Recenzja filmu

Slender Man (2018)
Sylvain White
Joey King
Julia Goldani Telles

Chude łapy, wątłe strachy

Zmaterializowany Slender jest jak gumowy bazyliszek z ekranizacji "Wiedźmina" – zjawia się po nic, działa po nic, straszy co najwyżej tandetnym efektem specjalnym. (...) Serio, lepiej wykorzystać
Był piękny jesienny wieczór. Dzieciaki wściekały się na skraju ciemnego lasu, przyroda gniła i próchniała, mały Krzyś dźgał patykiem skrzydełko motyla. W rogu fotografii przycupnął jakiś śliski typek – chudy, wysoki, w biznesowej marynarce. Dziwny, straszny taki, zamiast twarzy – blada plama. Trochę jak Lurch Adams po skoku na główkę, trochą jak sterany życiem konduktor PKP, a trochę jak krzyżówka topoli z pyskiem Obcego. Dzieci wciąga toto jak Polak grillowaną kaszankę. Lepiej się nim nie interesujcie, bo wtedy on na pewno zainteresuje się wami. 


Popularna creepypasta o "Smukłym facecie" (Slender man) – owoc internetowego konkursu na straszną historię – miała ambicje stać się dla epoki YouTube'a tym, czym dla VHS-ów była japońska seria "Ring". Historie o bezlicym humanoidzie pleniły się w sieci w formie legend, łańcuszków i teorii spiskowych – ktoś widział Slendera w Illinois, ktoś inny w okolicach Toronto. Czasami po obejrzeniu viralowego klipu nawiedzał młodych internautów i żądał krwawego trybutu, innym razem szalał w miejskich parkach, a z pleców wyrastały mu dzieciakolepne macki. Radosna twórczość fanowska przyniosła niezliczone mutacje komiksowo-literackie, serię filmów na YouTubie, grę wideo, a nawet jedno prawdziwe, inspirowane legendą morderstwo. Szaleństwo zaczęło się w 2009 roku od postów Victora Surge'a na forum SomethingAwful i dwóch sfabrykowanych retro-fotografii, a obecnie wchodzi w fazę profesjonalnej multipleksyzacji. I chociaż próbowali nas przekonywać, że poprzeczka zostanie zawieszona wysoko, filmową wersję netowej pasty od analogowych łańcuszków z "Ringu" wciąż odróżnia pewien istotny szczegół – japońska seria i jej amerykańskie bękarty to jednak horrory albo dobre, albo przynajmniej przyzwoite. "Slender man" to natomiast pół-, a może nawet ćwierćprodukt straszakopodobny.

Po Davidzie Birke'u – scenarzyście "Elle" Paula Verhoevena – spodziewałem się jednak czegoś więcej niż taśmowej produkcji jump scare'ów, bohaterek cieniutkich jak papier śniadaniowy i ogólnej infantylizacji materiału źródłowego. Jeśli bowiem cały fun slenderowej pasty brał się z nieustannego nadpisywania wyjściowych tropów i zabawy w małego detektywa, to film z premedytacją depcze te zasady. U White'a i Birke'a nie ma nawet cienia szerszego kontekstu, a główną regułą objaśniającą fikcyjny świat jest: "nigdy, ale to przenigdy nie zapalaj świateł w pokoju". Dostajemy więc amerykańskie miasteczko tak typowe, że w filmie nie pada jego nazwa, oraz paczkę nastolatek – Wren, Hallie, Chloe i Katie – które spaja chyba tylko węzeł decyzji producenckiej. Dziewczyny są tak nijakie, że dla spacyfikowania nudy oglądają krążące w sieci wideo o legendarnym Slender Manie, zjawie prześladującej samotne i niedostosowane dzieciaki. Na początku jest oczywiście dużo śmiechu, ale za chwilę pojawiają się wizje, koszmary senne, fascynacja okultyzmem. Żeby umilić nam oglądanie, pierwsza znika najciekawsza członkini paczki – Katie, której ojciec alkoholik snuje się po domu i straszy wspomnieniem dawnej trzeźwości. Pozostałe dziewczyny wpadają na genialny w swej prostocie pomysł – żeby odzyskać przyjaciółkę, postanawiają oddać potworowi coś, co jest dla nich najważniejsze na świecie. I już polowanie na nastolatki możemy uznać za otwarte. 



Powiedzieć, że "Slender Man" gwałci zawartą w creepypaście tajemnicę, to nie powiedzieć nic. Tytułową zjawę oglądamy co kilka minut i z każdej możliwej perspektywy: jako drzewko w lesie, mroczną furtę, szalonego bibliotekarza, stalkera ze Skype'a, ogromnego pająka. Obłęd bohaterek to z kolei kalejdoskop najbardziej oklepanych jump scare'owych klisz z kilku ostatnich lat – są i gwałtownie pęczniejące brzuchy ciążowe, i demoniczne twarze w lustrze, nie mówiąc już o czarnych cieczach, chudych i bladych paluchach albo włażących do gęby konarach. Czające się na krańcach ulic mroczne, slenderowe sylwetki nieudolnie przeszczepiono z reformatorskiego "Coś za mną chodzi", ale z ostatniej nowej fali amerykańskich niezależnych horrorów ostały się tutaj wyłącznie ślady estetyczne. Nie ma atmosfery, nie ma bohaterów, nie ma pomysłu. 

Zmaterializowany Slender jest jak gumowy bazyliszek z ekranizacji "Wiedźmina" – zjawia się po nic, działa po nic, straszy co najwyżej tandetnym efektem specjalnym. W pewnym momencie film zaczyna zbaczać w kierunku moralnej przestrogi przed tzw. "syndromem Wertera" i nastoletnią podatnością na netowe manipulacje. Tylko po co, skoro wcześniej nie miał nam absolutnie nic ciekawego do powiedzenia na temat fenomenu copypasty, łańcuszków, virali, zaś samego Slendera urealnił i "zdżampskerował" na tysiąc możliwych sposobów? Serio, lepiej wykorzystać te półtorej godziny na samodzielne buszowanie po forach i lekturę fanfików. Filmowy Smuklak to niestety Cienki typek z fantazji hollywoodzkich sknerusów. Żaden potwór, raczej znudzony akwizytor. Zapuka do drzwi, sprzeda bilet, zrobi szybkie "buu!" i już pędzi dalej. Chude łapy precz z takimi standardami! 
1 10
Moja ocena:
3
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Skoro fikcyjna, choć dla wielu przerażająca, postać stworzona na potrzeby photoshopwego konkursu przez... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones