Recenzja filmu

Zaginione miasto (2022)
Aaron Nee
Adam Nee
Sandra Bullock
Channing Tatum

Miłość, szmaragd, góry mięśni

W swojej klasie jest jednak "Zaginione miasto" wartkie i przyjemnie głupiutkie, dowożąc odmóżdżenie przygodowe wymieszane z turystyczno-romantycznym, z widoczkami jak z "Uncharted", tyle że bez
 Miłość, szmaragd, góry mięśni
Czy "Zaginione miasto" to tytuł rozwijający historię komedii romantycznej i kina o szabrownikach starożytnych grobowców? Oczywiście – nie. Czy Sandra Bullock i Channing Tatum to mój wymarzony duet na wieczór z chrupiącymi naczosami i napojem bez cukru? Nic z tych rzeczy. A jednak nie czuję się jakoś specjalnie poszkodowany. Już sam fakt, że primaaprilisowy popcorniak dał mi możliwość popatrzenia, jak Daniel Radcliffe – w dopasowanym garniturze, z obłąkanym uśmiechem na twarzy i na tle półmisków wypełnionych serami – otwiera wrota dla supernowoczesnego samolotu odrzutowego, którym za chwilę uprowadzi główną bohaterkę Bóg wie dokąd, jest godny zapamiętania. "Zaginione miasto" to film banalny, zrealizowany przez Paramount Pictures jakby z rozpędu, głównie dlatego że takie hollywoodzkie zapychacze należy od czasu do czasu wypuścić w teren. Ale też, to jasne, bez żadnych pretensji do wielkości: swoje miejsce zna tutaj obsada, zna je prosta jak trzy zdrowaśki historia, a nawet żarty, które zatrzymują się na bece z przyssanych do tyłka pijawek oraz hitlerkowatego wizerunku Radcliffe'a.


W zasadzie można to wszystko streścić w jednym zdaniu: "Zaginione miasto" to film o lasce w cekinowym kostiumie i przypakowanym gogusiu, którzy wyruszają na poszukiwania starożytnego artefaktu na jakiejś zapomnianej przez ruch samolotowy wysepce. Albo inaczej: to film o pisarce poczytnych romansów w tombraiderowej oprawie, która orientuje się, że została bohaterką własnej powieści. Loretta (Bullock) ma nie tylko kryzys twórczy, ale też egzystencjalny – po śmierci męża, genialnego archeologa, praktycznie nie wychodzi z domu. Książki chciałaby pisać ambitne, bo obroniła doktorat z kolonizacji Atlantyku, tymczasem wydawczyni Beth (Da'vine Joy Randolph) organizuje jej wieczorki autorskie w stylu "Randki w ciemno", z fankami mdlejącymi nie dla niej, lecz dla przebranego w blond perukę modela z okładki, niejakiego Alana (Tatum). Z tej karykaturalnej rzeczywistości wyciąga bohaterkę Fairfax (Radcliffe), dziedzic medialnej fortuny i właściciel manuskryptu – klucza do zaginionego skarbu. Szalony Harry Potter przykuwa Lorettę do krzesła biurowego i zmusza do tłumaczenia starodawnych piktogramów. Czy można sobie w ogóle wyobrazić większy koszmar osoby opłakującej własną niespełnioną karierę akademicką?

Z tym krzesłem wiąże się zresztą jakieś dwadzieścia pięć procent filmowej zgrywy (wiecie, osobę przykutą do krzesła można śmiesznie turlać, podrzucać, pakować do ciasnego samochodu, wozić na taczkach wokół eksplodujących ciężarówek i tak dalej). Szczególnie że na odsiecz Bullock rusza wspominany cover model – uczulony na wodę, narcystyczny, przewrażliwiony na punkcie zdrowia i urody typ o aparycji gwiazdy wrestlingu – oraz Brad Pitt w roli najemnika i trenera sztuk walki o nazwisku... Trener. Pani Bullock biega, pływa, spada, wspina się i czołga po dżungli w fiołkowym kostiumie z cekinami, na obcasach i w pełnym makijażu, który pozostaje nietknięty nawet po nocy z Tatumem w ciasnym hamaku. Wybucha wulkan, w ciemnościach czają się bandyci na motocrossach, Radcliffe przekupuje policję, starożytne piktogramy znienacka materializują się na randomowych urwiskach skalnych, a lokalsi palą jakieś zioło i tańczą flamenco, jakby był to najzwyklejszy dzień z życia mieszkańca wyspy bez lotniska pasażerskiego. Jak napisał ktoś na forum Filmwebu, ten film to miks "M jak miłość", "Jamesa Bonda", "Bolka i Lolka", "Zaginionego w akcji" i oczywiście "Harry'ego Pottera". Nic dodać, nic ująć – żaden tam "Miłość, szmaragd i krokodyl" Roberta Zemeckisa, raczej parodia tego ukochanego przez polską telewizję klasyka. Parodia parodii, z absurdalnym epizodem Brada Pitta jako materiałem na potencjalny spin-off.


W swojej klasie jest jednak "Zaginione miasto" wartkie i przyjemnie głupiutkie, dowożąc odmóżdżenie przygodowe wymieszane z turystyczno-romantycznym, z widoczkami jak z "Uncharted", tyle że bez mizdrzenia się do fanów gatunku. Śmiałem się z tej żenady bez poczucia krzywdy, bo i wszystko zostało na nią obliczone, nawet te dziesiątki luk fabularnych, mocarnych nielogiczności i metrów sześciennych lukrowanej tektury. Główne romkomowe przesłanie filmu – nie oceniaj książki po okładce albo przypakowanego seksi modela po długości łacińskich sentencji, które cytuje – to w końcu trochę żart z ludzi poszukujących w hollywoodzkich produkcyjniakach jakiegoś głębszego sensu czy ambicji: sapioseksualna (czująca pociąg do intelektu) kobieta zakochuje się w sympatycznej górze masy mięśniowej, choć na początku otwarcie gardzi wszystkim, co ta góra reprezentuje – pozerstwem, efekciarstwem, przywiązaniem do aplauzu konsumenckiego motłochu, a nawet redneckim pochodzeniem. 

Gwarantuję, że się w tym filmie nie zadurzycie, natomiast taka forma docenienia popkultury, świadomość własnej przeciętności i prztyczek w nos kinowym snobom w gruncie rzeczy bardzo mnie cieszą. "Zaginione miasto" to rzecz o hollywoodzkich figurkach, które wstydzą się samych siebie i ten wstyd przezwyciężają. My natomiast nie musimy się wstydzić, bo guilty pleasure to zjawisko bliskie ciału niczym ukochany licealny t-shirt z Indianą Jonesem. Weźmy się więc zbierzmy i naśmiećmy naczosami, niech kiniarze mają co robić. 
1 10
Moja ocena:
6
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones