Obcy: niedecydujące starcie

Dla ewentualnych przybyszy z odległej planety, przynajmniej tych nastawionych jako tako przyjaźnie, byłoby lepiej, gdyby nie szukali z nami kontaktu. Bo co jak co, ale ludzi o bezwarunkową
"Destroy All Humans 2 - Reprobed" - recenzja
Dla ewentualnych przybyszy z odległej planety, przynajmniej tych nastawionych jako tako przyjaźnie, byłoby lepiej, gdyby nie szukali z nami kontaktu. Bo co jak co, ale ludzi o bezwarunkową międzygalaktyczną gościnność posądzać trudno i pewnie rychło skończyłoby się na prewencyjnej rozpierdusze i licznych dysekcjach w systemie pay-per-view. Chyba że obcy dysponowaliby arsenałem, jakim straszyło nas zimowojenne kino amerykańskie, zafiksowane na punkcie zawieszonego konfliktu nuklearnego i operujące różnymi metaforami – od zmutowanych mrówek do porywaczy ciał. Alieni zlatywali się wtedy do nas jak pszczoły do miodu, zwykle po to, żeby dać nam łupnia.



Do tego okresu i estetyki nawiązuje jawnie seria "Destroy All Humans!", której cztery odsłony pierwotnie wydawano niemalże rok po roku, począwszy od 2005. Dorobiła się ona nawet miana pomniejszego (bardzo pomniejszego) klasyka i osiągnęła jako taki sukces komercyjny, ale ostatecznie dobiły ją kłopoty finansowe wydawcy. Szczerze mówiąc, kompletnie się nie spodziewałem, że ta już deczko zapomniana marka powróci kiedykolwiek na rynek, i to jako remake – ale tak się stało przed dwoma laty. Ten, choć nie ustrzegł się paru potknięć, spodobał się graczom na tyle, że zielone światło otrzymała także nowa wersja sequela.



"Destroy All Humans! 2 – Reprobed" wykonano zgodnie z tym samym kluczem – czyli jak najbardziej solidnie, ale bez niespodzianek; to niemalże odbitka jeden do jednego, tyle że podrasowana. Fabuła, cokolwiek drugorzędna, jest tu jednak gęsta i, co charakterystyczne dla serii, odpowiednio niemądra. Mamy rok 1969, Stanami zakulisowo rządzą kosmici. Udało się bowiem przekonać ludzi, że za wydarzeniami z jedynki stali nie obcy, lecz komuniści.



KGB faktycznie nie próżnuje. Sowieci zestrzeliwują z orbity statek-matkę pozaziemskiej cywilizacji i nasz bohater, Crypto 138, pała żądzą zemsty. Scenariusz śmiało wykorzystuje parę teorii spiskowych (tłumaczy chociażby, co naprawdę wydarzyło się podczas katastrofy tunguskiej), doprawiając je nierzadko niewybrednym humorem, którego nie powstydziłby się wąsaty wuj. Widać tu też żonglerkę kulturowymi stereotypami, ale z uwagi na bałaganiarstwo fabuła gra tu i tak drugie skrzypce. Na pierwszym planie jest dynamiczna akcja, naciągnięta jednak na ten sam szkielet, co poprzednio. Dlatego nic dziwnego, jeśli będziecie mieli poczucie lekkiego deja vu.



Trudno jednak nie lubić psychotycznego, ciągle rozzłoszczonego Crypto, który z chłodną obojętnością eliminuje kolejnych wrogów, czyli praktycznie każdego, kto nawinie mu się pod spluwę. Nasz wkurzony kosmita odwiedzi kilka różnych lokacji, niby fikcyjnych, ale łatwo rozpoznać ich pierwowzory. Zaczynamy od kalifornijskiego Bay City, czyli San Francisco, co podpowiada nam słynny most, a potem przenosimy się do Europy, Azji i dużo, dużo dalej.



Same piaskownice, które nam udostępniono, są dość wdzięcznym polem gry, aczkolwiek nie ma tam zbyt dużo do roboty, jako że misje opierają się przede wszystkim na dotarciu z miejsca na miejsce i strzelaniu. Szczęśliwie Crypto dysponuje całkiem sporym arsenałem, żywcem wyciągniętym ze starego kina, począwszy od klasycznego miotacza elektryczności do sondy analnej. Ponadto mamy też do dyspozycji latający spodek z funkcją maskowania i promieniem śmierci (cały arsenał można dodatkowo upgrade’ować) oraz moc umysłu, pozwalającą nie tylko na rzucanie przedmiotami lub przeciwnikami, ale i przejmowanie ciał.



Ta ostatnia umiejętność jest kluczowa do wykonania niektórych misji, a ponadto umożliwia nam poruszanie się po mieście nieniepokojonymi przez stróży prawa, tyle że wtedy nie można używać plecaka odrzutowego, znacznie przyśpieszającego przemieszczanie się. Ogólnie gra nie jest zbyt trudna, bo wrogowie to półgłówki, o ile sama nie tworzy sobie przeszkód. Czasem łapie niezrozumiałe zadyszki (nie jest to przecież aż tak zaawansowana technicznie produkcja, aby ot tak gubić klatki na nowych konsolach) i do szewskiej pasji potrafią niekiedy doprowadzić sterowani przez SI kompani, których mamy za zadanie eskortować.



Na tyle, na ile potrafię stwierdzić, zachowano ścieżki dźwiękowe z oryginału, co jest dobrym posunięciem, bo aktorzy mają niezły komediowy timing, choć nie zawsze przychodzi im pracować z materiałem najwyższej jakości. Parodystyczny ton gry to zarówno jej spora zaleta, jak i istne przekleństwo, bo choć wymiany zdań między Crypto a Poxem, jego szefem, bywają autentycznie zabawne, to już pozostałe dialogi pewnie będziecie przewijać. Przyciężki żart koresponduje jednak zawadiacko z charakterną oprawą graficzną.

Mimo że lokacje są odrobinę pustawe, to zaprojektowano i przerobiono je z rozmysłem, dorzucając tu i ówdzie interesujące elementy podpięte gładko pod rozgrywkę. Przykładowo, aby zebrać materiał genetyczny konieczny do odblokowania kolejnych ulepszeń Crypto bądź jego statku, musimy porwać określoną liczbę osób z danej grupy i zamiast latać bez celu po mapie i łapać przypadkowych ludzi, można się domyślić, że gliniarzy znajdziemy… pod sklepem z pączkami.



Pozostaje mieć nadzieję, że jeśli ekipa Black Forest Games zostanie przy tej marce na dłużej, nie zaserwuje nam kolejnego remake’u, będącego w gruncie rzeczy kserokopią wyższej jakości, ale oryginalną fabułę oraz design godne bieżącej generacji. Tymczasem pozostaje ratować świat. Ale niekoniecznie ten nasz.
1 10
Moja ocena:
7
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones