PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=34050}

Gwiezdne wrota

Stargate SG-1
1997 - 2007
7,7 27 tys. ocen
7,7 10 1 27349
7,3 3 krytyków
Gwiezdne wrota
powrót do forum serialu Gwiezdne wrota

Ciężko będzie mi podsumować wszystkie wrażenia po obejrzeniu najdłuższego serialu, jaki do tej pory udało mi się obejrzeć w całości. Tym gorzej, że nie uda mi się wypisać wszystkich uwag, które miałem na myśli, kiedy oglądałem poszczególne odcinki. Spróbuję przypomnieć sobie jak najwięcej, a zacznę od początku mojej przygody z tym tytułem.

Zapewne olałbym „Stargate SG-1”, gdybym nie był za młodu fanem kinowego filmu „Gwiezdne Wrota”. Przypomnę, że historia „Stargate” to opowieść o jednostce wojskowej, która przedostawszy się tunelem czasoprzestrzennym („wormhole”) na inną planetę przypominającą Egipt, walczy o przetrwanie i broni jej mieszkańców przed fałszywymi bogami Goa’uld. Myślę, że sukces filmu to z jednej strony mocna w latach 90-tych obsada, wysoki budżet, ale też fakt, że idea Gwiezdnych Wrót przez zwolenników książek fantastyczno-naukowych lub quasi-naukowych była i jest brana na poważnie. Sam muszę tu nadmienić, że nie neguję możliwości istnienia takiego urządzenia, szczególnie iż udało się jakiś czas temu teleportować cząsteczkę w inne miejsce, co stanowiło wówczas wielkie odkrycie. W każdym razie temat pozostaje otwarty. O samych Egipcie istnieje masa teorii, ale te z filmu są nieco naiwne, choć także nie zamierzam ich krytykować. Zgadzam się w każdym razie, że Piramidy niekoniecznie musiały być zbudowane przez ludzi, a jeśli nawet, to niezupełnie można było je zbudować posiadając ziemską wiedzę i technologię. Tak więc dla jednych będę oszołomem, dla drugich niedowiarkiem. Dodatkowo doleję oliwy do ognia i dodam, że po obejrzeniu różnych wykładów Davida Icke’a i nie tylko, idea aby wrogami ludzkości była rasa wężopodobna, trafia w rejon zainteresowań ludzi, którzy wcale nie muszą interesować się dobrym kinem, za to z chęcią zobaczą, co twórcy starali się „przemycić” w fabule serialu. Także nie zamierzam śmiać się z tego pomysłu. Chcę jasno podkreślić prosty fakt, że póki co na korzyść teorii Icke’a przemawia więcej faktów, niż kontrargumentów. Serial zawiera sporo naukowych teorii, niemało prawdy, a to wszystko warto zobaczyć w oddzielnym cyklu z serii „making of”.

Serial bezpośrednio kontynuuje historię po filmie i nawet się to twórcom udało. Tu warto zaznaczyć, że oryginalny pomysł przewidywał kinową trylogię – szkoda, że nic z tego nie wyszło, bardzo lubię filmy z Kurtem Russellem. Jeśli zaczniemy oglądać serial świeżo po filmie kinowym (polecam wersję reżyserską), oczywiście w oczy rzuci nam się niski budżet - jak to w serialach zazwyczaj bywa. Czymś znacznie gorszym jest moim zdaniem dwuznaczne podobieństwo postaci pierwszoplanowej, którą jest w serialu Jonathan „Jack” O’Neill grany przez Richarda Deana Andersona – gwiazdę serialu „MacGyver” – do O’Neil’a (przez jedno L) z filmu „Stargate”, w postać którego wcielił się aktor, którego cenię bardziej od Andersona, mianowicie Kurta Russella. Powoduje to niemałą kojnfuzję wśród widzów, bowiem wszystko wskazuje na to, że jest to ta sama postać, choć jednak inna. Serialowy Jack często podkreślał, że jest postacią inną niż ta z filmu, co zgadzałoby się z pisownią nazwiska. Pozostaje jednak ogromny zbieg okoliczności i identyczna biografia. Denerwowało mnie to już od początku i nie dawało spokoju do końca trwania "Stargate SG-1".

Trzeba było także zadbać o inną bardzo ważną postać filmową – Dr Daniela Jacksona. W filmie grał go słynny w latach 90-tych James Spader, w serialu gra go Michael Shanks. Był to dla mnie kolejny fakt nie do pogodzenia, jednak trzeba przyznać, że dobrym posunięciem było zatrudnić Shanksa, który nie dość, że fantastycznie imitował Spadera z filmu, tak że ciężko się było połapać, że to inny aktor, jeśli nie pamiętało się dobrze filmu i zaczęło po długim czasie oglądać serial, to jeszcze zamiast usilnie udawać kogoś innego, Shanks powoli nadawał postaci nowe cechy - także fizyczne, bo z chudego naukowca zmienił się w umięśnionego wojownika. Jego biografia została niezmieniona i bardzo sobie za to twórców cenię.

Tak więc z powyższymi postaciami, można już było kontynuować wątek z filmu. Fabuła powróciła na moment do źródła, początek serialu poza samą jakością obrazu przypominał film. Powrót na planetę Abydos odbył się całkiem sprawnie, co więcej aktorzy drugoplanowi, którzy przywitali ekipę SG-1 na tejże planecie, byli nierzadko tymi samymi co filmie.

Pilot serialu został po latach wydany na DVD jako oddzielny film. Nie ogląda się go dobrze. Wycięto z niego goliznę, ocenzurowano, pozmieniano nieco efekty specjalne, natomiast wrażenie nie jest lepsze. W ogóle wydawanie na DVD kawałków seriali nie jest dobrym pomysłem, chyba że grupą docelową są jedynie zagorzali fani tychże seriali. „Children Of The Gods” niespecjalnie zachęca do kontynuowania serialu. Ciężko jest Kanadzie imitować afrykańską pustynię, znacznie lepiej prezentują się tam lasy. To stało się później znakiem rozpoznawczym serialu. O ile w filmie jako tło prym wiodła pustynia, o tyle plenerowym bohaterem serialu stał się las. Tu las, tam las, wszędzie las. Taki już los Kanady. Jeśli nie udaje Nowego Jorku, to imituje wszystkie możliwe kraje i planety, bowiem plenerów ci u nich dostatek. Jednak dla spostrzegawczego widza jest to element kłujący w oczy. Nie inaczej było z serialem „Gwiezdne Wrota”. Egipt, piasek, pustynia, aktorzy wyglądem przypominający Egipcjan – nijak to wszystko pasowało do wszędobylskich lasów z serialu. Już po pierwszym sezonie miałem ich serdecznie dość. Nawet, kiedy udawano, że bohaterowie ruszali do Rosji, do Ameryki Południowej, do Afryki, czy gdziekolwiek indziej, nabrać mogli tylko naiwnego. Ja rozumiem ograniczony budżet, ale przykro się na to patrzy.

Przez pilota jednak przebrnąłem za sprawą częściowo znanej już obsady i ciekawości. Warto jednak nadmienić, że różnic pomiędzy serialem a filmem jest więcej. Co gorsze - dla zagorzałych fanów filmu może być to nie do pogodzenia. Choćby forma pasożyta w serialu jest inna, a przecież to sprawa kluczowa. Wszystkie te rzeczy można znaleźć w Internecie, ale wystarczy zerknąć okiem na film i już rzucają się w oczy różnice - także te technologiczne.

Obsada w serialu była mieszana – nie każdy był dobrym aktorem, ale ogólne wrażenia odniosłem pozytywne. Lubię aktora Dona S. Davisa, który grał generała George’a Hammonda. Został już obsadzony w podobnej roli w serialu „Twin Peaks”. Najlepszą aktorką okazała się Amanda Tapping grającą nową postać i przez większość serialu jedyną kobietę w drużynie SG-1 - Samanthę "Sam" Carter. Trudno jej nie lubić. Christopher Judge jako Teal'c był oryginalnie powodem, dla którego ten serial w latach 90-tych nawet lubiłem, jako że zawsze skłaniałem się ku postaciom, które zmieniały stronę, po której walczyły na tę dobrą. Ciężko było jednak twórców „pociągnąć” tę postać bez ewidentnych zmian w fabule na siłę. Stąd sporo epizodów, gdzie usilnie starano się pokazać Teal'ca w różnych rolach, podczas gdy miałem wrażenie, że postać ta była jednowymiarowa z założenia. Mimo wszystko, trudno sobie wyobrazić SG-1 bez niego.

Świetnym pomysłem było zastąpienie Daniela Jacksona nową postacią – Jonasa Quinna. Aktor Corin Nemec, choć przyszło mu grać nieco płytką postać, zrobił co mógł i myślę, że zyskał sobie sporo fanów. Jednak Shanks przez lata zbudował postać tak wiarygodną, że nie dało się jej na dłuższą metę zastąpić.

Największą zmianą było pozbycie się z ról pierwszoplanowych generała Hammnonda i zastąpienie go Hankiem oraz odstawienie na bok Jacka O'Neila. Jeśli chodzi o tego pierwszego - tu też trzeba przyznać Beau Bridges dał radę. Niewiarygodnie za to wypadły jego relacje z córką (nie powinno się wplątywać ich relacji rodzinnych w działanie bazy), która jednocześnie zastąpiła uwielbianą przez fanów Dr Fraiser. Nigdy nie lubiłem Dr Fraiser. Była dla mnie kompletnie płytką postacią, niewiarygodną w roli lekarza od wszystkiego. Sympatii nabrałem do niej dopiero po jej serialowej śmierci. Carolyn Lam, która ją zastąpiła irytowała mnie jeszcze bardziej, choć raczej nie ze względów fabularnych. Postać z filmu „Stargate” – Kawalskiego, zastąpiono innym aktorem i choć nowy wypadł świetnie, zagrał w niewielkiej ilości epizodów, a szkoda.
Na pewno ważne było to, że przez te wszystkie lata trwania serialu udało się zachować większość obsady, a niektórych z oficerów awansować. Jednak, kiedy Anderson zrobił się za stary, trzeba go było zastąpić. Po przykrywką awansu wprowadzona nową postać. Właściwie to dwie. To był dla serialu moment kluczowy. Wszystko zależało od tego, jak nową obsadę przyjmą wierne rzesze fanów. Postawiono na parę aktorów, którzy zdążyli zostać uwielbieni dzięki dobremu serialowi science-fiction „Farscape: Ucieczka w Kosmos” – Bena Browdera i Claudię Black. O ile w serialu „Farscape” Ben Browder był według mnie aktorem idealnym do swojej roli, o tyle jego postać w „Stargate SG-1” już taka nie była. Odniosłem dziwne wrażenie, jakby z jednego planu wypchnięto tę samą postać na inny plan i ta postać za wszelką cenę chciała się dopasować do reszty. Inaczej z Claudią Black, która pomimo wielu podobieństw do swojej postaci z „Farscape” stała się szybko moją ulubioną postacią całej serii. Nawet nie chodzi o to, że była najzabawniejsza, ale w ogóle była wielowymiarowa i wszechstronna w rolach komediowych, scenach akcji i scenach dramatycznych. W ogóle porównując oba seriale, to „Farscape” wydał mi się znacznie lepszy, co mnie nawet zdziwiło, bo miałem nadzieję, że jak dotrwam do połowy, to „Stargate SG-1” pokaże swoje mocniejsze strony i w końcu mnie do siebie przekona. Każdy serial ma do siebie to, że jego długie śledzenie powoduje, iż chcąc nie chcąc zaczynamy lubić postacie w nim występujące i z zaciekawieniem śledzimy ich losy. Postacie z tego serialu lubiłem znacznie mniej.

Z postaci epizodycznych nie da się zapomnieć Tobina Bella - w jednym z pierwszych sezonów. Od dziecka lubiłem tego aktora, to ciekawe zobaczyć go w serialu, po tym jak już stał się sławny dzięki roli Jigsawa w serii „Piła”. Szkoda, że nie zagrał więcej w innym epizodzie, tym bardziej, że jego rasa pojawia się jeszcze później. Uwielbiam jeszcze Vanessę Angel, która zagrała jedną z ważniejszych postaci rasy Tok’ra. Także niestety na krótki czas. Pamiętam ją z serialu „Dziewczyna z Komputera”. Operacje plastyczne zepsuły jej urodę na starość, ale jako Tok’ra wypadła świetnie. Było jeszcze parę postaci zabawnych, jak brodacz, który stworzył klony drużyny SG-1 albo łowca nagród wzorowany na postaci ze „Star Wars” o imieniu Bobba Fett.

Jeszcze nieco o scenariuszu. Główny i oryginalny wątek serialu i filmu to walka z fałszywymi bogami – rasą Goa'uldów. Nie dało się tego przeciągać w nieskończoność i ożywiać dawnych wrogów z każdym nowym sezonem, stąd pomysł na innych wrogów – Anubisa oraz Ori. To było dobre posunięcie, choć uważam, że zbyt późne. Szczególnie ci drudzy zrobili na mnie wielkie wrażenie, podobnie jak ich moce. W odcinkach środkowych, czyli takich, które nie zaczynają i nie kończą sezonów, postawiono na pojedyncze wątki. Stąd podróże do różnych planet, na których niemal zawsze wszyscy posługiwali się językiem angielskim. Ja rozumiem koncepcję, zresztą twórcy nabijają się z tego i innych słabych punktów fabuły w odcinku parodiującym ich serial. Mimo to, za każdym razem byłem zmuszony przymykać oko na ten „szczegół”, co nie pomagało mi brać serial na poważnie. „Farscape” udowodnił, że jak się chce, to można i da się ten problem rozwiązać czipami translacyjnymi.

Pomysłów na odcinki albo zabrakło bardzo wcześnie, albo było to celowe zagranie, jednak takich epizodów, w których całość lub część fabuły była kopią jakiegoś innego filmu science-fiction było bez liku. Żałuję nie zapisania sobie tych wszystkich nawiązań lub plagiatów, bo chciałbym zrobić ich listę. Dochodziło do takich rzeczy jak w odcinku „Enemy Mine”, którego tytuł jest identyczny jak filmu „Mój Własny Wróg” z 1985 roku – fabuły filmu i serialu są niemal identyczne, tak jak i wygląd obcego. Co gorsza, już w następnym odcinku „Space Race” mamy powtórkę z rozrywki i klon epizodu pierwszego „Gwiezdnych Wojen”. Odcinków „plagiatów” było całe mnóstwo, a dodatkowo te krótkie odcinki nierzadko nie miały szans zbudować wiarygodnej historii (mam na myśli ograniczenia czasowe na jeden odcinek). Ponadto ludzka wyobraźnia jest bardzo ograniczona i co chwilę ekipa SG-1 lądowała na jakieś planecie (prawie zawsze na polanie albo w lesie, często powtarzały się lokacje), której mieszkańcy niepokojąco przypominali ziemskie kultury, jak na przykład Mongołowie w jednym z pierwszych odcinków, czy średniowieczne kultury, których jakoś w galaktyce okazało się być mnóstwo. Kiedy SG-1 trafiała na planetę przypominającą zachodnią cywilizację naszej planety, tłumaczono to tym, że planeta jest na etapie rozwoju cywilizacyjnego odpowiadającej którejś tam epoce na Ziemi. Nie tłumaczyło to jednak identycznej architektury, strojów i broni. Przykłady można mnożyć. Większość tego typu seriali zjada swój ogon bardzo szybko. Jeśli porównamy scenariusze większości z nich, to okaże się, że w każdym obowiązkowo musi być odcinek o powrocie w czasie, zamianie ciał, inwazji obcej cywilizacji, utracie pamięci, wirusie zagrażającemu Ziemi oraz odcinki sklejone z poprzednich, które mają przypomnieć o fabule serialu i poszczególnych wątkach, a w rzeczywistości są jedynie „tanimi wypełniaczami”.

Najgłupsze to nie fakt umieszczenie języka angielskiego jako głównego języka w galaktykach, ale fakt, że gdziekolwiek drużyna SG-1 by się nie udała, wrota niemal zawsze były o rzut beretem od jakiegoś miasteczka albo osady, które to siedliska zazwyczaj stanowiły całość populacji planety. Wyglądało to idiotycznie, bo to tak, jakby wysłać drużynę UFO na Ziemię, a wrota postawić na Grenlandii. Zaraz okazałoby się, że „mieszkańcy planety są prymitywni i jedzą głównie ryby, mieszkają w igloo i ubierają się ciepło, a planeta jest bardzo zimna”. Tak właśnie wyglądała eksploracja planet przez SG-1. Exodus trzeba było przedstawić na próbce kilkudziesięciu statystów.

Czołówka serialu była świetna, choć później zmieniono ją na znacznie gorszą i zastąpiono kamerę filmującą wrota oraz egipską maskę w wielkim zbliżeniu efektami CGI, które właśnie przy zbliżeniach zawsze wyglądają najgorzej.

Z muzyką jest różnie. Oryginalna ścieżka dźwiękowa z filmu zazwyczaj jest później użyta w serialu jako część franszyzy. Nie inaczej jest z muzyką Davida Arnolda, który po tym filmie już na dobre zagościł w Hollywood, tworząc muzykę do wysokobudżetowych filmów, także science-fiction, choć nie tylko. Jego muzyka pojawiała się przez cały czas trwania serialu, jako motyw przewodni, a ta nowa nie zawsze trzymała najwyższy poziom, choć to co napisał Joel Goldsmith (syn słynnego Jerry’ego Goldsmitha) musiało być dobre i twórcy postanowili go zatrudnić do pozostałych serii „Stargate”. Spisał się świetnie, a nawet doskonale jako twórca motywów przewodnich

Efekty specjalne zrobiły na mnie spore wrażenie. Postawiono na jakość, nie na ilość. Czasami przez cały odcinek niemal brak efektów komputerowych (CGI), ale gdy już się jakiś pojawił, to wysokiej jakości – w każdym razie wyglądający wiarygodnie. Wyjątkiem były postacie żywe, które wyglądały groteskowo i sprowadzały poszczególne odcinki do kina klasy B albo C, jeśli takie istnieje. Całe szczęście były to rzadkie wyjątki - na przykład Smok albo tajemnicza bestia na Ziemi. Najlepiej wypadły scenerie planet, mam na myśli panoramy miast i tym podobne. Świetnie wyglądały strzały z broni laserowej, trafienia itd. Jedyny minus to stopniowa eliminacja krwawych scen, względem początku serialu.

Naprawdę nie wiem, skąd takie rzesze fanów serialu „Stargate SG1”. Nie rozumiem jego fenomenu. Obejrzałem całość, niektóre odcinki bardzo mi się podobały. Wydaje mi się, że gdyby nie typowe dla oglądania seriali zżycie się z niektórymi bohaterami, zanudziłbym się jak podczas oglądania filmu „24 Godziny: Wybawienie” – który wyszedł na DVD dla odbiorcy niekoniecznie znającego serial, ale w rezultacie ja, który serialu nie widziałem, film odebrałem bardzo źle. Podobnie będzie z ludźmi, którzy zdecydują się obejrzeć filmy z serii „Stargate” – te, które są częścią serialu. Jeśli nie znają bardzo dobrze samego „Stargate SG-1”, nie będzie sensu porywać się na filmy. Często zastanawiam się, na ile poszczególne odcinki seriali są na prawdę kawałkiem dobrego kina, a na ile już nie potrafimy się do nich zdystansować, bo zżyliśmy się z aktorami, niczym jakieś babcie z bohaterami ich ulubionych telenowel. Na szczęście dystans twórców do swojego dzieła możemy zobaczyć choćby w odcinkach „Wormhole X-Treme!” oraz „200”.

_Michal

Żeby cały Twój wysiłek nie poszedł na marne i taka ściana tekstu została bez komentarza/odpowiedzi, to pozwolę sobie na swoją opinię tego co opisałeś.

"Choćby forma pasożyta w serialu jest inna, a przecież to sprawa kluczowa. "
- Jak to inna? Czy w filmie był w ogóle ukazany symbiont? jakoś sobie nie przypominam...


"Największą zmianą było pozbycie się z ról pierwszoplanowych generała Hammnonda i zastąpienie go Hankiem oraz odstawienie na bok Jacka O'Neila. "
- Eee, a czy Don S. Davis (Hammond) czasami nie miał problemów zdrowotnych i dlatego go zastąpiono? Bo jeśli chodzi o RDA (O'Neill) to z pewnością wiązało się to z jego problemami rodzinnymi - stąd i jego odstawienie. Niemniej jednak występował sporadycznie w różnych epizodach poszczególnych SG-X (SG-1, SG:A, SG:U) Co do RDA, to rola w Stargate była jego najlepszą i nie widziałbym w tej roli Kurta Russella (mimo tego, że go lubię) Innego Jack'a O'Neill'a sobie nie wyobrażam (zresztą zapewnie nie tylko ja)

"Odniosłem dziwne wrażenie, jakby z jednego planu wypchnięto tę samą postać na inny plan i ta postać za wszelką cenę chciała się dopasować do reszty. Inaczej z Claudią Black, która pomimo wielu podobieństw do swojej postaci z „Farscape” stała się szybko moją ulubioną postacią całej serii. "
- Hm, no i to jest patrzenie przez pryzmat innego serialu, bo np. ja tych postaci z innych seriali nie znałem, jedynie szkoda mi było, że O'Neill już nie będzie tak często widywany na ekranie. A Farscape oglądałem jeden bądź dwa odcinki (film pełnometrażowy?) i gdy widziałem jak dwie postaci (blondyna z jakimś miśkiem/zwierzakiem) wylądowali w przestrzeni kosmicznej i sobie swobodnie rozmawiają... cóż... wiedziałem, że to kino s-f na max'a.

"Było jeszcze parę postaci zabawnych, jak brodacz, który stworzył klony drużyny SG-1"
- nie przypominam sobie brodacza który stworzył klony "jedynki", pamiętam za to Harlana (z swoim "Comtraya"), ale ten akurat brody nie miał. ;p

"Stąd podróże do różnych planet, na których niemal zawsze wszyscy posługiwali się językiem angielskim. Ja rozumiem koncepcję, zresztą twórcy nabijają się z tego i innych słabych punktów fabuły w odcinku parodiującym ich serial. Mimo to, za każdym razem byłem zmuszony przymykać oko na ten „szczegół”, co nie pomagało mi brać serial na poważnie. „Farscape” udowodnił, że jak się chce, to można i da się ten problem rozwiązać czipami translacyjnymi."
- Akurat to z językiem angielskim było bardzo często wypominane. Ja osobiście nie odbierałem tego jako coś złego - zresztą były tłumaczenia, że dla widzów musi być j.angielski itd. Zresztą ukazywanie w każdym odcinku nauki języka, tak jak to miało miejsce w filmowej wersji, mijałoby się z celem. Twierdzisz też, że nie pomagało Ci odbierać serialu poważnie, ale już wcześniej wspomniana przeze mnie rozmowa w przestrzeni kosmicznej w "Farscape" można uznać za poważną?

"Najgłupsze to nie fakt umieszczenie języka angielskiego jako głównego języka w galaktykach, ale fakt, że gdziekolwiek drużyna SG-1 by się nie udała, wrota niemal zawsze były o rzut beretem od jakiegoś miasteczka albo osady, które to siedliska zazwyczaj stanowiły całość populacji planety. "
- Kolejne nie zrozumienie serialu (co mnie dziwi, gdy ktoś wszystkie sezony zobaczył) Przecież wielokrotnie było wspominane w serialu, że Wrota były ważne w każdej kulturze która była ich świadoma. Nie zapominając, że goa'uld potrzebowało niewolników, więc Wrota musiały być blisko osady, a nie na drugim kontynencie. A czy stanowiły całość populacji planety? nie wiadomo, bo aż tak daleko planet nie badano (oprócz sondy-latającej) Aczkolwiek w jednym z odcinków (z ciężką wodą i prowadzeniem wojny oraz klonami społeczności) prowadzona była wojna z innym "państwem". A to nie jednostkowy przypadek przecież.

"Naprawdę nie wiem, skąd takie rzesze fanów serialu „Stargate SG1”. Nie rozumiem jego fenomenu. "
- Nie rozumiesz, bo zapewnie i nie zrozumiałeś samego serialu (z całym szacunkiem) To jest tak samo jak z fenomenem Star Wars - samo uniwersum jest bardzo wciągające, następnie postacie, rasy, planety, technologia która jest przedstawiana w dość wiarygodny sposób (a przynajmniej starają się by tak było ;p) No i genialna rola RDA jako Jack O'Neill (zresztą cała SG-1 jest "kultowa")

To tyle ode mnie.
Comtraya. ;)

ocenił(a) serial na 10
xsas

Dodam odnośnie lasu: w I sezonie powiedziano, że gdzie jest tlen, tam z pewnością będą drzewa:) Według Tea'lca wielu planetom celowo nadano podobieństwo do Ziemi z myślą o zasiedleniu ich ludźmi.

ocenił(a) serial na 6
_Michal

Szacunek za ochotę na tak długie podsumowanie. Subiektywne podsumowanie. Generalnie z większością się zgadzam, ale jak to mawiają diabeł tkwi w szczegółach.
Aktorstwo. W mojej opinii najlepiej wypadł Daniel Jackson i Richard Hammond. Niezastąpiony był też Jack i Tealc. Filmowa Sam miała swoje dobre chwile, ale jej słabości aktorskie było widać w scenach dramatycznych (jej mimika nie oddawała emocji, tragizmu sytuacji w których czasem się znajdowali) i scenach płaczu. Gdy ona płakała, to i mnie chciało - tak marnie to robiła.

Fabuła. Walkę z Goa'uldami ciągnęli za długo, natomiast romans z Anubisem skończył się zbyt łatwo i stosunkowo szybko. Mocno liczyłem na Ori, którzy zasłużyli na miano wroga najwyższych lotów. Niestety stworzono ich tak potężnymi(w końcu to Pradawni), że trudno było w przeciągu 1-2 sezonów w sposób wiarygodny ich pokonać. Najwyraźniej twórcy też nie mieli na to pomysłu, więc zamiast pokazywać kolejne klęski, na powrót pojawiło się (zbyt) wiele odcinków "zapychaczy".
Jednego nie mogę twórcom wybaczyć - nie przedstawiono nam całego Przymierza Czterech Wielkich Ras Galaktyki. Poznaliśmy potężnych Noxów, posiadających ogromną wiedzę Pradawnych i aktualnych strażników galaktyki Asgardczyków, ale niemal zupełnie pominięto Furlingów. Do końca serialu liczyłem że to właśnie oni włączą się do walki z Ori, ale tak się niestety nie stało.

W odpowiedzi na Twoje wątpliwości w kwestii umiejscowienia wrót w pobliżu osad ludzkich, to weź pod uwagę, że SG najczęściej podróżowali na światy, które były podległe Guau'ldom. Większość planet została zasiedlona przez nich ludźmi pochodzącymi z ziemi, a wrota były niemal centrum ich kultu - to stamtąd nadchodzili ich bogowie. Były to niewielkie społeczności, liczące maksymalnie kilkuset członków, bo albo zabijała ich katorżnicza praca, albo ich przykładnie dziesiątkowano. Nie mogli też migrować, bo byli pod ścisłym nadzorem, ewentualnie bali się gniewu bogów. Zgoła inaczej przedstawiała się sytuacja w przypadku planet nad którymi Goa'uld nie mieli władzy.
Tak na marginesie, to ile czasu potrzeba na ekspansję ludzi po całej planecie, to wiemy z własnego podwórka. Od Pożegnania z Afryką do zasiedlenia całej planety musiało minąć kilkadziesiąt tysięcy lat!

Skąd popularność SG-1? No to może odpowiedz sobie na pytanie, czemu sam dobrnąłeś do końca :))
Mnie osobiście przyciągała ciekawość. Chciałem się dowiedzieć kto i jak zbudował wrota, kim byli i jakie tajemnice skrywali Pradawni i inne zaawansowane cywilizacje, dlaczego niektóre z nich wyginęły? W zasadzie GW to serial przygodowy, więc odwiedzanie nowych światów i poznawanie kultur również było pociągające. Jak już zauważyłeś, serial na każdym kroku czerpał pełnymi garściami z dorobku kina i literatury sci-fi. Dzięki temu dostaliśmy sci-fi o życiu pozaziemskim w pigułce.

PS To zabawne, ale niemal każdy wieśniak w galaktyce wiedział, że na innych planetach żyją obce cywilizacje, a ziemia do końca w ciemności...