Ostatnio poszukiwałem filmów, które trafiłyby w moje gusta, zastanawiając się jaki gatunek jest dla mnie odpowiedni, co mnie kręci i porusza w kinematografii. Tym sposobem trafiłem na Portret
Ostatnio poszukiwałem filmów, które trafiłyby w moje gusta, zastanawiając się jaki gatunek jest dla mnie odpowiedni, co mnie kręci i porusza w kinematografii. Tym sposobem trafiłem na Portret kobiety w ogniu i nie mogłem trafić lepiej.
Film opowiada historię malarki Marianne, która przybywa na wyspę aby na zlecenie namalować obraz młodej arystokratki Heloise, która wychodzi za mąż. Dzieło ma powstać bez jej wiedzy gdyż nie zgadza się na pozowanie. Fabuła rozgrywa się w XVIII-wiecznej Francji, w niewielkiej nadmorskiej miejscowości.
Marianne obserwuje Heloise, gdyż obraz ma zostać namalowany z pamięci, jednak zmysł wzroku odgrywa tu ważniejszą rolę. Wspólnie spędzany czas stwarza okazje do wzajemnych spojrzeń, subtelnej bliskości i skrzącej się z wolna miłości.
Mam wrażenie, że żaden film tak pięknie i jednocześnie realistycznie nie pokazywał uczuć między ludźmi. Nie mam tu na myśli samego seksualnego napięcia, które również też ma miejsce ale to specyficzne ciepło, wzajemną ciekawość, troskliwość, romantyczne połączenie dusz na metafizycznym poziomie. Gra aktorska głównych bohaterek jest urzekająco autentyczna, widać na ekranie ich pełne oddanie i wiarę w wizję reżysera.
Romantyzm filmu nie przejawia się jedynie w niezwykle wiarygodnym ukazaniu uczuć dwóch kochanek ale też w warstwie audiowizualnej. Kadr za kadrem jest to dzieło sztuki, wielokrotnie przypominają one ruchome obrazy, które chciałoby się po prostu oprawić w ramy i powiesić na ścianie.
Chciałbym gorąco polecić ten film wszystkim wrażliwym duszom, czułym na artyzm, romantyzm i subtelność. Gwarantuję, że nie będziecie zawiedzieni.