Recenzja wyd. DVD filmu

Orhim le-rega (2011)
Maya Kenig
Gur Bentwich
Elya Inbar

Daj mi kawałek swojej miłości

Momentami jest żenująco, niezręcznie, smutno. Nie doświadczymy tu też zbędnego patosu czy morałów, które miałyby podporządkować sobie odbiór dzieła.
UWAGA, SPOILER! 
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.

Pamiętam, że recenzując inny film przyczepiłem się do powtarzanego przez rzesze jego recenzentów magicznego skrótu myślowego, a mianowicie: jeśli film powstał na podstawie prawdziwych zdarzeń, to już choćby dlatego warto go obejrzeć. A jak już na podstawie wydarzeń z życia reżysera, to musi być dobry. Co do zasady, jestem przeciwnikiem takiego stawiania spraw. Trafiłem jednak na film, który nie tylko powstał na podstawie prawdziwych - niezależnych od siebie - historii, ale są one osią jego scenariusza oraz tworzywem, z którego ulepiono głównych bohaterów. I choć zdarzenia te wydają się wręcz pachnieć hollywoodzkim pomysłem, to jednak nie powstały w Kalifornii, ale w Izraelu. I nie w wielkim studio, ale w rodzinie niezależnych, niszowych artystów. Czy więc dlatego uważam, że "Orhim le-rega" jest dobrym filmem? Nie, okazuje się że to nietuzinkowy obraz jak na małe środki jakie na jego realizację powzięto. Jest też jednym z tych przykładów kiedy widzimy, że gdyby za jego stworzenie wziął się ktoś bardziej doświadczony, byłby murowanym hitem komercyjnym. Przede wszystkim jednak - mimo tych wszystkich zarzutów i zadziwień powyżej - jest filmem o olbrzymim pozytywnym wydźwięku, który mimo trudności poruszanych tu tematów okazuje się być na wskroś lekki i bardzo przyjemny. Jako entuzjasta kina z ojczyzny Topola, mogę ten film przedstawić jako wzorcowy przykład nowej fali izraelskiego kina niezależnego, które specjalizuje się w "przyjemnych dramatach" i z powodzeniem może na tym polu rywalizować z pozycjami nagradzanymi w Sundance. 

Libi (Elya Inbar) to trzynastoletnia dziewczynka, która mieszkała prawie całe życie w Kalifornii ze swoją matką i ojczymem, podczas gdy jej ojciec, Shaul (Gur Bentwich), po rozwodzie pozostał w Izraelu. Z pozornie niewyjaśnionych powodów matka i ojczym nie chcą już dłużej opiekować się Libi i wysyłają ją na Bliski Wschód, aby mieszkała z ojcem. Mimo, że jest 2006 rok i trwa II wojna libańska, to Shaul ma mieć dom w położonym koło Tel Awiwu Ramat Gan, do którego rakiety Hezbollahu teoretycznie nie powinny dolecieć (tak też było w rzeczywistości). Na miejscu okazuje się jednak, że Shaul mieszka w północnej Galilei, w... schronie przeciwlotniczym ze swoim kolegą. Jako, że wybuchła wojna, to schron aktualnie jest zajmowany przez dziesiątki uchodźców z terenów zagrożonych atakami rakietowymi z terytorium Libanu. W takich warunkach nie da się mieszkać, a dziewczyna Shaula, Orly (Sigal Arad Inbar), nie chce go widzieć u siebie w domu. Pożycza tylko Shaulowi samochód, bo nawet tego on nie posiada. Po motelowych wojażach mężczyzna wpada na pomysł, który przyniósł mu reportaż telewizyjny. W Izraelu podczas wojny w 2006 roku, która nie licząc terroryzmu, starć z Palestyńczykami na Zachodnim Brzegu i w Gazie czy jednostkowego zbombardowania przez Irak Tel Awiwu i okolic podczas I wojny w Zatoce Perskiej, jest pierwszą od 1982 roku wojną, która w znaczny sposób dotknęła izraelskich cywilów. Nowa generacja wytworzyła fenomen, który był szeroko komentowany i wspomagany przez media oraz rząd - zapewnianie dachu uchodźcom z bombardowanych terenów Galilei i Wzgórz Golan przez rodziny z reszty kraju. Shaul i Libi zaczną odgrywać role uciekinierów ze zburzonego domu i dzięki temu zapewnią sobie - na przynajmniej kilka miesięcy - wikt i opierunek u bogatej rodziny w ekskluzywnej dzielnicy Jerozolimy, Niemieckiej Kolonii. Od teraz będą dzielić czas i przestrzeń z niezbyt normalną familią, składającą się z oficera wojskowego Gideona (Tzahi Grad), jego nic nie robiącej żony Helit (Salit Achimiriam) oraz leniwego dorosłego syna Yuvala (Arad Yeni). Co ciekawe, mniej więcej tyle można się dowiedzieć z samego trailera i jest to niezaprzeczalny plus, bo nie do końca wiemy czego się spodziewać, a opisałem tylko jakieś 15 pierwszych minut filmu. Paradoksalnie też trailer ma inklinacje komediowe, a samemu filmowi daleko do takiej kategorii.

Reżyserka Maya Kenig w zasadzie jest osobą nieznaną ogółowi. Do tej pory nakręciła jeden krótki metraż i współpracowała przy projektach swojego życiowego partnera, Gura Bentwicha. Ten z kolei wśród telawiwskiej bohemy ma wciąż status kultowego twórcy dzięki ekscentrycznemu, niskobudżetowemu tworowi "Ha-Kochav Hakachol". Dodatkowo, Bentwich jest bliskim przyjacielem poety i reżysera, Etgara Kereta ("Meduzy") i tak też go głównie kojarzyłem dotychczas. Na pewno jednak jego dorobek aktorski i reżyserski przebija dokonania małżonki na tym polu i wpłynęło to również na obsadzenie go w głównej roli w "Orhim le-rega". Wspominałem, że scenariusz jest żywcem wyciągnięty z życia. Motyw przygarniania uchodźców pod swój dach zainspirował Mayę Kenig, która w swoim filmie użyła prawdziwych materiałów telewizyjnych z tych czasów. Jest tam relacja, z której dowiadujemy się, iż pewna kobieta jeszcze kilka tygodni temu nie znała się z mieszkanką z Północy, a dziś są najlepszymi przyjaciółkami i wychowują wspólnie swoje dzieci. Podobnie opowieść z ojcem, któremu po wielu latach przyjdzie przyjąć pod swój dach córkę. Ta historia przydarzyła się naprawdę ojcu reżyserki, z tym że ten w ogóle do tego czasu nie wiedział o tym dziecku. Może nie był bezdomny jak Shaul, ale akurat wówczas miał problemy lokalowe. Samo rozstanie rodziców i poruszane w filmie ich problemy małżeńskie były kalką podobnych problemów małżeństwa Kenig z Bentwichem, które na szczęście dla ich dzieci się nie rozpadło. Ich prawdziwa córka gra młodszą Libi w starych, domowych filmach wideo. Ostatecznie, aktorka Elya Inbar w jakimś sensie też miała coś wspólnego z Libi, bowiem jej rodzice wyjechali z nią z Izraela do Nowego Jorku jak miała jeden roczek i taką izraelską Amerykanką jest też w rzeczywistości. Wspomniana Orly jest z kolei grana przez jedną z osób z bliskiej rodziny Inbar, ale kim dla Elyi jest konkretnie, tego już Kenig w wywiadach nie zdradziła. To wszystko czyni ten film niezwykle rodzinnym projektem, do którego dokooptowano popularnego w ostatnim czasie, Tzahiego Grada. I trzeba przyznać, że ten miks naturszczyków, aktorów z peryferii wielkiego kina i spora dawka profesjonalizmu pod postacią aktora wcielającego się w Gideona wypalił całkowicie. Nie ma co owijać jednak w bawełnę. Scenariusz ma braki i widoczne są przyspieszenia bądź cięcia historii w miejscach, gdzie ich być nie powinno, tak by opowieść zawarła się w klasycznych 90 minutach. Ale co ciekawe, nie ma dłużyzn, niepotrzebnych ujęć krajobrazów czy muzycznych wypełniaczy, które by tu pasowały jak Wiesław Gołas do roli Stefana Czarnieckiego w ekranizacji "Potopu". Czyli w ogóle, jeśli ktokolwiek przez chwilę pomyślał inaczej. Bliżej zaś temu filmowi do szczątkowego kina drogi ze sporymi wahaniami nastrojów głównej bohaterki, które powodują, że można się na przemian wzruszyć, uśmiechnąć, przerazić i oddać rozmyślaniom. Co ciekawe, to dość częsty przypadek w kinie izraelskim, gdy mamy do czynienia z aktorskim one-hit wonder, bowiem dziewczynka nie jest aktorką, a córką przyjaciół Kenig i reżyserka była w pełni przekonana, że do roli Libi pasuje ona bardziej niż profesjonalni aktorzy, co miało okazać się prawdą. Postać nastolatki została zagrana bardzo wiarygodnie i w znamienity sposób pokazuje osobę w jej wieku i z jej problemami. Świetnie odgrywa sceny związane z zauroczeniem w płci przeciwnej, buntu czy ciekawości problemów dorosłych. Nie dziwi też infantylne zachowanie w jednej chwili, zestawione z całkiem dojrzałymi przebłyskami inteligencji emocjonalnej, wynikającymi w odpowiedzi na stresujące przeżycia. Wtedy okazuje się życiowo mądrzejsza od swojego ojca. Shaul jest wynalazcą nikomu niepotrzebnych gadżetów i nałogowym palaczem; te dwie czynności zajmują mu większość "produktywnie" spędzanego czasu. Choć widać ewidentnie, że Libi pragnie by się do niej zbliżył albo żeby dla niej się postarał o coś więcej, to Shaul nie wyczytuje tych sygnałów i nieustannie zasmuca oraz rozczarowuje Libi. Doprowadza nawet do tego, że ignorując pewne sygnały ze strony córki i oddalając się od niej, pośrednio doprowadza do dramatu dziewczyny (którego ona, ze względu na swój wiek, w ten sposób nie postrzega). W jakimś jednak stopniu powoduje to, że następuje u niego otrzeźwienie, które przypomina mu, że jest rodzicem, a to jest wielką odpowiedzialnością. Do tej pory traktował ją jako zbędny (choć kochany) balast. Nie liczył się nawet z jej astmą, nadmiernie ją stresując czy paląc przy niej. 

Ich wspólna historia cały czas była napędzana wynikiem oczekiwań Libi, co do tego jaki powinien być jej ojciec. Dodatkowo Libi, mimo że nie znosi ojczyma, to nie mówi do ojca per "tato" tylko po imieniu. Wpisuje się przez to w festiwal poniżeń Shaula, którego była świadkiem. Zawsze nie jest przyjemne dla rodzica i dziecka widzieć jak ten pierwszy jest besztany przez kogoś obcego i samemu Shaulowi też jest wstyd z tego powodu. Libi, choć mu w głębi serca współczuje, zaczyna wtedy automatycznie być wobec niego sardoniczna i oschła, tylko po to żeby ukarać go za kolejne rozczarowania. Gdy dziewczyna ogląda wszystkie rodzinne kasety wideo ma się wrażenie, że tęskni za miłością rodziców i że nie pamięta takiej matki jaką widzi w rodzinnych wspomnieniach, mimo że spędziła z nią prawie całe dotychczasowe życie. Nieustannie wymyśla i ulepsza wspólne chwile z tatą i mocno je przeżywa, jakby chcąc nadrobić stracony czas i jak najszybciej pozytywnymi doświadczeniami zbudować na nowo relacje i... wspomnienia. Wtedy zwraca się do niego "tato", co wprawia Shaula w nieukrywaną dumę. Przywodzi to na myśl pomysł z "Wierności" Żuławskiego, gdy główna bohaterka mówi do męża "Pan", wówczas gdy go szanuje, a po imieniu wtedy gdy respekt wobec niego traci. Bardzo pięknie jest zagrana scena w barze, w której Libi śpiewa do dosadnych i ciepłych zarazem słów piosenki z szafy grającej. Mimo tego, że Shaul czuje, że robi coś nie tak, nie wyciąga z tego wniosków. Ciekawa jest też narracja do związków - zewsząd przebija się, że to mężczyźni są niedojrzali. Shaul taki faktycznie jest, ale to matka Libi pozbywa się jej z domu jak intruza, utrudniającego życie z jej ojczymem, a gościnna Helit cały dzień nic nie robi i ciągle zdradza męża. Libi naśladuje dorosłych: w zachowaniu małpuje pomysły ojca, ale w opiniach o ojcu powtarza za swoją matką. Nie do końca wiem, co Kenig chciała przez to powiedzieć. Być może to jej prywatny traktat pokojowy zawarty po małżeńskich problemach z Bentwichem. Jeśli jednak nie, to nie do końca wiarygodnie wypada tu fakt, że to Libi jest najsilniejszą i radzącą sobie ze wszystkim kobietą w całej historii, mimo tego że jest labilna emocjonalnie i praktycznie zależna od dorosłych.

Oryginalny tytuł hebrajski, "Orhim le-rega" oznacza "goście na chwilę" i - jak to w kinie izraelskim - naśladuje kinematografię amerykańską pod względem nie szukającego sensacji, a opisującego esencję historii, tytułu. Jak prawie zawsze jednak w dystrybucji, tytuł został zmieniony tak by zainteresować nielicznego odbiorcę. Anglojęzyczne "Off White Lies" nawiązuje do komentarza Libi do zachowań Shaula i może być przetłumaczone jako "wybielone kłamstwa", mając na uwadze że pierwotnie chodziło o tzw. białe kłamstwo, czyli nie mówienie całej prawdy. Jak na dość niezależny film, zebrał on kilka nagród i nominacji, w tym aż siedem nominacji do Ofirów w 2011 roku. Była to jednak dość słaba edycja, którą zdominował "Przypis" Josepha Cedara, co niejako pokrywa się z ideą, że film Kenig warto zobaczyć i ma potencjał, ale zauważenie go w Ofirach jest niejako wyróżnieniem na zachętę. Zaskakuje natomiast brak nominacji dla Elyi Inbar, której gra (a to przecież amatorka, która miała tyle samo lat co jej postać i w czasie zdjęć cierpiała dodatkowo na zatrucie pokarmowe) deklasowała wszystkich aktorów w filmie (może za wyjątkiem Tzahiego Grada, który staje się powoli aktorem charakterystycznym, bazującym na swojej mimice i potężnym głosie oraz odnajdującym się w rolach drani bądź nieczułych mężczyzn z problemami). O grze Inbar wypowiadano się z uznaniem przy okazji festiwali w Jerozolimie i Palm Springs; zauważył ją także Film Movement, dzięki któremu ten film nie okazał się tylko projekcją festiwalową, ale został wydany na DVD, którego jestem posiadaczem. Patrząc jednak z perspektywy czasu, dziewczyna nie grała w niczym więcej, więc może po prostu nie chciano marnować nominacji dla debiutantki, wiedząc że to dość częsty przypadek u dziecięcych aktorów, kiedy nie spełniają w przyszłości pokładanych w nich nadziei. Trzeba oddać scenarzystom, że mimo niedociągnięć w historii postacie są bardzo silnie zarysowane. Nie tylko ojca z córką, ale i wszystkich aktorów drugoplanowych. Nie ma tu po prostu ról zbędnych, dlatego też nie jest ich dużo w ogóle. Interesująco wpasowano temat wojny, która jest w tle, ale nie wnosi atmosfery śmierci. Przekazano też komentarz liberalnej części Izraelczyków, którzy nie wiedzieli z kim tak naprawdę jest prowadzona wojna w 2006 roku (oficjalnie z Hezbollahem, ale największe straty w ludziach i infrastrukturze poniósł Liban). Jak na obraz alternatywny przystało, mamy wiele gatunków w jednym i nie każdemu przypadnie taka forma do gustu. Zadatki na komedię zobrazowane w trailerze, zostały utopione w rodzinnym dramacie, lecz mimo to film pozostawia po sobie przyjemne odczucia. Nie raczy nas otwartym zakończeniem jak w tego typu produkcjach. Momentami jest żenująco, niezręcznie, smutno. Nie doświadczymy tu też zbędnego patosu czy morałów, które miałyby podporządkować sobie odbiór dzieła. Protagoniści są bardzo prawdziwi, mimo że ich historia wydaje się być nierealna. Warto jednak zobaczyć jak pięknie: czasem delikatnie, czasem bardzo gorzko, lecz z dużą ilością miłości, rozpisane są relacje ojca z córką. Jak rozmawiają ze sobą "po ludzku", a nie według skryptu napisanego w oparciu o słownik wyrazów rzadkich, przez co potrafią wciągnąć nas w swoje życia, bo - dodatkowo - "chemia" między aktorami jest widoczna. I jak naprawdę przyjemnym i poprawiającym humor może być film, w którym poruszono tematy wojny, rozpadu rodziny, bezdomności, wykorzystania seksualnego czy kradzieży. Brzmi niedorzecznie, ale tak właśnie działa "Orhim le-rega" na widza. Małe-wielkie kino, warte uratowania od festiwalowej matni, w której giną świetne filmy, nie znajdujące zainteresowania dystrybutorów.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?