Recenzja filmu

Starcrash (1978)
Luigi Cozzi
Caroline Munro
Marjoe Gortner

Tak złe, że aż dobre w kosmosie

"Starcrash" to prawdziwa uczta dla fanów tandety i nieskrępowanego campu, absolutne arcydzieło filmowego zła, do którego w żadnym wypadku nie należy podchodzić na poważnie. Jeżeli oczekujesz od
Końcówka lat 70. ubiegłego wieku to epoka, w której królowały "Gwiezdne Wojny". Trylogia odcisnęła piętno na gatunku science fiction i stała się wzorem do naśladowania dla wielu twórców. Półtora roku po premierze "Nowej nadziei" w kinach zawitało dzieło włoskiego reżysera Luigiego Cozzi zatytułowane "Starcrash".

Film opowiada o dwóch przemytnikach, którzy zostali zwerbowani przez Imperium (tutaj to ci dobrzy), by pokonać super-złego-i-wielce-mrocznego hrabiego Zarthana (Joe Spinell). W role głównych bohaterów, Stelli Star i Aktona, wcielili się odpowiednio - świeżo upieczona dziewczyna Bonda Caroline Munro i Marjoe Gortner, a ich aktorskie poczynania mogą pozostawić obojętnymi chyba tylko osoby, którym chirurgicznie usunięto umiejętność uśmiechania się. Questy rozdaje imperator, grany przez samego Christophera Plummera, a jednym z zadań pobocznych jest uratowanie jego syna, która to rola przypadła młodziutkiemu Davidowi Hasselhoffowi. Miłośnicy kina klasy B już po samej obsadzie wywnioskują, że film musi być dobry i będą mieli rację.

Muszę przyznać, że dawno nie bawiłem się tak dobrze na żadnym filmie, a legendarnie złe aktorstwo jest tylko jednym z mających na to wpływ czynników. Obraz sam w sobie jest nasycony taką ilością skondensowanego kiczu, że mniej zaprawieni w bojach widzowie mogą zostać łatwo i szybko pokonani. Skomplikowaną i pełną zwrotów akcji fabułę udało mi się właściwie streścić w pierwszym akapicie, dodam więc tylko, że naszym bohaterom towarzyszy robot, a jedno z nich okazuje się wyjątkowo sprawnie władać mieczem świetlnym. I choć inspiracje "Gwiezdnymi Wojnami" widać na każdym kroku, to twórcom nie brakuje pomysłów, a akcja jest dość dynamiczna. Momenty przestojów umilają nam skąpe i oryginalne stroje Stelli Star, wyjątkowo przezabawna mimika Marjoe Gortnera,  oraz "rewelacyjne" dialogi.

Pisząc o filmowej fantastyce, nie można zapomnieć o efektach specjalnych, które zazwyczaj są istotnym elementem kosmicznych przygód. W "Starcrash" oczywiście takowe też występują, ale w tym przypadku określenie specjalne nabiera unikatowej wymowy. Najbardziej urzekły mnie chyba gwiazdy, wykonane najprawdopodobniej z lampek choinkowych i tajna broń hrabiego, przy której losowe użycie narzędzia pędzel w programie "Paint" to prawdziwe arcydzieło. Ale to jeszcze nie wszystkie niespodzianki jakie przygotowali dla nas włoscy filmowcy, największy rarytas zostawiłem bowiem na koniec. Chodzi o choreografię scen walki. Geniuszowi odpowiedzialnemu za ten element filmu należy się solidny pomnik i dożywotnia pensja, stworzono tu bowiem niedościgniony ideał, który sprawił, że musiałem zatrzymywać film w celu opanowania wybuchów niekontrolowanego śmiechu i pozbierania się z podłogi. Pierwszą akcję w siedzibie amazonek oglądałem trzy razy, końcowe pojedynki zniszczyły moje mięśnie brzucha, a każde wspomnienie którejkolwiek z tych scen od razu wywołuje uśmiech na mojej twarzy.

"Starcrash" to prawdziwa uczta dla fanów tandety i nieskrępowanego campu, absolutne arcydzieło filmowego zła, do którego w żadnym wypadku nie należy podchodzić na poważnie. Jeżeli oczekujesz od filmu rewelacyjnej gry aktorskiej, świetnych efektów i porywającej fabuły, to źle trafiłeś. Jeżeli jednak jesteś zwolennikiem niskobudżetowych produkcji, których największą zaletą jest to, że są przemożnie złe, to "Starcrash" jest pozycją właśnie dla Ciebie. Przed obejrzeniem skonsultuj się jednak ze specjalistą, gdyż produkt może powodować trwałe uszkodzenia psychiki.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones