Nigdy nie byłem fanem gatunku fantasy. Nie wynika to bynajmniej z konkretnych zarzutów co do tego typu twórczości. Po prostu po kilkuletniej przygodzie z „Władcą Pierścieni” nic nie mogło dorównać prozie Tolkiena. Jednak gdy po dłuższej przerwie wróciłem do Śródziemia, oprócz wspaniałych wspomnień z dzieciństwa oraz pięknego kunsztu literackiego uderzyło mnie... to jak bardzo papierowe są tamtejsze postaci! Oprócz Golluma, Boromira i kilku postaci z Silimarillion istnieje jasna linia podziału pomiędzy tym co dobre, a tym co złe. Bohaterowie na ogół maja albo szlachetne i górnolotne pobudki i motywy, albo ich działania są inspirowane czystym złem. Dobro jest zwyczajowo powiązane z pięknem, a zło musi być brzydkie i odrażające.
Nie piszę tego wszystkiego po to, by krytykować Tolkiena. Wręcz przeciwnie – jego saga na zawsze pozostanie książką mojego dzieciństwa i nic nie odbierze mi tych wszystkich wspomnień z nią związanych. Ma to tylko jeden mankament – książka odpowiada idealistycznemu czarno-białemu postrzegania świata przez dzieci i nastolatków i nie ewoluuje wraz z dojrzewaniem czytelnika.
Na skrajnie odmiennym końcu znajduje się „Gra o Tron”. Oczywiście nie może równać się pod względem stylistycznym czy filologicznym z „Władcą Pierścieni”, lecz posiada jedna przewagę – postaci są mimo całej otoczki fantasy bardzo realne, ludzkie, wyjęte z naszego świata. Linia podziału między Dobrem a Złem nie jest jasno wytyczona i biegnie nawet wśród członków rodzin, szlachetne działanie nie zawsze prowadzi do dobrych skutków, bohaterowie poddawani są ciągłym próbom odnośnie tego czy zachować się szlachetnie zgodnie z własnym sumieniem, czy tak jak nakazuje rozum i czysta kalkulacja.
Opisany świat, mimo że fantazyjny, niezwykle przypomina mi naszą współczesność. Zachowania i motywy bohaterów poddane głębszym przemyśleniom są wierną kalką zachowań, które widzimy wokół nas. Idealiści nie potrafią poradzić sobie z murem szarej rzeczywistości oraz wyrachowania i najchętniej „uciekliby do Winterfell, by zakopać głowę w śniegu”, wielu osób dotyka dylemat poszeregowania w odpowiedniej kolejności słów „Famili, Duty, Honour”, nie wspominając już o ogólnym ubóstwianiu cech makiawelicznych, które, co jest smutną prawdą, jako jedyne są skutecznym orężem.
Zderzenie „Władcy Pierścieni” z „Gra o Tron” można śmiało porównać do przeskoczenia z lektury „Trzech Muszkieterów” do „W dwadzieścia lat później”. Ten sam upadek ideałów wraz z dorastaniem, i to samo rozczarowanie światem.
Po dwukrotnym obejrzeniu serialu wziąłem się za książkę i jak na razie wspaniale spełnia swoją funkcje pogłębiania psychologicznego profilu bohaterów i historii Westeros. Z całej pewnością sięgnę po dalsze tomy.
Być może nie zrozumiałem, ale dla mnie jest to lektura właśnie na jeden raz (tak jak dla Ciebie "Pieśń Lodu i Ognia", której w dodatku, jak sam mówisz, jeszcze nawet w połowie nie przeczytałeś), minęło kilka lat odkąd przeczytałem "Władcę..." i ani razu nie ciągnęło mnie, żeby ponowić lekturę.
Tolkien mógł mieć styl pisania (który jednakowoż dla mnie i wielu innych osób jest nieco zbyt toporny), mógł mieć wyobraźnię na tyle rozbudowaną, żeby tworzyć rozbudowane światy, wiedzę o językach dostateczną, żeby wymyślić własny, ale jeśli chodzi o samą fabułę, to w tym super-skomplikowanym, szczegółowo opisanym i skrupulatnie obmyślonym świecie osadził historię prostą, oklepaną, przewidywalną i moim zdaniem raczej mało ciekawą.
Moim zdaniem, jeśli chodzi o porównanie tych dwóch sag:
- Jeśli chodzi o konstrukcję postaci i fabułę powieści, to Martin zjada Tolkiena na śniadanie.
- Jeśli chodzi o konstrukcję świata, to moim zdaniem obaj panowie zrobili to znakomicie (Tolkien dołożył wiele szczegółów, rozplanował sobie świetnie wszystkie rasy, mapę świata; Martin stworzył świat ze szczegółową, świetną historią, gigantyczną liczbą bohaterów i fantastycznie rozpisał zależności między rodami - zalety obu długo by wymieniać...).
- Stylu pisania natomiast nie chcę porównywać, bo tu każdy ma własne preferencje - może i Tolkien jest artystą, ale do mnie nie przemawia, mogę doceniać, ale nie muszę lubić - ktoś napisał w tym temacie, że nikt nie czyta "Pieśni..." dla stylu Martina, ale jednocześnie ja powiem, że książek Tolkiena też nie czytałbym dla jego stylu, bo ten styl nie przypadł mi do gustu. Ile osób, tyle opinii.
Podsumowując:
Każdy broni swojego faworyta, nic z tej dyskusji nie wyniknie.
Na początek chciałbym zaznaczyć, iż nie jestem żadnym specem od literatury, a tym bardziej fantasy. W swoim życiu przeczytałem kilka książek, wśród nich znalazło się miejsce dla trylogii Władcy Pierścieni i cyklu Martina. Przejrzawszy wasze wypowiedzi muszę stwierdzić, że moje przemyślenia są zbieżne z poglądami Binia. Tolkien, może i był mistrzem tego gatunku literatury ale według mnie tylko z jednego powodu, po prostu był on pierwszym pisarzem który wykreował tak bogaty, rozbudowany świat, innych zalet nie dostrzegam. WP to strasznie prosta i przewidywalna fabuła, ze strasznie prostymi i przewidywalnym postaciami a to przynajmniej dla mnie jest w książkach tego pokroju, najważniejsze. Do tego jeszcze ten Tom Bombadil czy jak mu tam. Co lub kto to jest? Jakiś klaun w żółtych butach hasający sobie po lesie. Wywalenie go z filmu, to najlepsze posuniecie Jacksona przy tworzeniu tego dzieła. Za to PLiO spełnia wszystkie moje oczekiwania, no może poza UdW która tempem prowadzenia akcji odstaje od pozostałych części cyklu.
Karim przeczytał WP 8 razy????
To zdecydowanie musi być fanatyk.
Tom Bombadil był postacią z bajek opowiadanych przez Tolkiena jego dzieciom. Później pisarz przewrotnie wplótł go do fabuły i stworzył jedną z największych zagadek Trylogii. Masz rację, że jest to postać niesamowicie irytująca w podchodzeniu do wszystkich spraw interesujących czytelnika z ogromnym dystansem, spowalniająca fabułę. Jednak rzadko spotyka się takie rozważania wśród fanów. Czytałem różne teorie na ten temat - że był to Eru, któryś z Valarów, Maiarów, może jeden z Istarich.
Moją wyobraźnię najbardziej pobudzają słowa Gandalfa, który powiedział, iż powierzenie Tomowi Pierścienia na pewno skończyłoby się tym, że przestałby się nim interesować i zapewne gdzieś go zapodział. Która z istot w uniwersum Tolkiena mogłaby sobie na to pozwolić? :)
Bardzo podoba mi się to spostrzeżenie z postu początkowego! Władca Pierścieni był moją miłością gdy miałam 14 lat, kiedy świat był dla mnie dużo bardziej czarno-biały a przekonania bardziej idealistyczne niż dzisiaj. Obecnie moje przywiązanie do LOTR-a opiera się głównie na sentymencie, a Pieśń Lodu i Ognia bardziej dziś pasuje do mojego postrzegania świata (czasem tęsknię za tamtym idealizmem).
Ale to to tak na marginesie dyskusji nad wyższością jednego nad drugim. Bo zgadzam się z tym, co tu już padło, że porównywanie tych książek jest jałowe - ze względu na wiele różnych aspektów (które w większości były już wymieniane).
Dla mnie jednak najważniejsze jest to, że wartość każdej z tych książek budowana jest na czymś innym. Władca Pierścieni - właśnie na stylistyce (w końcu Tolkien był lingwistą – w zależności od fragmentu książki spotykamy się z różnie prowadzoną narracją i stylem) i na archetypach zaczerpniętych z autentycznych mitów europejskich oraz religii. Dlatego książka, choć posługuje się całkowicie wykreowanym światem, mówi o wartościach i tęsknotach nam bliskich (szczególnie idealistycznemu nastolatkowi :) I choć początkowo kierowana do dzieci, jeszcze podczas pisania Tolkien całkowicie zmienił odbiorcę (mówi o tym w niedawno wydanych listach, a jak mu wyszło – każdy oceni wedle uznania). Myślę, że Tolkien dokonał świadomego wyboru, że jego książka będzie mieć baśniowy charakter i dlatego Władca Pierścieni przez niektórych uważany jest za prostą i sztampową historię napisaną ciężkim językiem, a inni doszukują się w niej prawd i ukrytych znaczeń (i powstają na jej temat prace naukowe). Ja osobiście uważam, że w zależności od punktu widzenia każdy ma rację :P
Natomiast Pieśń Lodu i Ognia – moja druga wielka miłość – bazuje na czymś zupełnie innym, język tu mniej się liczy, jest raczej przezroczysty, za to cała reszta... :) Cenię tę książkę za wielopoziomową fabułę oraz psychologiczną autentyczność charakterów. No i nie można Martinowi odmówić odwagi w konstruowaniu obu tych rzeczy. Zgadzam się tutaj z poprzednikami, że trzeci tom jest zdecydowanie najlepszy, czwarty i piąty są niestety trochę przegadane i czasem wydumane (zdaje się, że im dłużej Martin się nad czymś zastanawia, tym gorzej na tym wychodzi). Ale nie znam żadnej innej takiej książki, która by angażowała tysiące fanów w detektywistyczne dociekania i tworzenie teorii spiskowych, opartych tylko na tym, co Martin powiedział lub nie. A to naprawdę wciąga - czasem na lata.
SoIaF jest pożywką przede wszystkim dla umysłu, tak jak LOTR (jakkolwiek zabrzmi do patetycznie) jest skierowany do duszy. Dla mnie sprawa tak postawiona rozwiązuje wszelkie spory :D
Ruinweno - stwierdzasz, że porównywanie tych książek jest jałowe a następnie sama to robisz. :D
Myślę, że nie można od tego uciec. Ktoś kto kiedyś był zakochany w Tolkienie, a teraz romansuje z Martinem będzie to robił nawet w swej podświadomości. Te dzieła aż proszą się o komparatystykę. Żałuję bardzo, że nigdy nie zdarzyło mi się przeczytać nic z Sapkowskiego, bo wówczas miałbym jeszcze szerszy pogląd na całość sprawy.
Jak już wspomniałaś - obok stylistyki (ten temat jest już drążony wyżej) piękno Tolkiena polega na syntezie kultury pogańskiej, judaistycznej i chrześcijańskiej. Czyli wszystkiego na czym opiera się kultura europejska. Zawsze interesowałem się symboliką, toposami, archetypami, więc czytanie Tolkiena sprawia mi obecnie największą radość na płaszczyźnie literaturo i kulturoznawstwa, :)
Cieszę się, że masz podobne doświadczenia z powiązaniem Tolkiena z młodzieńczym idealizmem. :) Pamiętam jak w wieku około 14 lat wziąłem do ręki którąś z książek Waltariego (jeśli ktoś zna tego autora to wie, że w jego książkach NIGDY nie ma postaci czarno-białych i wszystko topi się w różnych odcieniach szarości) i przeżyłem istny szok! Nie potrafiłem powiedzieć, który bohater jest dobry i zyskuje na aprobatę, a który jest zły i nie powinno się go lubić. Od tego czasu nic nie zachęca mnie do sięgnięcia po książkę lub film niż niejednoznaczność bohaterów.
Hmm...."książka odpowiada idealistycznemu czarno-białemu postrzegania świata przez dzieci i nastolatków".
Niezbyt udane dychotomii zła i dobra w tejże książce opisanie.
Podaje link do portalu, a konkretnie dyskusji na podobny temat. Niech fanów Martina nie odstrasza to, że jest to strona o twórczości Tolkiena, więc tylko jedna ze stron będzie wielbiona - są tam też fani Pieśni Lodu i Ognia.
A oto link: http://forum.tolkien.com.pl/viewtopic.php?t=5002
Poniekąd przeczytałem tam ze 3-4 posty i odpadłem o tej gadaninie jak to istnieje prawdziwe dobro i zło a miedzy nimi szarość. Wszystko super tylko, że dobro i zło nie istnieją poza naszymi głowami, są tylko punktem widzenia.
I bez urazy ale tam ta dyskusja jest tylko jaki to jakiś recenzent zły a Tolkien super. Poniekąd to tylko pretekst do kolejnej kłótni.
Jestem ciekaw jaką religię czy światopogląd wyznajesz skoro nie ma dla Ciebie obiektywnego Prawdy, czyli Dobra i Zła.
No bo nie ma obiektywnego dobra i zła. Chyba, że jesteś tak butny by wierzyć, że to co Ty uważasz za dobra i zło to właśnie te obiektywne prawdy.
Ogólnie rozumiane dobro i zło wynika tylko z konwenansów moralnych i etycznych, oraz tego, że ktoś tak ustalił. W starożytności wiele rzeczy, które teraz są złe, były dobre jak i wiele rzeczy teraz dobrych było złych. Znajdziesz takie różnice porównując praktycznie każdą epoke z każdą. A jak coś jest dobre dla Ciebie, a niekoniecznie dla kogoś innego to jest dobre czy złe?
Teraz rozumiesz? Świat nie jest czarno-bialy, a szary. Nie ma ludzi którzy robią zawsze dobrze, nawet według swojego subiektywnego rozumowania.
Widzę, że schodzimy z tematu, ale mimo to muszę odpisać.
Jeżeli wg Ciebie zabójstwo nie jest złem to nie mamy o czym gadać. I myślę, że morderstwo było karane od starożytności do teraz tyle, że kara jest inna.
Nie to napisałem. Inaczej dla ułatwienia. Kara śmierci to sprawiedliwośc tak? A sprawiedliwość to dobro tak? Czyli morderstwo z zimną krwią pod publiczke jest dobre?
No rzeczywiście według zasady oko za oko, ząb za ząb było bardzo złe. Dodajmy mordowanie niewolników dla zabawy w np Rzymie, które też dla nich było dobre.
Teraz rozumiesz?
To nigdy nie było moralnie dobre, ale zejdźmy już z tematu etyki i wróćmy do sporu, który będą poruszać także przyszłe pokolenia ;)
Czyli czysto hipotetycznie - jeśli ktoś jest wychowany w innej kulturze, w której gloryfikuje się czyn, który dla Ciebie jako europejczyka jest złem, to osoba, która ten czyn popełnia jest zła czy nie?
Nawet jeśli to byłoby jakieś rytualne morderstwo, to trudno osądzać kogoś, komu nigdy nie powiedziano, że to co robi jest złem, grzechem, czy jak to nazwiesz. Bardzo niewiele rzeczy na tym świecie jest jednoznacznie czarne lubi białe.
Tutaj zgadzam się z wypowiedzią kolegi Dealrica.
Jeżeli ktoś zgwałci twoją żonę czy kogokolwiek innego, to wg mnie jest to czyn obiektywnie zły. Ale jeżeli dla Ciebie nie ma Zła i Dobra, jest tylko szarość to nie możesz żądać, aby ten zboczeniec trafił za kratki czy jakiegokolwiek wymiaru sprawiedliwości.
Ma prawo, bo czyn jest prawnie zły i karalny. To czy jest dobry czy zły nie ma tu znaczenia.
A skądś się prawo bierze. Bynajmniej nie z tego że komuś się tak podobało, bo inaczej ludzie by się buntowali. Większość przyjmuje takie prawo, bo od urodzenia burzy się w nas gdy ludziom dzieje się krzywda - jest czynione zło.
Z tego, że ktoś kiedyś tak wymyślił, a dokładniej to z religii.
Od urodzenia burzy sie w nas gdy ludziom dzieje sie krzywda? Statystyczny człowiek słysząc o krzywdzie drugiego cieszy sie, że nie spotkało to jego lub kogoś dla niego ważnego. Obchodzą nas tylko ważni dla nas ludzie.
Nie wiem czy to wina tłumacza, ale akurat język, zupełnie nie pasujący do realiów pseudo-średniowiecza jest najsłabszym (według mnie) i najbardziej irytującym elementem bardzo dobrej zresztą Pieśni. Rozumiem, że musi być brutalny, ale zawarte tam wulgaryzmy są krańcowo współczesne. Czy zamiast słowa pi****lić nie można było użyć chędożyć? Już nawet groteskowy (łączący archaizmy z pojęciami współczesnej nauki) język Sapkowskiego. Najlepszy zaś w tym wypadku był by język Jacka Komudy - nie stroniący od wulgaryzmów, zgodny jednak w całości z duchem epoki. U Martina brakuje archaizmów, a jak już są (głownie zresztą pojęciowe, np. Dobra córka), to nie pasują do reszty tekstu... Takie jest moje zdanie.
Och, to po prostu słabe tłumaczenia z języka powszechnego Westeros. Ale naprawdę kiepsko są przetłumaczone fragmenty w starovalyriańskim. Skandal. A tak poważnie, to jest świat, który tylko przypomina europejskie średniowiecze (Choć za Wąskim Morzem można dostrzec także relikty strożytności) więc i zwyczaje i język nie muszą być tożsame z tym, czego oczekiwalibyśmy po powieściach historycznych.