Obcy na obcej ziemi walczący o przeżycie z przeważającym liczebnie wrogiem, przedzierający się przez nieznane terytorium, podczas gdy na karku czują już oddech zbliżającego się pościgu? Konflikt
"Nie stawiaj namiotu na statku, nie śpij w domu, bo możesz spotkać wroga" i tak dalej i tak dalej – brzmią w czołówce "Sagi Wikingów" słowa kodeksu północnych wojowników. To spis zasad, które mają pomóc im przeżyć; wszystko po to, żeby mogli dalej skutecznie żeglować, grabić, pić miód i robić co tam jeszcze Wikingowie robią. Własna miejscówka w Walhalli to zaszczyt, ale po co się spieszyć? Przykazania projektują wizerunek idealnego Wikinga, do którego każdy z nich usiłuje dorosnąć. Podobnie jest z całą "Sagą Wikingów": jest tu gdzieś ukryty dobry film. Ale to jedynie niedościgniony horyzont.
Co by nie mówić, fabularny punkt wyjścia jest jednak uroczo prosty. Grupa Wikingów rozbija się na cudzym lądzie i musi stawić czoła hordom tubylczych wojsk. Kiedy w ręce niespodziewanie wpada im córka lokalnego króla (okazuje się, że trafili do Szkocji), śladem wojowników wysłany zostaje oddział bezwzględnych zabójców. Obcy na obcej ziemi walczący o przeżycie z przeważającym liczebnie wrogiem, przedzierający się przez nieznane terytorium, podczas gdy na karku czują już oddech zbliżającego się pościgu? Konflikt nośny i ostry jak brzytwa. Ale nie dorasta realizacja.
Co prawda scenarzyści Matthias Bauer i Bastian Zach całkiem sprytnie odwracają naszą uwagę od faktu, że Wikingowie jak gdyby nigdy nic wpadają do cudzego kraju i zaczynają panoszyć się do woli. Twórcy robią z nich po prostu sympatyczną paczkę skrojoną według nieśmiertelnych gatunkowych matryc. Oprócz przystojnego i szlachetnego przywódcy Asbjorna (stylówa na Chrisa Hemswortha) jest więc "ten cool", "ten niepokorny" i "ten stary, ale jary" (reszta zapada w pamięć mniej, co czyni z nich po prostu wdzięczne mięso armatnie). Nasi wojownicy to na dodatek wyrzutki - wygnani z ojczyzny, zabłąkani. Nic tylko im współczuć. Gorzej jest z czarnymi charakterami, które poczerniono aż do przesady. Przeciwnicy Wikingów są źli, bo pochodzą z Karpat, mają hełmy w kształcie czaszek, patrzą się złowrogo spode łba, diabolicznie podśmiechują i wyją jak wilki. To niby znów gatunkowe tropy w akcji, ale Ed Skrein jako przywódca tej bandy jest wyjątkowo nieprzekonujący; raczej śmieszny niż straszny.
Reżyser Claudio Fäh generalnie raz za razem potyka się na podobnych skrótach myślowych przyjętej przez siebie konwencji. Bohaterowie spotykają na przykład zbłąkanego mnicha, który wymachuje kosturem, jakby młodość spędził w klasztorze Shaolin, a nie w jakimś europejskim opactwie. "To tak modlą się chrześcijanie?" – pyta go Asbjorn. "Głoszę słowo wszelkimi sposobami", odpowiada tamten. I znowu: zamiast fajnie wypada to raczej niedorzecznie. Podobnie jest ze zwyczajowymi chwytami Niespodziewanie Zmartwychwstającego Przeciwnika czy Ratunku w Ostatniej Chwili. Nie pomaga też nieekonomiczna narracja, powtarzanie oczywistości: ranny Wiking dwa razy daje znać, że jest ranny, źli jeźdźcy dwukrotnie wyruszają w pościg. W prostej jak budowa cepa fabule rażą ponadto oczywiste niedorzeczności. Plan bohaterów to chyba po prostu iść przed siebie i czekać, aż z nieba spadnie im scenariuszowa dogodność w postaci cudownej drogi wyjścia z matni, w jakiej się znaleźli. No i deus ex machina nadchodzi - z tym, że wspomniany bóg w tym wypadku pochodzi raczej z nordyckiego niż greckiego panteonu.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu