Choć trudno mówić o przełomie w gatunku, "Obecność 4: Ostatnie namaszczenie" potrafi pozytywnie zaskoczyć. Ładne ujęcia i solidna realizacja nadrabiają przewidywalność fabuły.
Szczerze mówiąc, do tego filmu podchodziłem z dużą rezerwą. Po zdecydowanie słabszej poprzedniej części nie spodziewałem się niczego dobrego – raczej kolejnego horroru, który powtarza te same klisze i nie wnosi nic świeżego. Tymczasem dostałem produkcję, która, choć daleka od wybitności, okazała się naprawdę solidna i momentami bardzo satysfakcjonująca.
Największym zaskoczeniem była dla mnie strona wizualna. Ujęcia, kompozycja kadrów, gra światłem i cieniem – wszystko to sprawiało, że film był zwyczajnie przyjemny dla oka. Widać tu rękę ekipy operatorskiej, która potrafiła wydobyć z prostych scen coś więcej niż tylko horrorowy banał. To właśnie estetyka i realizacja wizualna są największą siłą tej odsłony.
Niestety, jeśli chodzi o warstwę stricte „straszną”, nie ma tu zbyt wielu powodów do zachwytów. Film mocno opiera się na jump scare’ach, które – jak to zwykle bywa – można przewidzieć z daleka. Nie czułem większego napięcia, nie prześladowały mnie obrazy po seansie, a całość była raczej bezpieczna i przewidywalna. To problem szerszy niż tylko tej produkcji – współczesne horrory coraz częściej korzystają z tych samych schematów, a widzowie po prostu przestają się bać, bo wszystko to już widzieli.
Jednak trzeba przyznać jedno – jak na dzisiejsze standardy gatunku, Obecność wypada nadspodziewanie dobrze. To film, który daje się oglądać bez większej frustracji, nie irytuje brakiem logiki i trzyma się estetyki całej serii. Jeśli ktoś śledził losy rodziny Warrenów, ten rozdział spokojnie domyka historię i daje satysfakcję z pełnego obrazu. A jeśli ktoś nie widział wcześniejszych części – również nie musi omijać tego tytułu szerokim łukiem. Jako współczesny horror jest to produkcja poprawna, rzetelnie zrealizowana i na pewno lepsza, niż można się było spodziewać.