Uwielbiam wielopoziomowość współczesnych seriali. Tych dobrych.
Bridgertonowie mają coś dla szukających prostych wzruszeń, romansu, miłości po grób. Niezobowiązująca rozrywka, ta sama historia z happy endem, którą można oglądać bez końca.
Również esteci czy estetki mają powód do oglądania. Wnętrza, architektura, muzyka, tańce, stroje, makijaże, jedzenie, zwierzęta, wynalazki, plenery. I piękni ludzie. Jest na czym i na kim oko zawiesić. Różnorodność tak duża, że niemal każde znajdzie coś dla siebie.
Jest też historia, zagadka, poszukiwanie, szarady. Kto wygra? Kto postawi na swoim? Kto zostanie ukarany?
I oczywiście 'momenty' XD Odrobina erotyki na ekranie zawsze zwiększa zainteresowanie.
Wszystko powyższe to elementy ułożone w różne konstelacje w średnio i mało wymagających produkcjach. I do nich odwołuje się znakomita większość pochwał i krytyki. Że za mało romantyczne, za mało miłości, stroje nieładne, tańce się nie podobały, muzyka nie taka, przecież inaczej się pojedynkowano, ktoś w książce był blondynem a w adaptacji nie jest.
Urocze dramaty i tragedie odbiorców i odbiorczyń.
Ale serial ma ambicje podobać się szerszej grupie.
I tutaj pojawia się kolejny poziom. Relacje interpersonalne, przemiany wewnętrzne bohaterów, tematy tabu lub niezręczne. I to wszystko wplecione jest w z pozoru płytkie romansidło.
Co my tu mamy?
Tematy okołoseksualne. Jest pytanie o zgodę, dobra komunikacja, dbanie o przyjemność wszystkich uczestniczących. Jest wolność seksualna, eksploracja, relacje wieloosobowe i otwarte. Jest kwestia decyzji o nierodzicielstwie (trochę słabo rozegrana, ale jednak). Jest życie z chorobą psychiczną.
Bogato eksplorowane relacje rodzinne, poczucie obowiązku, władzy, rywalizacji, wsparcia bądź jego braku (Cressida, Penelopa), sojuszy (Eloise i Benedict) czy rywalizacji (siostry Featherington). Relacje z matkami, ojcami, macochami. Bycie czarną owcą i odwaga szukana własnej drogi (Eloise i Benedict). Odmowa małżeństwa w ogóle lub powtórnego i zachowanie wolności (Lady Danbury), miejsce na relacje osób starszych, nestorów rodu (Lady Violet).
Jest nieheteronormatywność, różnorodność etniczna. Są mądrzy i głupi.
Najciekawsze wydają się być ścieżki rozwoju bohaterów.
W pierwszym sezonie to było przerobienie traumy dzieciństwa i nauczenie się relacyjności.
W drugim rozwój dojrzałości emocjonalnej i wyjście ze sztywności obowiązku.
Trzeci, mam na świeżo, wydaje się być najciekawszy. Emancypacja głównej postaci nie przez miłość a przez sprawstwo, odpowiedzialność i sukces. U Penelopy nie chodziło o wyrwanie przystojnego lorda, tylko zintegrowanie swoich dwóch twarzy: uczynnej i niewidocznej Pen z wpływową, niezależną i błyskotliwą pisarką. U Colina również nie chodziło o ustatkowanie się z miłą dziewczyną, ale dostrzeżenie jej mocy i głębi, oraz własnej zazdrości o jej sukces. Poprzednio bohaterowie musieli się ogarnąć, żeby móc być razem Tym razem bycie razem i wzajemne wsparcie pozwoliło im lepiej się ogarnąć.
Miło się też patrzy na odejście od male gaze, czyli klasycznej praktyki filmowej, gdzie kamera staje w miejscu męskiego spojrzenia i pokazuje ciała kobiet właśnie tak, jak patrzyliby na nie mężczyźni. Tak kadruje, wplata w sceny nagość, dobiera aktorki wedle atrakcyjności i w kanonie. Tutaj mamy zdecydowanie częściej spojrzenie zwrócone na mężczyzn. Główni bohaterowie są bardzo atrakcyjni, być może relatywnie bardziej niż bohaterki, kamera szuka pretekstu do pokazania ich bez koszul. Ale też w emocjach i słabościach. Ludzkich i ciekawych.
Brawo dla netflixa za uszycie czegoś, w czym tak wiele osób może znaleźć coś dla siebie.
Szkoda, że część patrzy bardzo powierzchownie i widzi tylko wagę czy kolor skóry aktorów.