Recenzja filmu

King: Mój przyjaciel lew (2022)
David Moreau
Agnieszka Matysiak
Gérard Darmon
Lou Lambrecht

Mówiono o nim King

Myślenie Moreau o przeniesieniu klimatu amerykańskich lat osiemdziesiątych na grunt rodzinnego kina, jest jednak życzeniowe, mimo odwołań i nawiązań, także formalnych, chociażby do "E.T.". Nie
Ktoś o bogatej wyobraźni mógłby pomyśleć żartobliwie, że omawiany tytuł to swoisty rewers filmu o pojedynku Idrisa Elby z rozszalałym afrykańskim lwem, bo tutaj mamy do czynienia z potulnym jak baranek maleństwem. Tyle że ostatnie padające z ekranu słowa, które przywołuję z pamięci, "tylko nie podchodźcie do niego zbyt blisko", brzmią cokolwiek złowieszczo, prowokując do karkołomnych intertekstualnych odczytań.


A jeśli dorzucimy jeszcze do tego, że za reżyserię "Kinga: mojego przyjaciela lwa" odpowiedzialny jest David Moreau, obiecujący niegdyś twórca kina grozy, nieśmiało podpinającego się pod efemeryczny nurt nowej ekstremy francuskiej, mamy gotowy pakiet interesujących odczytań. Ale byłaby to ogromna przesada, bo mowa o prostym, ciepłym i mało oryginalnym filmie familijnym, bez transgresji i drugiego dna. Chociaż zdjęcia do niego istotnie zakończyły się małym horrorem.

Moreau, oskarżony przez osobę z ekipy o niewłaściwe zachowanie, zrezygnował jeszcze przed końcem zdjęć, którymi na ostatniej prostej zawiadywał operator Antoine Sanier. Nie czuć tu jednak stylistycznego pęknięcia, bynajmniej, ale to i tak kino bliskie stylowi zerowemu, solidnie wykonane — sam tytułowy King, w większości scen wygenerowany komputerowo, praktycznie nie odbiega od disneyowskiego standardu — lecz bez ikry.

Jako miłośnik amerykańskiego kina dla całej rodziny z lat osiemdziesiątych, Moreau zapewne zamierzał odtworzyć tamtą hollywoodzką magię, ale obawiam się, że jego film jest zbyt zachowawczy, zbyt archaiczny, żeby zachwycić pokolenie wychowane na dynamicznych i zmontowanych na telefonie klipach. Bynajmniej nie podejmuję się oceny socjologicznej, raczej zwracam uwagę na to, że mamy do czynienia ze standardem bliższym niedzielnej telewizji, a nie propozycją zdolną podbić kina. Film Moreau, mimo oczywistych zalet wynikających z samego potencjału historii o przyjaźni nastoletniej dziewczyny i młodziutkiego lewka, który zwiał handlarzom, jest pozbawiony wyrazu i podany nam z obojętnym grymasem.


Krótko mówiąc, Ines i jej brat Alex nie są najpopularniejszymi dzieciakami na szkolnych korytarzach. Choć niezaprzeczalnie są sobie bliscy, akceptacja rówieśnicza jest dla chłopaka na tyle istotna, że skłonny jest spalić za sobą mosty łączące go z siostrą. Ona z kolei jest wycofaną outsiderką szukającą swojego miejsca. Dziewczynka przechodzi właśnie okres nastoletniego buntu, a ujście dla niego znajduje, gdy natyka się na zbiegłego lewka, któremu nadaje imię King.

Ines prędko się ze zwierzakiem zaprzyjaźnia — ten przypomina bardziej pluszową przytulankę albo milusiego kotka niż króla dżungli — i podejmuje się karkołomnego zadania: decyduje się odstawić malucha do Afryki, gdzie jego miejsce. Decyzja ta ma również wymiar metaforyczny, bo chcąc zwrócić Kinga jego rodzinie, dziewczynka inicjuje niełatwy proces naprawienia swojej. Ma jej w tym pomóc nie tylko z początku sceptyczny brat, ale i dość ekscentryczny, dawno niewidziany dziadek. Po piętach depczą im, a jakże, ci, którym na dobru zagubionego zwierzęcia niespecjalnie zależy. Praktycznie wszyscy dorośli są tutaj wygodnicko okopani na pozycji autorytetu, często zacietrzewieni i uparcie obstający przy swoim, nawet jeśli nie posiadają moralnej racji.


Bo choć plan Ines i Alexa jest, oczywiście, nierozsądny, to nie sposób nie kibicować tym dzieciakom z ogromnymi sercem. Szkoda tylko, że nieźle napisane postacie naniesione zostały na mało ciekawy scenariusz. Wydawałoby się na pierwszy rzut oka, że będziemy mieli do czynienia z filmem drogi, pełnym perypetii i dynamicznych zwrotów akcji, ale nic bardziej mylnego, to raczej przygoda nastawiona na nostalgiczny trip do klasycznego kina familijnego i zarazem cokolwiek konserwatywna w wymowie opowieść o ważkości domowego ogniska.

Myślenie Moreau o przeniesieniu klimatu amerykańskich lat osiemdziesiątych na grunt rodzinnego kina, jest jednak życzeniowe, mimo odwołań i nawiązań, także formalnych, chociażby do "E.T.". Nie sposób odmówić mu i szczerości, i serdeczności, i zrozumienia nastoletnich postaci, lecz pewna statyczność filmu i brak werwy czynią z "Kinga: mojego przyjaciela lwa" zaledwie szeregową propozycję, jakich jest mnóstwo. Poprawka: jakich było mnóstwo. I w tym przypadku powiedzenie, że takiego kina się już dzisiaj nie robi, niekoniecznie jest komplementem.
1 10
Moja ocena:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones