"Ród Guinnessów" to mieszanka co najmniej kilku uwielbianych seriali ostatnich lat, a przynajmniej pewnych ich elementów. W warstwie wizualnej Steven Knight czerpie garściami z innego swojego
Nie każdy serial może być oryginalny i rewolucyjny, ale jeśli korzysta ze znanych i cenionych wzorców, ma szansę na sukces. Czy zatem "Ród Guinnessów", najnowszą odcinkową produkcję Netflixa rodem z Irlandii, w której szybko odnajdziemy podobieństwa do popularnych seriali ostatnich lat, można nazwać udaną? Pierwszy, ośmioodcinkowy sezon tej historii sugeruje, że jest ku temu potencjał.
Netflix
Ben Blackall
Jeśli nazwisko z tytułu serialu od razu skojarzyło Wam się z ikonicznym, czarnym piwem (wiedzieliście, że tak naprawdę ma rubinowy kolor?) rodem z Dublina, to jest to skojarzenie jak najbardziej prawdziwe. Ale choć wielu z nas choć raz w życiu skosztowało niezwykle charakterystycznego w smaku irlandzkiego stouta, niewielu zna bogatą historię tego browaru i prowadzącej go rodziny. "Ród Guinnessów" w pewien sposób ma ten stan rzeczy zmienić, choć zdaje się, że proporcje między prawdą a fikcją są tu solidnie zaburzone na rzecz tej drugiej. Dzięki temu jednak serial Stevena Knighta, scenarzysty nadchodzącego filmu o agencie 007, nie jest zaledwie nudną kroniką biznesowego sukcesu, ale wypełnioną akcją i intrygami historią – nie tylko o tytułowym rodzie Guinnessów, ale i całej Irlandii.
A ta w serialu Knighta jest wybitnie podzielona. Rodzina stojąca za piwnym molochem to unioniści, lojalni wobec panującej nad Irlandią Korony Brytyjskiej, zaś po przeciwnej stronie barykady stoją katoliccy fenianie, zabiegający o niepodległość kraju. Historia rozpoczyna się od pogrzebu sir Benjamina Lee Guinnessa, który rozbudował potęgę browaru i zasiadał w brytyjskim parlamencie. W dniu ostatniego pożegnania czworo spadkobierców – synowie Arthur (Anthony Boyle), Edward (Louis Partridge) i Benjamin (Fionn O'Shea) oraz córka Anne (Emily Fairn) – wspominają ojca i rozprawiają o statusie każdego z nich w hierarchii rodziny. Testament sir Benjamina rychło rozwiewa wszelkie wątpliwości i domysły – nestor rodu mianuje synów Arthura i Edwarda współzarządcami browaru i przynależnych mu majątków, niemal pozbawiając prawa do majątku zamężną już Anne i Benjamina, który nie radzi sobie z uzależnieniem od alkoholu i hazardu. Decyzja ojca nie jest na rękę żadnemu z potomków, ale bohaterowie zmuszeni są do pełnienia swoich ról zgodnie z jego życzeniem.
"Ród Guinnessów" to mieszanka co najmniej kilku uwielbianych seriali ostatnich lat, a przynajmniej pewnych ich elementów. W warstwie wizualnej Steven Knight czerpie garściami z innego swojego dzieła, gangsterskiego "Peaky Blinders", a treść tej opowieści to na przemian walka o wpływy ("Sukcesja" i "Gra o tron") i personalno-romantyczne intrygi ("Bridgertonowie"). We wszystkich wymienionych tytułach sporą rolę odgrywały głęboko skrywane przez bohaterów tajemnice i oczywiście nie inaczej jest w przypadku "Rodu Guinnessów" – najstarszy Arthur musi pilnować sekretów swej sypialni, Edward natomiast podejmuje decyzje biznesowe, o których nie powinna dowiedzieć się opinia publiczna. W tej układance pojawia się zresztą znacznie więcej pozornie drugoplanowych, a w istocie kluczowych dla fabuły postaci: pan Rafferty (rewelacyjny James Norton), będący połączeniem zarządcy i egzekutora na usługach Guinnessów; niejaka Ellen Cochrane (piękna i charyzmatyczna Niamh McCormack), jedna z liderek Bractwa Fenian; a także lady Olivia Guinness (Danielle Galligan), będąca jedną z wielu całkiem solidnie napisanych postaci kobiecych, co w przypadku rozgrywającego się w drugiej połowie XIX wieku serialu wcale nie musiało być tak oczywiste.
"Ród Guinnessów" to produkcja, która może się podobać – scenograficznie i kostiumowo to na pewno światowa pierwsza liga (choć niekiedy zbyt dużo tu filtrów i efektów specjalnych), aktorsko także nie ma się do czego przyczepić (jedynie postaci Arthura brakuje nieco ikry), a nade wszystko dobrze się tego serialu słucha, gdyż zadbano tu o żywe i często niebanalne dialogi. Wątpię jednak, by serial Stevena Knighta zdobył aż takie uznanie jak jego "Peaky Blinders", choćby dlatego, że wszystko, co widzimy na ekranie, zdaje się mieć bardzo umowny wymiar. Niby nieustannie mówi się o ryzyku "rozpadu imperium", o niebezpieczeństwach grożących Guinnessom z każdej strony, ale wszelkie intrygi przez większość czasu zdają się jedynie salonowymi gierkami. Do samego finału, obliczonego na zaskarbienie sobie widza do czasu premiery drugiego sezonu, wszelkie zagrożenie są teoretyczne, co odbiera całości nieco impetu. I choć wspomniany finałowy cliffhanger sprawia, że powrócę do browaru Guinnessa przy okazji drugiego sezonu, liczę, że Knightowi i jego ekipie uda się nadać tej produkcji więcej gatunkowego ciężaru.