Recenzja filmu

Sztuka pięknego życia (2024)
John Crowley
Andrew Garfield
Florence Pugh

Jutro też będzie nasze

Garfield i Pugh udowadniają, że w kinie istnieje jeszcze coś takiego jak ekranowa chemia. 
Jutro też będzie nasze
Scena otwarcia restauracji przez główną bohaterkę "Sztuki pięknego życia". Andrew Garfield (informatyk Tobias) lustruje Florence Pugh (szefowa kuchni Almut). Kordialnie się uśmiecha, zapewne zdumiony tym, że właśnie zrozumiał, czym tak naprawdę jest miłość, owo amerykańskie real love. Cięcie. Pugh odwzajemnia uśmiech, na jej buzi widoczna jest pełnia radości (tzw. banan na twarzy), oczy iskrzą ekscytacją i namacalnym pragnieniem. Cięcie. Garfield otwiera usta i wylewa się z nich bełkot introwertyka. W skrócie – właśnie rozwodzi się ze swoją poprzednią partnerką, więc z chęcią przyszedł na imprezę otwarcia, aby zobaczyć nową knajpę Almut. Cięcie. Twarz Florence zalewa fala euforii. Doskonale zdaje sobie sprawę, że ten wieczór może być już tylko lepszy. 



Cięcie. I jest – mamy przejście do apartamentu Florence, w którym para, tuż po przekroczeniu progu, zaczyna się namiętnie całować. Widzimy, słyszymy i wręcz czujemy, że czekali na ten moment całą podróż do domu. Leci "How Can I Make It Ok?" zespołu Wolf Alice – utwór tak ponętny jak uczucie tej dwójki. Cięcie. Pugh kładzie się na łóżku i czeka, aż Andrew do niej dołączy. Cięcie. "Słuchaj, wyszedłem z wprawy", mówi nieco zażenowany Andrew. Cięcie. Florence patrzy na niego z politowaniem, ale ciężar tych słów nawet jej nie trafia, przelatuje gdzieś obok. W tym wieczorze chodzi o spojrzenia tej dwójki, ekstazę, dotyk, każdy wdech i wydech oraz otaczającą ich aurę czułości. "Jutro też będzie nasze", zdają się sobie mówić w objęciach. A pojutrze? Na pewno. A za dwa dni? Pewnie też. A przyszły tydzień? Nie rozpędzajmy się. Liczy się tu i teraz.

Cała ta scena i końcowa interakcja świadczą o dwóch rzeczach. Po pierwsze – najnowszy projekt Johna Crowleya (m.in. "Brooklyn" i "Szczygieł") niejako aktualizuje filmowy romantyzm do standardów XXI wieku. Miłość u Crowleya to nie tylko pot, seks, czułe – i zarazem puste – słówka, ale także jeden konflikt (uruchomiony w połowie filmu) i happy end na wieki wieków. Szczęście dwojga ludzi – tak jak i w życiu – w każdej chwili może natrafić na różnego rodzaju przeszkody. Nawet i takie, których wspólnymi siłami nie będzie się dało przeskoczyć. 


Tak jest i tutaj. W swoim dramacie Crowley opowiada o różnych momentach relacji Tobiasa i Almut. Wykorzystując nielinearną narrację (przypominającą skakanie z jednego fabularnego kwiatka na drugi; vide "500 dni miłości"), reżyser ukazuje nam związek tej dwójki w trzech różnych momentach. Jeden z nich to, kiedy się poznali. Drugi – walka, którą podjęli, aby narodziło się ich długooczekiwane dziecko. Trzeci i ostatni to nawrót choroby nowotworowej Almut. Czyli samo życie: pełne mniej lub bardziej oczekiwanych niespodzianek, wzruszeń, szczęśliwej monotonii i niespodziewanych uderzeń smutku. 

Druga sprawa – Garfield i Pugh udowadniają, że w kinie istnieje jeszcze coś takiego jak ekranowa chemia. Gdyby to był serial, w którym ta dwójka uzdolnionych aktorów spędzałaby jeszcze więcej czasu na chodzeniu po parkach, rozmowach i całowaniu, nikt by nie narzekał. Czuć, że między nimi iskrzy, a to filmowe uczucie okazuje się zupełnie niewymuszone. 

Jest w tym wszystkim jakaś prawda o zawierzeniu swojego życia drugiej osobie. Innymi słowy – dawno nie było w amerykańskim kinie portretu związku, który nie bazowałby na filmowych kliszach i fantazmatach w stylu "co by było gdyby", jak to miało miejsce w zeszłorocznym "Poprzednim życiu". W "Sztuce pięknego życia" Tobias i Almut są już po trzydziestce i kiedy odkrywają siłę tego "prawdziwego" uczucia, nie chcą być wybredni, ale po prostu szczęśliwi. Dlatego zmieniają się dla samych siebie.

Mamy przykładowo taki moment, fabularnie być może kluczowy dla początków ich relacji, w którym prorodzinny Tobias ze swoim ojcowskim instynktem (jeśli takowy istnieje) mówi swojej przyszłej partnerce, że dzieci to dla niego istotna – choćby przyszłościowo – sprawa. Kiedy Almut dopytuje go, dlaczego w ogóle zaczyna ten temat, skoro dopiero od jakiegoś czasu ze sobą kręcą, Tobias z manierą spiętego Andrew Garfielda odpowiada, że chyba się w niej zakochuje. I dlatego chce wiedzieć, czy ten związek w ogóle ma sens – on musi mieć kiedyś dzieci! Finito, basta, inny scenariusz nie istnieje. Ta beszta go za zbyt dalekosiężne planowanie, bo nie są jeszcze niczego pewni. "Skup się na naszej codzienności, nie musimy wiecznie przejmować się jutrem", pada zdanie wyznaczające motyw przewodni na resztę filmu. Tobias myśli o sobie, planując pod swoje "ja". Zapomina, że takie kalkulacje warto robić z drugą osobą.  

Spaczeni kinową wizją związku idealnego i stereotypowym, być może i patriarchalnym sposobem myślenia, zastanawiamy się, czy jest w tym jakiś egoizm Almut, która po pierwszej chemioterapii zmieniła perspektywę, dostrzegła kruchość życia i czasami narzucała zasady funkcjonowania ich relacji. Z czasem rozumiemy jednak, że jedynie potrzebowała przestrzeni na wybór i odnajdujemy w tym ukryte piękno. Miłość dwojga ludzi, którzy czasem sami nie rozumieją swoich decyzji i tego, co czują, ale wspólnymi siłami prędzej czy później dochodzą do tych samych wniosków. Potrzebują jedynie czasu. Tobias poświęca swoje marzenie o dziecku i przyszłej roli ojca, żeby po prostu być ze swoją drugą połówką tu i teraz. A ta dziękuje mu za zaufanie… właśnie decyzją o zajściu w ciążę – sama musiała do tego dorosnąć. Bez zastanawiania się Tobias zaczyna zmieniać swoje oczekiwania, bowiem czuje, że życie nie polega na ciągłych wyliczeniach, ale na spędzaniu tytułowego czasu z drugą osobą.

Następnie Tobias poświęca – ponownie! – swój czas, energię, planowanie chemioterapii, marzenie o ślubie i przyszłym rodzinnym życiu (które zapewne i tak by nie nadeszło przez gwałtowny nawrót choroby), tylko po to, aby do końca swych dni Almut mogła spełniać się zawodowo (jako kucharka pragnie wziąć udział w prestiżowym konkursie kulinarnym Bocuse d’Or), żyć pełnią życia, poświęcić się trzyletniej córeczce i w pełni cieszyć się z tego, co kilka lat wcześniej zdołało ich połączyć. Wszyscy domyślamy się zakończenia i kupujemy emocjonalnie skrojoną pod Oscary fabułę, ale dramat Crowleya triumfuje dzięki temu, że wywraca do góry nogami obraz hollywoodzkiego "związku idealnego", w którym pary zawsze znajdują magiczne wyjście z każdej sytuacji. 

Nie, tak nie działa życie. Czasem trzeba chodzić na kompromisy, a chwilami dawać więcej niż nasza osoba partnerska. Dla twórców związek to nieustanna praca nad sobą, odchodzenie od własnych egoistycznych oczekiwań, słuchanie drugiej osoby i nierzadko rezygnacja ze swoich planów na rzecz szczęścia drugiej połówki. Dlatego przemawia do mnie – o dziwo – polskie tłumaczenie tytułu tego filmu (oryginalny tytuł brzmi "We Live in Time", "Żyjemy w czasie"). W pełni się zgodzę, że to właśnie sztuka pięknego życia. Nie ma tam grama fałszu, tylko masterclass z tego, jak żyć tak, aby każdy dzień był po prostu spełniony. Cytując polskiego klasyka: dobrze, że jest dziś, a nie jutro, jak wczoraj. Bo to kolejny dzień, w którym można nacieszyć się drugą połówką. Póki jeszcze jest czas. 
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?