę. Kowalski ma, krótko mówiąc, ciężkie życie, ale dzięki sobie samemu. Nie potrafi dogadać się ze swoimi dorosłymi synami, być może dlatego, iż jeden z nich proponuje mu pobyt w domu spokojnej starości, nie potrafi zaakceptować swoich egzotycznych sąsiadów, którzy są chińskimi góralami z plemienia Hmong. Na dodatek jeden z nich, za namową miejscowego gangu, próbuje zasunąć mu wóz: Forda Gran Torino. Walt początkowo traktuje z niechęcią młodego Chińczyka, który w ramach odkupienia win postanawia u niego pracować. Z czasem jednak zaczyna z nim sympatyzować, a wkrótce postanawia rozprawić się z wyżej wspomnianym gangiem. Cóż, fabuła tego filmu nie jest może czymś odkrywczym, jednak ma swój urok. Tym urokiem mogę bez zająknięcia nazwać samego reżysera, który brawurowo wciela się w rolę zatwardziałego rasisty. Eastwood wielokrotnie udowadniał, że kreacje bezwzględnych, cynicznych twardzieli wychodzą mu najlepiej, a rolą Kowalskiego jeszcze podbudował tę opinię, panującą już w świecie filmu od dobrych kilkudziesięciu lat. Ale przecież ten obraz to nie tylko Eastwood i jego fenomenalna gra. Mamy tu także kilka innych aspektów, na które warto zwrócić szczególną uwagę podczas seansu. Pierwszym z nich są na pewno świetnie napisane dialogi. Są naturalne, nie "polukrowane", jak to się ma w większości amerykańskich filmów, przeznaczonych dla szerszej publiczności. Bohaterowie klną, ile wlezie, ale nie jest to przeklinanie bezproduktywne. Może to głupio zabrzmi, ale niektóre ostrzejsze kwestie zawierają w sobie więcej prawdy niż długie, kulturalne przemowy, w niepotrzebnie przedłużonych scenach. Szczególnie tę tezę potwierdzają mądrości, serwowane nam przez samego Kowalskiego, który przeżył i widział za wiele, by milczeć. Z czasem zaczyna uświadamiać swojego młodego przyjaciela (jeśli mogę go tak nazwać). A już najbardziej dosadnym przykładem jest scena u fryzjera, jedna z najśmieszniejszych i najlepszych w filmie. Właśnie, co do komizmu. Film jest napakowany humorem po brzegi, choć porusza dość ważne i drażliwe tematy, w których w USA mówi się bardzo niechętnie, a pokazywanie ich we filmie jest już szczytem odwagi obyczajowej. Ale Eastwood nie obawia się krytyki, bo on już robi filmy chyba dla własnej i przy okazji naszej przyjemności. Wracając do humoru, jak już mówiłem, niemal od pierwszej sceny jest on ukazany w bardzo oryginalny sposób. Sroga mina dziadka Walta, gdy patrzy na goły brzuch swojej młodej wnuczki, na pogrzebie swojej żony, wzbudza śmiech, choć w głębi serca czujemy, iż czulibyśmy się tak samo, jak bohater, ukazany na ekranie w sposób nieco przerysowany, ale jednak prawdziwy. Bo tacy ludzie, jak Walt Kowalski, żyją na naszym świecie. W Polsce też. Bo przecież czy nie wyrobiliśmy sobie opinii nietolerancyjnych? Zresztą, wystarczy spojrzeć na nazwisko Walta. Syndrom Polaka. Nieco przewidywalne zakończenie i niektóre dłużyzny zostają puszczone w niepamięć, kiedy przypomnimy sobie co śmieszniejsze sceny i zawarte w nich dialogi, oraz świetną kreację reżysera, który podobno tym filmem żegna się z aktorstwem. Kiedy obejrzałem jego ostatni film, aż mi się ciężko na sercu robi, że ten aktor już ma się więcej na ekranie nie pojawiać.