Seansowi towarzyszyło odczucie deficytu naturalności i autentyczności (także w miernych dialogach) przy nadmiarze szurii i kalkulacji. A było co kalkulować - budżet pozwolił na niezwykły rozmach scen katastroficznych. Całość, dla pewności zadowolenia także gawiedzi, doprawiono aż nadto - szarże, iskry, tysiąc błyskawic, generyczne trzaski i mrugające lampy to niewinne zabiegi. Jednak fetyszyzacja katastrofizmu, w choćby mieleniu zwłok śrubą i organizacji chorego happeningu z rozpoznawaniem zwłok, niewinne już nie są. Tak, jak sama idea użycia autentycznej historii, by się wyżyć fabularnie oraz, poprzez wymysły i prymitywnie anonsowane spiski, przeforsować niewinność autentycznego człowieka, uciekając w iluzję. Nie zabrakło ścieżki dźwiękowej prosto z Czarnobyla HBO, wszechwiedzącego z przyszłości, zabrakło kolejnej szpachli filtru, by woda z Bałtyku miała właściwy, zielonkawy kolor. Aktorsko całość się trzyma, choć przyszło im odtwarzać klisze wrzucone w bodaj ulubione uniwersum reżysera - 90-te.
Tak, mimo tych nadżerek (które w sporej mierze rozumiem), to niezła produkcja, która z pewnością zaciekawi, zapewni widowiskowe sceny oraz masę emocji.
Bo przecież tego większość widzów platformy na N oczekiwała, a nie szarej prawdy.