Recenzja filmu

Message from the King (2016)
Fabrice Du Welz
Chadwick Boseman
Luke Evans

Ten słaby film, co żem go ostatnio widział

Zamiast śmiechu czy wzruszeń, pozostaje jedynie wzruszyć ramionami i stwierdzić, że to kolejny tego typu film, którego tytuł kilka dni po seansie zapamiętamy jako "ten słaby film, co żeśmy go
Jest wiele filmów, które pozostawiają nas z zapartym tchem tak, że jeszcze długo po napisach końcowych nie możemy wykrztusić z siebie żadnych słów. Poniekąd "Message from the King" jest takim filmem z tą różnicą, że z jego końcem raczej z wielkim trudem przychodzi wykrztuszenie z siebie czegokolwiek pozytywnego. Produkcja ze stajni Netflixa jest o tyle jednak dobra, że stanowi idealny przykład, a wręcz podręcznikowy na to, jak nakręcić film przewidywalny, nudny oraz schematyczny.

Fabuła kręci się wokół postaci Jacoba Kinga (Chadwick Boseman), który z rodzinnego Kapsztadu przylatuje do Los Angeles, żeby rozwikłać tajemniczą sprawę związaną ze zniknięciem swojej siostry. Odtąd akcja krzyżuje ze sobą wszystkie najpopularniejsze motywy znane z filmów kryminalnych, detektywistycznych, czy akcji i niestety nie ma w tym absolutnie nic nowatorskiego lub czegokolwiek, co mogłoby ucieszyć oko lub jakiekolwiek inne zmysły widza.

Sam bohater pierwszoplanowy zdaje się być kompilacją wszystkiego, co widzieliśmy już w setkach innych filmów. W tkliwych i żenująco patetycznych wyznaniach pojawiają się historie z dzieciństwa, którego sielankowość brutalnie zderzyła się ze światem kryminalnym, więzieniem, narkotykami, prostytucją i wieloma innymi rzeczami oraz zjawiskami. Wrażliwość bohatera na zło silnie kontrastuje z  brutalną i amoralną południowoafrykańską rzeczywistością, co sprawia, że wyrasta na nieobojętnego na krzywdę innych człowieka, który leci na inny kontynent ratować swoją siostrę niczym superbohater. Zabrakło jedynie kolorowych majtek założonych na lateksowy kostium, ale cała reszta się zgadza. Scenarzysta wyposażył Kinga w łańcuch od roweru, który niczym gromy nieustraszonego Zeusa staje się idealną bronią do walki z każdym napotkanym czarnym charakterem, wśród których pojawiają się dilerzy i baronowie narkotykowi, włoscy mafiozi, skorumpowani policjanci i politycy oraz całe rzesze obrzydliwie bogatych i wpływowych ludzi. Ich pokonanie zajmuje bohaterowi niemalże pół minuty bez uronienia ani jednej kropli potu. To wszystko oczywiście dokonuje się za pomocą zabójczego atrybutu i bomby skonstruowanej na kolanie z czegokolwiek, co wpadło pod rękę. Oczywiście Kingowi udaje się triumfować nad każdym kolejnym wrogiem, bo czymże są wpływy, pieniądze i setki gangsterów wobec rowerowego łańcucha?

Historia byłaby niepełna i wybrakowana, gdyby fabuła nie przewidziała obecności dziewczyny naszego Bonda. Każda opowieść staje się przecież bardziej interesująca i intrygująca, gdy do akcji wkracza księżniczka. Tym razem mamy do czynienia z prawdziwą królową ulicy, której twórcy nie odmawiają klasy, ale mimo wszystko w pierwszej scenie, w której się pojawi, nie mogło obejść się bez seksu oralnego z obleśnym sześćdziesięciolatkiem w obskurnym pokoju hotelowym. Towarzyszka Kinga przez skrajny patetyzm prezentujący swoją osobą jest postacią wręcz komiczną. Nie będę kłamał, że na scenach z jej udziałem można stracić wszystkie łzy, śmiejąc się z każdego kolejnego absurdu, którymi twórcy filmu bezlitośnie ciskają w swoich widzów. Jej monologi oraz sentencje-kwintesencje będące wyrażeniem wszelkich mądrości, jakie chciał przemycić scenariusz, są po prostu irracjonalnie i śmiesznie płytkie. Nie mówiąc już o jej działaniach. Scenarzyści nie odmówili jej również supermocy, wszak u boku takiego superbohatera jak King, musiała się czymś wykazać. Doprowadzanie go (który to bez zmrużenia oka twardo stawia czoła ciemnej strefie Miasta Aniołów) do łez przy pomocy wody utlenionej i wacika powinno starczyć, prawda?

Sylwetki głównych bohaterów to dopiero początek całej listy rzeczy w kontekście scenariusza, nad którymi moglibyśmy się naprawdę długo pastwić. Sama wielowątkowość podejmowanych tematów w bardzo powierzchowny sposób sprawia, że można się nie raz podczas seansu złapać za głowę. Jeżeli widz nie łapie się za głowę, oznacza to, że najprawdopodobniej znużony mizernymi dyskusjami i wywodami bohaterów, po prostu sobie przysnął. Pedofilia, homoseksualizm, narkotyki, prostytucja, czy kondycja współczesnego społeczeństwa to tylko niektóre z nich. Zapewne inaczej wyglądałoby, gdyby dyskusje wokół tych problemów podjęto w nowatorski sposób lub chociaż odwołując się w kwestiach miejskości do teorii posthumanistycznych. Zamiast tego krytyka społeczności miejskiej bardziej przypomina sposoby, w jakich mówiono o środowiskach kapitalistycznych w XIX wieku, ale od tego czasu minęło już dwieście lat. Problem industrializmu jako głównej osi filmu jest przedstawiony w bardzo moralizatorski i quasi-intelektualny sposób. Niestety twórcy filmu z intelektualizmem minęli się ogromnym łukiem. Stwierdzenia w stylu: "to nie ludzie się niszczą, to miasto ich niszczy" pojawiają się nagminnie w większości scen. Do tego dochodzą drętwe dialogi napisane bez polotu jak gdyby między porannym goleniem się i myciem zębów. To wszystko sprawia, że pomimo przemyślanej koncepcji, bo przecież myślało nad nią setki osób, które nakręciły w ostatnich latach mnóstwo podobnych obrazów, film się po prostu nie udał.

Na sam koniec wypadałoby powiedzieć o reszcie, ale do głowy przychodzi pytanie: jaka reszta? Wszak okazuje się, że do nakręcenia filmu wystarczy nędzny scenariusz i kamera, aby zrobić nią parę schematycznych ujęć, wśród których na wyróżnienie i zwrócenie szczególnej uwagi zasługują panoramy Los Angeles pokazywane do znudzenia w taki sam sposób co którąś z kolei scenę. Poza tym muzyka, dźwięk, dobry montaż, niebanalna scenografia, czy jakaś piosenka okazały się jedynie zbytkami, które mogłyby narazić produkcję na niepotrzebne wydatki. Być może kontrargumentem dla wszystkich tych zarzutów mogłoby być to, że "Message from the King" jest filmem niskobudżetowym, niszowym i niezależnym, ale nikt mi nie wmówi, że pomysły na mądry scenariusz i ciekawe ujęcia zależą bardziej od tego, co jest na koncie bankowym, aniżeli w głowie.

Nie każdy film musi być górnolotny, przyznaję, ale jeżeli taki nie jest, to niech chociaż dostarcza rozrywki. I tutaj znów kolejny pies leży pogrzebany. Nie stwierdzam w tym filmie najmniejszych nawet, śladowych oznak uciechy, którą może dostarczyć widzowi. W zamian za to dostajemy obraz, który jest kiepski, przewidywalny oraz mało błyskotliwy. Zamiast śmiechu, czy wzruszeń, pozostaje jedynie wzruszyć ramionami i stwierdzić, że to kolejny tego typu film,  którego tytuł kilka dni po seansie zapamiętamy jako "ten słaby film, co żeśmy go ostatnio widzieli".
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones