Początkowe zaciekawienie nowymi dla świata "Obcego" konceptami szybko ustępuje narastającej z odcinka na odcinek frustracji. Hawley niewątpliwie chce zatrzymać przy serialu ortodoksyjnych fanów
Na Ziemi, inaczej niż w kosmosie, słychać krzyk. To radykalna zmiana dla "Obcego". Do tej pory niewiele wydarzeń z tej serii działo się na naszej planecie – co najwyżej jakieś skrawki akcji. W "Obcym: Ziemi" proporcje zostają odwrócone. Typowe bytowanie na statku międzyplanetarnym zajmuje niewiele ponad jeden odcinek z ośmiu. Reszta perypetii ma miejsce w futurystycznym mieście Nowy Syjam położonym gdzieś w Azji oraz na wyspie badawczej korporacji Prodigy. Wolta, na jaką zdecydował się w ramach uniwersum showrunner, Noah Hawley, dawała szansę zgłębić porządek społeczny, polityczny i technologiczny z 2120 roku, czyli dwa lata przed wydarzeniami z kultowego "Obcego – ósmego pasażera Nostromo" Ridleya Scotta. Tuziny ciekawych koncepcji nie przeobraziły się jednak w dobry produkt finalny, nie wzbogaciły też w udany sposób mitologii zabójczego ksenomorfa. Nie wystarczy bowiem mieć pomysły, trzeba także umieć je rozwinąć i połączyć w spójną całość.
Serial Disney+ rozpoczyna się od katastrofy USCSS Maginot, należącego do korporacji Weyland-Yutani. Statek kosmiczny rozbija się w wielkiej metropolii należącej do innego potentata technologicznego – Prodigy. Świat AD 2120 nie jest już domeną państw narodowych. Został zdominowany przez tak zwaną Piątkę – pięć gigafirm, walczących o wpływy na Ziemi i poza nią. Maginot przewoził okazy fauny z innych planet, w tym, jakże mogło być inaczej, jaja ksenomorfa. Na pozyskaniu nieznanych zwierząt z kosmosu zależy założycielowi Prodigy, młodemu geniuszowi, Boyowi Kavalierowi (Samuel Blenkin). W tym samym czasie w laboratorium Prodigy zostaje opracowany przełomowy wynalazek, pozwalający przenosić świadomość człowieka do syntetycznego ciała. Eksperymentowi zostają poddane śmiertelnie chore dzieci (w tym główna bohaterka serii, Wendy, grana przez Sydney Chandler), które otrzymują nowe, dorosłe, niebiologiczne ciała. Ważne, przynajmniej pozornie, wątki z "Obcego: Ziemi" można wymieniać dalej. Jest ich bez liku, większość ledwie muśniętych, chaotycznie rozlokowanych w historii i pozostawiających po sobie ogromny niedosyt.
Początkowe zaciekawienie nowymi dla świata "Obcego" konceptami szybko ustępuje narastającej z odcinka na odcinek frustracji. Hawley niewątpliwie chce zatrzymać przy serialu ortodoksyjnych fanów uniwersum. Piąty odcinek jest wręcz ukłonem w stronę pierwocin franczyzy i jego slasherowej tożsamości. Jednocześnie scenarzyści starają się opowiedzieć o krwiożerczych istotach coś nowego. Następuje nieporadna próba "oswojenia" potwora. Wendy uczy się języka ksenomorfów, dzięki czemu jeden z nich zaczyna słuchać jej rozkazów. Ciekawe, prawda? Niekoniecznie, ponieważ kosmiczne monstrum zostaje sprowadzone do roli pitbulla – potulnego w relacjach z bohaterką, zabójczego, gdy dziewczyna chce użyć go do swoich celów. Wyjątkowego dla historii popkultury stwora, który fascynuje niemal od pięciu dekad, zdegradowano do bycia tresowanym zwierzęciem. Zdolność rozmawiania z ksenomorfem nie daje widzowi wglądu w jego zwyczaje czy sposób myślenia. A tego należałoby się spodziewać, skoro przestaje on uosabiać najskrytsze lęki i bezrozumny terror (jak to miało miejsce w filmie Scotta z 1979 roku) czy też być uznawanym za istotę doskonałą (casus "Prometeusza" i "Obcego: Przymierze").
Jeszcze bardziej nieporadnie wyszło Hawleyowi opisywanie nowego politycznego status quo na Ziemi. Informacja o tym, że demokracja państwowa została zastąpiona oligopolem korporacyjnym daje nadzieję na pogłębienie refleksji rodem z tegorocznego "Mountainhead" (skądinąd też słabego i jedynie ślizgającego się po temacie). Niestety, poza jedną, dość kuriozalną sceną negocjacji pomiędzy Kavalierem i Yutani (Sandra Yi Sencindiver), wyglądającą raczej jak spotkanie poślednich biznesmenów, zostajemy pozbawieni szansy na szersze nakreślenie porządku świata z XXII wieku.
Dużo miejsca w "Obcym: Ziemi" poświęcono na pytania o człowieczeństwo różnych postludzkich istot. Na ekranie widzimy androidy, cyborgi i hybrydy (wspomniane powyżej byty o syntetycznym ciele i świadomości przeniesionej z człowieka). Stało się już tradycją, że w serii najlepiej udaje się opowiadać o androidach. Kirsh (świetny Timothy Olyphant, łudząco podobny do Rutgera Hauera z "Blade Runnera"), prawa bioniczna ręka Kavaliera, za pozbawioną emocji maską kryje wiele tajemnic – wydaje się widzieć i planować więcej niż którykolwiek z bohaterów. W przypadku cyborgów i hybryd najbardziej rozbudowana refleksja snuta jest na temat ich samostanowienia. Według twórców tragedią człowieka przyszłości uratowanego przez technologię należącą do korporacji może być wplątanie w sieć kapitalistycznych czy wręcz feudalnych zależności.
Serial obiecuje również, że dowiemy się więcej o stanie psychicznym i statusie istnienia dzieci uratowanych z chorych ciał. Noszą one, co emblematyczne, przydomki Zagubionych Chłopców z "Piotrusia Pana". Niestety, ciągle rzucane pytania – czy bez hormonów dzieci w ogóle dorosną emocjonalnie, czy będą posiadały ludzkie afekty, czy ciało determinuje to kim jesteśmy – pozostają bez odpowiedzi. Niewiele dowiadujemy się o zmianach jakie zaszły w poszczególnych, już teraz hybrydycznych, postaciach. W większości są one raczej porzuconymi, samotnymi małolatami w za dużych powłokach. Przypominają w tym niekiedy o wiele uboższe wersje bohaterów z "Władcy much" Williama Goldinga.
Być może wiele "Obcemu: Ziemi" dałoby się wybaczyć, gdyby nie głupota postaci (czy to nawiązanie i ukłon w stronę idiotycznie zachowujących się załóg Prometeusza i Przymierza z wcześniejszych filmów?) i niezliczone uproszczenia fabularne. Bohaterowie bezustannie wmawiają nam z ekranu, że założyciel Prodigy, Kavalier, jest młodocianym geniuszem. Marzącym o niemożliwym Piotrusiem Panem. Wierzącym, że wreszcie znajdzie się istota, z którą będzie mógł porozmawiać na swoim, niedosiężnym dla innych, poziomie. Ale zamiast niezwykle inteligentnego wynalazcy widzimy pretensjonalnego, narcystycznego, nieciekawego głupka, nieumiejącego zarządzać swoją wyspą, a co dopiero jedną piątą świata i kosmosu. Szczytem absurdu pozostanie dla mnie jednak scena konspiracyjnego wyniesienia człowieka z twarzołapem przyklejonym do głowy. Dwoje bohaterów nieporadnie targa go przez główne korytarze naszpikowanego kamerami i oddziałami specjalnymi centrum badawczego. Ten fragment przypomniał mi najbardziej niedorzeczne – ale jednocześnie świadomie śmieszne – rozwiązania z filmów tzw. kina nowej przygody. W tym przypadku mamy niestety oglądać całą sytuację z pełną powagą.
"Obcy: Ziemia" często osuwa się w stronę niezamierzonego kiczu, a co gorsza przez większość czasu okazuje się przezroczysty formalnie. Po pierwszych odcinkach wydaje się, że spore wrażenie może na widzu zrobić scenografia (całkiem udana dekoracja wnętrza Maginota nawiązująca do wyglądu Nostromo) oraz montaż pełen krótkich przebitek i przenikania. Z czasem jednak scenografia przestaje być odpowiednio eksponowana w kadrze, a frenetyczny montaż męczy oraz niepotrzebnie udziwnia i tak już zagmatwaną i niepoukładaną akcję.
FX Networks
Po obejrzanym sezonie, zakończonym tuzinem irytujących cliffhangerów, z trudem mogę uwierzyć, że podpisał się pod nim Hawley, twórca świetnych: "Fargo" i jednego z najbardziej intrygujących fabularnie i formalnie seriali superbohaterskich, "Legionu". Nowa produkcja Disney+ zawodzi pokładane w niej nadzieje. Na udaną kontynuację serii trzeba więc poczekać przynajmniej do premiery kolejnej części "Obcego: Romulusa". No i na koniec: całe szczęście, że na naszej planecie słychać krzyk, ponieważ po "Obcym: Ziemi" chce się krzyczeć z powodu doznanego zawodu.