Reżyser, Tony Goldwyn, razem ze scenarzystą Tonym Spiridakisem zręcznie rozwijają liczne konflikty interesów i potrzeb, zderzają różne temperamenty i niuansują pojęcie "dobra" i tego jak może ono
Bystry, choć w gorącej wodzie kąpany Max Bernal (Bobby Cannavale) niby odnosi pierwsze sukcesy w karierze stand-upera, ale mieszka z prostolinijnym i też w gorącej wodzie kąpanym ojcem, Stanem (Robert De Niro). Max ciągle stara się poukładać swoje życie po rozstaniu z Jenną (Rose Byrne) i nawet po kilkudziesięciu latach, nie przepracował rozwodu swoich rodziców. No i jest jeszcze dziesięcioletni Ezra (William Fitzgerald). Autystyczny, nie pozbawiony iskry geniuszu, ale nadwrażliwy i stwarzający pewne wychowawcze kłopoty chłopak. Raz odrobinę groźniejsza niesubordynacja, kiedy indziej zadziorna pyskówka sprawiają, że przed Ezrą kolejna, nieuchronna i wymuszona zmiana szkoły. Dla wszystkich Ezra jest oczkiem w głowie, ale tak naprawdę każdy musi indywidualnie wiele rzeczy zrozumieć. Piętrowe rodzinne napięcia, grupowa terapia i nieporozumienia. Czyli to, co przez wielu nazywane jest po prostu życiem.
Reżyser, Tony Goldwyn, razem ze scenarzystą Tonym Spiridakisem zręcznie rozwijają liczne konflikty interesów i potrzeb, zderzają różne temperamenty i niuansują pojęcie "dobra" i tego jak może ono być rozumiane. Na pierwszy plan wychodzi rzecz jasna kwestia wychowania i opieki nad Ezrą. Jenny uważnie słucha i wykonuje polecenia lekarzy i psychologów, bo przecież specjalista zawsze najlepiej doradzi. To krystaliczna, nieskażona matczyna miłość, niczego innego bardziej nie pragnąca niż bezpieczeństwa dziecka. Z kolei Max, ze swojej natury, nie potrafi być tak podporządkowany. Od lekarskich konsultacji znacznie wyżej ceni spontaniczność relacji z synem. Nad rozmowy w szpitalnych gabinetach zwyczajnie spędzony czas w kinie. Nad asekurancką izolacją w szkole specjalnej odważną konfrontację z prawdziwym światem. To autentyczne ojcowskie przywiązanie i nie budząca wątpliwości opiekuńczość. Te same intencje, ale inne sposoby. Jenny i Max będą musieli znaleźć jakiś kompromis.
"Mój syn Ezra" to kino z niewątpliwym osobistym rysem i czasem aż nadto ckliwą aranżacją na pianinie. Mimo to, twórcom udaje się naświetlić kilka uniwersalnych zagadnień. To jak duży wpływ na dorosłego Maxa miało burzliwe dzieciństwo jest tematem, z którym Stan ciągle się mierzy i, przede wszystkim, uczy się go zaakceptować. Tony Goldwyn bardzo naturalnie i bez dydaktyzmu akcentuje, że pokoleniowa komunikacja, wychowawcze przewiny i osiągnięcia, to formacyjny budulec każdej jednostki. Szczególnie przekonująco wypada to w monologu De Niro (mam nadzieję, że wracającego do ambitniejszego repertuaru), kiedy przyznaje się do ojcowskich pomyłek i tak rzadko wyrażanej dumy z syna. Mój syn Max.
Pogodzenie się z przypadłością Ezry i umiejętność wypowiedzenia słowo "autyzm" jest dla Maxa naprawdę dużą przeszkodą. Czasem, nie ważne w jakim wieku, niektóre rzeczy trzeba wypowiedzieć i przyznać, by ruszyć do przodu. W "Moim synu Ezrze" padają pytania o balans między medyczną ingerencją a rodzicielską intuicją. O to, co dziecku jest najbardziej potrzebne i dla niego najzdrowsze. Na horyzoncie pojawi się również spojrzenie na przemysł (biznes) farmaceutyczny i to jak nieszczęśliwie zespawany on jest z lekarską praktyką. W fabularnym centrum perypetie i oswajanie się ze światem Ezry. Na poboczach pogłębiające dramaturgię wątki. To naprawdę kawał dobrego scenopisarstwa.
"Mój syn Ezra" traktuje o zderzeniach, ucieczkach od i próbach zaakceptowania rzeczywistości. Dlatego właśnie gatunkowym kręgosłupem filmu Goldwyna jest kino drogi, tak bardzo odpowiadające wewnętrznym przemianom i emocjonalnemu rozwojowi. Podróż sama w sobie czegoś uczy i przecież ciągle trwa. Elegancko rymuje się z tym finał, zbierający wszystkie rodzinne napięcia. Podkreślający ważność momentu, bo wydarzyło się dużo, ale to tylko jeden etap. Chwila graniczna, ale nie ostatecznie definiująca. Max odprowadzający syna do nowej szkoły wie, że dopiero teraz to początek. Kolejny początek.