Tl;dr – Czwarty sezon Homeland wymiata, bo nie ma Brody'ego, który stał się z czasem największym szkodnikiem tej produkcji.
Jeśli spojrzeć na seriale tzw. "kanoniczne" można z łatwością zauważyć cechę wspólną. Każda z legend wniosła do tego przemysłu coś nowego, coś czego wcześniej nie było, bo żaden producent nie miał jaj, żeby dać zielone światło takiemu pomysłowi. Twin Peaks pomieszało kompletnie niezwiązane ze sobą elementy jak śledztwo, komedia i wątki paranormalne, Six Feet Under przełamało tabu towarzyszące śmierci. Breaking Bad stopniowo obrzydzał widowni głównego bohatera etc. Z pozoru szalone pomysły, które praktycznie nie miały prawa się udać, wypaliły. Tak się zostaje legendą - trzeba podjąć ryzyko wejścia na grząski teren, gdzie granica pomiędzy geniuszem, a niewypałem/żenadą jest bardzo bardzo cienka. Wyżej wymienione seriale przeszły do historii dzięki wielu detalom, które złożyły się na piękną całość: scenariusz, estetyka, rys psychologiczny bohaterów, zdjęcia i wiele wiele innych.
Homeland oglądam od pierwszego sezonu i szczerze mówiąc kiedy pierwszy raz przeczytałem zarys fabuły nie byłem jakoś szczególnie napalony. Bardzo ciekawa idea, od której jednak zbyt wiele nie oczekiwałem. Po obejrzeniu trzech sezonów (swoją drogą naprawdę świetnych) uświadomiłem sobie jak wielki potencjał zmarnował ten serial. Naprawdę Homeland mógł przebić Breaking Bad i kilka innych, wchodząc tym samym na szczyt. Cała fabuła aż się prosiła o podkręcenie i „podschizowanie” wątków. CIA widziane oczami bohaterki z problemami psychicznymi, gdzie tak naprawdę nie wiadomo kto jest kto. Powiecie, że taki był zamysł i częściowo to osiągnęli, ale moim zdaniem nie pojechali tutaj całkowicie po bandzie. To mógł być totalnie mindfakowy serial, gdzie literalnie wszystko działoby się odwrotnie do myśli widza. Gdzie co odcinek dostawalibyśmy potężnego twista od ujawnionych kretów i podwójnych przykrywek. Gdzie inteligentny widz-obserwator byłby w stanie dostrzec prawdę, ale która byłaby tak głęboko ukryta, że praktycznie niedostępna. Gdzie byłaby obecna filozofia i duchowa głębia. Gdzie choroba psychiczna byłaby tak wykorzystana, że rzeczywistość mieszałaby się z urojeniami i byłaby trudna do odróżnienia (a nie to co w innych serialach, gdzie halucynacje są wyraźnie zaznaczone w estetyce kadru). I w końcu dostalibyśmy serial gdzie każdy, ale to każdy schemat scenariuszowy, nawet najbardziej podstawowy byłby łamany.
To byłoby spore ryzyko, ale mogło się udać. Od strony estetycznej jest świetnie, nie widać po scenografii żadnej „taniości”. Aktorzy świetnie spisują się w swoich rolach na czele z obłędnie piękną Claire Danes. Dobrze napisany scenariusz, uwzględniający wyżej wymienione motywy zagwarantowałby Homeland miejsce w serialowym panteonie. Newralgicznym elementem byłby właśnie ten świetny scenariusz oraz przyjęcie widowni. Homeland mógł być trudnym serialem, zniechęcającym do siebie wiele osób. Gdyby był taki jak go opisuję, to możliwe, że spotkałby go podobny los co The Wire (doceniony po latach) albo Boss (political fiction przewyższający o głowę House of Cards, anulowany po dwóch sezonach).
Rzecz w tym, że twórcy Homeland chcieli zjeść ciastko i mieć ciastko. Chcieli napisać coś ambitnego i przełamującego schematy, a jednocześnie przystępnego. Częściowo oczywiście im się to udało. Pierwsze trzy sezony są zrealizowane bardzo sprawnie. Da się je oglądać mimo pewnych przestojów, a twisty mają swoją, że tak powiem godność. Mimo to było widać, że twórcy nie udźwignęli ciężaru geniuszu swojej fabuły i zaczęli z wolna zjadać własny ogon. Niewyjaśnione sprawy, przeskakiwanie z wątku na wątek no i w końcu Brody – główny hamulcowy tej produkcji. W trzecim sezonie widać było jak się wiją, żeby zamknąć jego wątek. Niby go nie było a był, to wszystko takie trochę na siłę. Dodatkowo wraz z nim była jego rodzina i aktorzy, którzy ją grają (w domyśle: lista płac musiała się zgadzać). Byli zbędni, ale skoro był Brody, musieli trzymać także ich. Totalną porażką okazały się zwłaszcza wątki z jego córką – na szczęście nie pogrążyły całego serialu.
Jednym słowem: zamiast wejść obiema nogami na grząski teren, gdzie pomiędzy geniuszem a klapą jest cienka granica, bali się podjąć to ryzyko i wleźli tylko jedną nogą, co dało niezbyt dobre efekty. Zdziwiłem się, na wieść o czwartym sezonie i z ręką na sercu mogę powiedzieć: myślałem, że będzie porażka. Jednak ta produkcja naprawdę odżyła. Pozbyli się Brody'ego, który im ciążył, zamknęli jego rozwleczoną historię i mogli w końcu wystartować od nowa. Zostali świetnie nakreśleni bohaterowie, których można było wrzucić dosłownie wszędzie. To się udało. W końcu ten serial jest taki jaki powinien być od początku. Nie stara się sztucznie przełamywać jednych schematów, zostawiając inne. Nie próbuje być ambitnym na siłę. Jest po prostu poprawny, wciągający. Nie ma rozwleczonej akcji, odcinki trzymają w odpowiednim napięciu a twisty są smakowite. To wszystko składa się na obraz idealnej produkcji, która nie jest zduszona własnym ciężarem, tylko po prostu naturalnie poprowadzona. Bez szału, bez większych przeżyć, bez wielkiej głębi – czysta rozrywka przeplatana jedną czy dwiema refleksjami (np. rozmowa Carrie z Saulem podczas wymiany). Homeland w końcu stał się serialem takim jakim powinien być, w którym wszystko jest poprawne i do którego nie można mieć większych zarzutów. Praktycznie nie ma zbędnych scen, a akcja ma jakieś tempo.
Ciężko mi stwierdzić czy rzeczywiście te trzy lata zostały zmarnowane. W końcu te trzy serie obejrzałem z pewną przyjemnością. Mimo wszystkich zarzutów, dało się wytrwać przy ekranie, a losy bohaterów ciekawiły. Niezależnie od tego jaki będzie finał, cieszę się że Homeland w końcu wkroczył na właściwe tory. Jechać przez trzy lata po złych szynach i się nie wykoleić to jednak też jest jakiś sukces.