Chyba jestem nienormalna, ale finał był piękny i pokochałam serial, który wcześniej po prostu
lubiłam. Nie rozumiem większości zarzutów.
Po 1. Wielu narzeka na to, że matce poświęcono mało uwagi, że Robin okazała się
najważniejsza. Tytuł brzmi, uwaga: jak POZNAŁEM Waszą matkę! Czy wy oczekiwaliście
kolejnego sezonu o pierwszych randkach, ciążach, dzieciach, małżeństwie, śmierci? Tak
naprawdę finałowy odcinek to typowy, w klasycznym, literackim wręcz sensie EPILOG!
Przedstawia kluczowe momenty z życia bohaterów przez kolejne 17 (!) by dotrzec do serialowej
terażniejszości, w której już, nie jako retrospekcja wydarzy się coś najważniejszego. Tak,
najważniejszego, bo uważni widzowie pamiętaja przecież pierwszy odcinek, gdy Ted zakochuje
się od pierwszego wejrzenia w Robin, a serial celowo (!!) naszpikowany jest romantycznymi
kliszami (ludzie, czy wy filmow nie ogladacie? bez zrozumiernia się gapicie?), co każe nam się
domyślać,że przeznaczenie - głowny bohater How i met your mother zwycięzy. w tym przypadku
nie w młodzieńczym wieku z całym, życiem przed sobą , ale z bagażem i w postaci
zrealizowanych celów (Ted i Robin nie mogli byc ze soba w młodości - inne priorytety, ona swiat i
kariera, on dom i dzieci, których nawet nie mogła mu dać) A jednak się zeszli, miłość wygrała, co
absolutnie nie znaczy, że Ted nie kochał Tracy! Kochał i to całym sobą, o czym pięknie powiedział
w finale swojego opowiadania. Takie jest życie po prostu, romantyzm i tragedia wymieszane z
prozą życia, a przeznaczenie i tak osiągnie swoj cel. Naprawdę są ludzie, którzy w swoim życiu
przeżyli więcej niż jedną wielką miłość. I wszystkie prawdziwe. Nikt w sumie nie zauważył, ze dla
Matki Ted też nie był pierwszym i jedynym - jej ukochany przecież zmarł kilka lat wczesniej. Logiką
tego własnie serialu jest to, że poniekąd do niego dołączyła. A co do dzieci - naprawdę gdy 8-
letnie dziecko straci matkę, po 6 latach jest normalnym nastolatkiem, który chce dla ojca
szczęscia.
Kolejna sprawa - Barney i Robin. Dla mnie to żadne zaskoczenie, że ich malżenstwo nie
przetrwało. Kolejny dowód na życiowość tej opowiesci. Przeciez Barney nie byl czlowiekiem
stworzonym do monogamicznego związku, cały wystawny ślub to tylko pokaz jego ego, a kto
mysli, że rozstali się tylko dlatego, że nie mógł w Argentynie pisać swojego bloga, powinien
jednak zatrzymac się na ogladaniu Mody na Sukces - tam nie ma niedpowiedzen, tam jedna
rozmowa trwa 15 odcinkow, tam nie trzeba sie niczego domyslac.
Podsumowując - piekny miszmasz bajkowego romantyzmu i baśni z realizmem życia,
przeznaczeniem, przeszkodami na drodze. A tytułowe poznanie jest chyba jedną z
najromantyczniejszych scen w telewizji - coś, na co czekamy przez 9 lat, co ma być obrzydliwie
spektakularnym fajerwerkiem okazuje się być prostą wzruszającą rozmową ludzi, którzy nie tyle,
ze się poznali, ale się odnaleźli. Bo ciagle byli blisko, ciagle sie mijali by wreszcie dopełnić
przeznaczenie.
Pewnie nie będę zbyt obiektywny, ale to jedna z lepszych recenzji jakie czytałem na temat finału W OGÓLE.
Fajną rzecz przytoczyłaś - wiele osób zapomina, że Ted dla matki również nie był jedyną miłością w życiu. Robin na starość znaczyła dla Teda dokładnie to samo co Ted znaczył dla Tracy.
Jak Barney nie byl stworzony do monogamii? Zmienił się. Barney był wierny Robin, jeździł za nią po całym świecie dopasowując się do jej grafiku.
To ona odpuściła to małżeństwo, nawet nie walczyła, nawet nie chciało jej się szukać kompromisu w imię miłości.
Popieram 'gawlacki' - wspaniała recenzja, dokładnie oddająca obraz serialu jak i jego puentę, która aczkolwiek dla niektórych może wydawać się oczywista, inni najwyraźniej jeszcze do niej nie dojrzeli i stąd ten szum na forum.
Czasem mam wrażenie, że filmweb, a konkretnie jego forum, budowany jest od dłuższego czasu przez dzieci, które ponosi cała gama emocji często niepopartych żadnym konkretnym/życiowym argumentem. Część miejsc w tym ogromnym medium powinna być za okazaniem dowodu.
Serial był super. To był paradoksalnie mądry sitcom, chyba jedyny, po obejrzeniu którego mogę powiedzieć, że czegoś się nauczyłem.
Ale z tym epilogiem no po prostu nie mogę się pogodzić. Wszystko, WSZYSTKO, tylko nie powrót do Robin. Przeznaczenie? Scenariuszowo przeznaczenie pchało Teda najbardziej do Tracy (parasolka etc.), do Robin wg mnie w ogóle nie pasował a próbował na siłę jak tylko mógł. Przez chyba bodaj 7 sezonów Ted uczył się jak wyleczyć się z Robin by w ciągu 5 minut ostatniego odcinka wrócić do niej. Ja wiem, że to było jakieś 6 lat po śmierci Tracy ale to po prostu wyglądało na zrobione na łapu-capu. Po prostu nie sprzedali tego wiarygodnie, i już. Ale to moja opinia.
Ktoś mi teraz powie, że "ALE TO SAMO ŻYCIE". Żaden argument. Przedstawienie życia jako słodko-gorzkiego doświadczenia byłoby wciąż wiarygodne, gdyby uciąć historię na tym, że Tracy umarła i względnie jeszcze, że Ted jest już gotów do poznania kogoś nowego. A tak, bohater któremu kibicowałem w ciągu trwania serialu, wybrał łatwą opcję i wrócił do tego co bezpieczne.
Wybrał łatwa opcje? Co miał niby zrobić, nie jestem stary, ale domyślam się, że nie jest łatwo kogoś poznać w wieku 40 paru lat. Ile Ted czekał na matkę przecież. Nie znalazł by innej, nowej miłości, miał do wyboru być sam albo z Robin. Gdyby Tracy nie umarła bez wątpienia byłby z nią do końca życia, ale stało się jak stało.
A ten powrót Teda do Robin nie stał się w ciągu 5 minut, dzieci mówiły, że widać to choćby na wspólnym obiedzie co do siebie czują. Ted po prostu chciał mieć najpierw zgodę dzieci na ten związek, dlatego też opowiadał całą tą historię.
Rozumiem zamysł scenarzystów. Ale to w ogóle nie trzyma się kupy z perspektywy 9 sezonów mozolnego budowania postaci głównego bohatera. To jest po prostu ze sobą niewspółmierne jeśli chodzi o czas ekranowy - 90% tego czasu Ted uczył się jak nie być z Robin, potem przez jeden sezon żyliśmy jego wyśnioną miłością by w ciągu 10 minut wszystko to wcześniejsze skreślić. I nie ma tu znaczenia, że autorzy skreślali to sobie radośnie wrzucając co i rusz "10 lat później", "16 lat później" itd. Wiadomo, że serial nie mógł tyle trwać ;) ale to jak oni zarysowali ten mijający czas po śmierci Tracy to woła o pomstę do nieba - przecież to jest materiał na co najmniej jeden sezon (nie wymagam tego, serio - ale skoro już o tym mowa to po cholerę było marnować tyle czasu na takiego czerwonego śledzia jakim było to niemożliwie długie wesele Barneya i Robin?) a oni potraktowali to po łepkach. Nie mogę się pozbyć tego uczucia, sorry - ale jeśli do kogoś to przemawia to przecież spoko, wolny kraj ;)
Nie przeszkadza mi, że tak długo trwało te przygotowanie do wesela Barneya i Robin, ale z tym krótkim czasem od ślubu Teda do śmierci Tracy i powrotu do Robin masz racje, scenarzyści zawalili. Moim zdaniem, nie trzeba było dodawać kilka odcinków, a wystarczyło by kilka dodatkowych scen, np. pogrzeb Tracy, następna pokazana jakaś scena żałoby Teda kilka lat później, gdzie przyjaciele go pocieszają i próbują przekonać aby ruszył dalej ze swoim życiem. Wtedy było by idealnie, ktoś tu wspominał na forum, że aktorka grająca Lili wspomniała w wywiadzie o usuniętych 18 minutach z finału, które mają wyjść wraz z dvd. Może te 18 minut to właśnie takie sceny. Tego tylko brakowało mi w finale pokazania co się działo z Tedem i paczką w czasie tych 6 lat.
No własnie cyfert - nie! Nie o to tu chodzi, by pokazywać żałobę po śmierci matki. Nie zapominajmy, że jest to opowieśc ojca do dzieci o przeszłości. Po co im o tym mowić w takim razie? Przecież były tam, pamiętają i wiedzą jak ojciec się czuł.I one same I nie chodzi o to. by dzieci pamiętały rozpacz i chorą matkę, tylko zdrową i pełną życią kochającą osobę. I tego chcą dla ojca.
2. To jest serial komediowy a właściwie jego epilog. Może być sentymentalnie i wzruszająco i jestem za ale nie żałobnie! Serial rządzi się też prawami rynku, telewizji i kto tam wie, czego jeszcze.
Mozna powiedzieć, że Tracy nie pojawiala się często w serialu, ale sceny z jej udziałem nie pozostawiały wątpliwości, że byla dla Teda szczęsciem, przeznaczeniem i miloscią! nawet gdy Robin też nią była:)
Ejże, ale my tu jesteśmy, widzowie! Nie będę się wczuwał w punkt widzenia dzieciaków bo nie o to tu chodzi - to ja jestem tutaj widzem i słuchaczem opowieści i nie jest moim zadaniem przesiewanie tutaj czy te dzieci coś wiedzą czy nie. Równie dobrze można powiedzieć, że, znając Teda, dziesiątki tych opowieści już dzieciom opowiadał. To po co się powtarza, skróćmy to o 5 sezonów i miejmy to z głowy. Chyba, że opowiada to dla nas, nie? :)
Tylko proszę bez argumentów o tym, że trzeba się wysilić czy coś - jestem jak najbardziej za pogłębioną analizą dzieł wszelakich. Nie obraź się ale Twoja linia argumentacji wydaje mi się to dorabianiem filozofii do słabego zakończenia.
Matka, miłość życia, bohaterka opowieści, która nadała sens życia Tedowi - jej imię i resztę historii poznajemy w jakieś 45 s łącznie z chorobą, śmiercią i pogodzeniem się wdowca z nią. Za mało, zbyt pobieżnie żebym mógł kupić tę końcówkę. "No nie, no po prostu, kur*a no nie, Boże czy Ty to widzisz?" :)
Może na początku wspomnę, że miło połechtało mnie to, że moje skromne wypociny spodobały się kilku osobom, że się ze mną zgadzacie, bo byłam w lekkim szoku, jak zobaczylam jakie opinie dominują (nawet onet napisał o tym artykuł -żeby nie było -to żaden wyznacznik dla mnie;)) Filmweb - portał miłośników kina i nikt nie rozumie o co chodzi? Wczoraj późno wieczorem, musząc wcześnie wstać rano, obejrzałam final i nie mogłam w nocy spać...
Cyfert- z całym szacunkiem, ale pomysł z Tedem, który po wyjściu z żałoby postanawia ruszyć dalej i znaleźć kogoś innego?? Kogo, przepraszam? I jak? 52-letni, zdaje się, samotny ojciec będzie szukać nowej matki nowych dzieci? U Maclarena? Gdy tuż obok jest Robin, pierwsza miłość, która była The One przez 8 lat po rozstaniu, do momentu poznania Matki, przy okazji dobrą przyjaciółka, z którą znali się jak łyse konie, a która teraz (hmm teraz czyli w 2030 roku:)) jest tuż obok, samotna i nieszczęśliwa i prawdopodobnie żałująca błędu popełnionego wiele lat wcześniej? Nie bez powodu wątek skrywanego uczucia pojawiał się często w 9 sezonie, zresztą przypomnijcie sobie rozterki Robin na chwilę przed ślubem i jej rozmowę z Tedem. To było, jakby przejrzała na oczy, ale nie mogła się w tym momencie wycofać. Zresztą Barneya przecież też kochała, ale inaczej. Nie ufała mu do końca, nie był opoką, był facetem do zabawy, wzruszeń, pięknych gestów, romantycznych mistyfikacji i niespodzianek, pasowali do siebie w kwestii sposobu bycia. Pod względem hmm przeznaczenia:) ich związek i miłość był jak najbardziej potrzebny. A co do ich rozstania - ja zrobiłam w myslach zrobiłam duze ufff gdy wyjawili, że są już po rozwodzie. Dla mnie to było do przewidzenia, a Barney to ładnie podsumował: to było doskonałe malzenstwo, ale z data przydatnosci: 3 lata. On tez pokazał ludzką twarz - to, że nie jest zdolny (bo nie jest!) do trwałego związku,nie oznacza, że nie potrafi kochać - odnalazł nieograniczoną, bezwarunkową miłość w osobie swej córki.
Jeszcze jedno - odnośnie długiego na cały sezon wesela - to coś jakby przyjemne z pożytecznym:) czy jakos tak. Pragmatyzm - scenarzysci nie mogli już posuwać akcji do przodu, powiedzmy ze 2013 to deadline dla poznania matki (wiek dzieci w 2030) ale też był to akcent położony na ważność tego wątku w serialu i w życiu bohaterów. przecież między innymi, poza drugą ciążą Lily, ich ostatecznym katharsis w kwestii San Fransisco, Rzymem i sędziowaniem, to wlaśnie TAK Ted POZNAŁ matkę:)
Nie każę mu wyjść na miasto, zachowywać się jak Barney i zrobić z tego materiału na "How I Met Your Stepmother". Tylko cały jego starannie opisywany rozwój poszedł tak naprawdę w las, tak jakby nigdy niczego się nie nauczył. Okres, w którym był zakochany w samym byciu zakochanym i okres tej naprawdę dziecinnej obsesji z Robin, która im bardziej mu odmawiała tym bardziej się zacinał w tym uporze - wszystko to miało go nauczyć dojrzałego budowania związków. I kiedy w końcu scenariusz rzucił nam upragnioną Matkę to okazuje się ona być typowym MacGuffinem - wszystko miało go z powrotem doprowadzić do tej pierwszej, Robin. Przy okazji wygodnie ją rozwodząc. I na litość boską - załatwili to wszystko w ciągu de facto jednego odcinka! I to nie jest zakończenie na odwal się?
Tlumaczę to sobie na kilka sposobów. Mogli się nakręcić na z góry ustalone zakończenie tak, że nie wzięli pod uwagę rozwoju bohaterów po drodze. Mogli też przedobrzyć pod pewnym względem - bardzo szanowałem żonglerkę typowo romantycznymi konwencjami w HIMYM w celu zaskakiwania widzów (np. to mężczyzna najbardziej wyglądał tutaj małżeństwa) ale tutaj już się ktoś mógł zakiwać (przykład: Barney przechodzący dwie metamorfozy w ciągu kilku minut) i działać na zaskoczenie widowni za wszelką cenę. Wymagałem czegoś więcej od twórców i zawiodłem się.
No nie zgodzę się cyfert! Nie chcę się powtarzać, że ale to byl EPILOG! I to co najważniejsze musiało zostać streszczone, nawet w 45 sekund! To nie żałoba po smierci Tracy miała zostać zaakcentowana (tego, że jej imię wyjawią w ostatnich minutach, to w sumie spodziewałam się już dawno temu) tylko miłość! Ojej, robi się wzniośle, nie chcę by było kiczowato, ale może właśnie to jest przeslanie całej tej produkcji? Jak sam powiedziałeś, bycie zakochanym w byciu zakochanym, może to o to chodzi? w którymś z odcinków ostatniego sezonu Ted mówi nam, dzieciom, któz to wie, czym tak naprawdę jest miłość. jest irracjonalna, w jej obliczu nawet po pięćdziesiątce zachowujemy się jak sztubaki. I
Tak, rozumiem na czym polega epilog ;) To jednak trąciło mi takim akcentem z filmów lat 80-tych i 90-tych kiedy na końcu filmu są wszyscy bohaterowie po kolei, pauza, i napis o ich dalszych losach. To jednak jest w filmie, w serialu mamy o wiele więcej czasu na pokazanie różnych rzeczy...
Zakochanie w byciu zakochanym to właśnie złe zjawisko bo nie zwraca się wtedy uwagi na drugą osobę. Ostateczne zerwanie z tą postawą następuje wg mnie kiedy Ted rezygnuje z wystawnego ślubu.
Jezu, jak bardzo można się różnić w interpretacji tej samej treści? :D Z jednej strony z lekka irytujące a z drugiej całkiem zajebiste. Tak czy inaczej na chwilę obecną moje odczucia są zdecydowanie negatywne co do finału, mocno pozytywne co do całości serialu. Jestem jednak otwarty na przemyślenia, może zmienię zdanie po jakimś czasie. Tymczasem dobranoc :)
Hej cyfert, minęło kilka dni, jak tam?;) Mam nadzieję, że zmieniłeś choć trochę podejście do finału.... Pomyśl: w pierwszym odcinku Ted poznaje Robin. Atmosfera tego jest wzniosła, specyficzna, wiemy, że oto stało się coś ważnego w jego życiu, źe to nie jakiś flirt czy przelotna wiadomość. Zresztą nawet dzieci myslały, że właśnie poznał ich matkę. I miałoby tak z tego nic nie wyniknąć? Związek, potem przyjaciele, w międzyczasie jej ślub z jego najlepszym przyjacielem(!) i tak już na zawsze? Tylko ciotka Robin?To do tego serialu nie podobne (w realnym życiu może bardziej prawdopodobne niestety:)) a HIMYM jest niesłychanie romantycznym serialem, pod pewnymi względami jest swego rodzaju bajką dla dorosłych (cały odcinek How your mother met me o tym świadczy dobitnie - cały czas byli blisko siebie, mijali się, ale musieli się wreszcie odnaleźć, a symbolem tego stała się zolta parasolka, która pojawiła się już wiele odcinków temu. I to jest zajebiste w tym serialu, że ta bajkowośc i romantyzm łączą się z realiami życia, często bardzo gorzkimi (to nie sf że młoda szczęsliwa matka i żona choruje i umiera).
Podpisuję się pod ta wypowiedzią obiema rekami i nogami. I ciesze się, że jedna finał sie podoba coraz większej liczbie osób.:D
Wydaje mi się, że zupełnie inny oddźwięk tego finału by był gdyby choćby wrzucili jedną scenę z Tedem, analogiczną do tej Tracy rozmawiającą z jej zmarłym ukochanym. Ale twórcy po prostu zupełnie olali kwestię żałoby po Matce i stąd tyle wrogo nastawionych do finału osób
Jest jeszcze kwestia tych już mitycznych (oby nie!!:)) 18 wyciętych minut, może tam coś będzie na ten temat? Zresztą, czy to co powiedział Ted na końcu, gdy domyślilismy się, ze Tracy już nie zyje nie było wystarczające? Czy musimy oglądać sceny żałoby, gdy jest to oczywiste, ze kochał ją nad życie?
Finał trzeba zobaczyć kilka razy. Naprawdę przy większej liczbie powtórzeń coraz bardziej docenia się geniusz tego finału. Tak, GENIUSZ - mówię z pełną powagą tego słowa. Czytałem dużo opinii i spora część widzów przekonuje się do finału po jego kilkukrotnym obejrzeniu. Na dodatek jeśli wyłapie się pewne smaczki z poprzednich sezonów to o wiele korzystniej wygląda ostatni odcinek. Naprawdę.
Dokładnie, zagdzam się! Wielki szacun dla twórców, bo zdaje się. taki zamysł byl ich od samego początku. To wszystko ma sens, gdy dzieci same(!) stwierdzają, że matki w tej opowieści nie ma zbyt wiele, za to jest Robin, bo Ted szuka usprwiedliwienia dla związania się z nią. To nie umniejsza jego milości do żony, ale ona zmarła 6 lat temu! I milo ogląda się serial, gdy jako widz nie pamięta się lepiej od scenarzystów perypetii bohaterów i nie trzeba wyłapywać żenujących niescisłosci.
A dla mnie finał był tragiczny.. Barney był nieszczęśliwy i z przypadkowym dzieckiem, Paczka przyjaciół została może nie do końca zniszczona, ale na pewno więzi jej osłabły po rozwodzie Barneya i Robin. Poza tym Matka Teda naprawdę był świetna i zamiast zakończyć to happy endem, że żyli długo i szczęśliwie to ją uśmiercili. Ted owszem w końcu zdobył Robin, ale w jakim wieku... chyba około 50 lat więc jak już trochę późno. Ogólnie finał sprawił, że wszyscy są nieszczęśliwi. Lepiej jakby zakończyli już to w momencie kiedy Ted odprowadzał tą Tracydo domu i się pocałowali i żyli długo i szczęśliwie. Tak samo mogli zrobić z Robin i Barney'em, że wszystko im się układa... może finał i realistyczny, ale jestem zawiedziony
Finał jak najbardziej jest happy endem! Osadzonym w realiach życia i to ludzi dojrzałcyh. a przy okazji zaskoczył, no powiedz szczerze, czy po takim serialu jak HIMYM spodziewałbyś się nudnego, w niczym nie zakakującego zakończenia Już sobie wyobrażam ilość hejterów w taki przypadku! I sama bym się do nich zaliczyła:)
Happy end: Marshall i Lilly w niczym nie zaskoczyli: od początku byli parą jak dwie połówki jabłka i zawsze tak będzie, mają trójkę dzieci a Marshall spełnił się w 100% w swoim ukochanym prawie.
Barney nieszczesliwy? Chyba inny serial ogladalam. Gdy wiodl swoje życie playboya nawet po 40-tce, był bardzo sam z siebie zadowolony mimo że jego przyjaciele już nie. Gdy urodziła się jego córka odnalazł sens swojego życia, które przestało być juz puste,.
No iwreszcie Robin I Ted - ale tu nie będę się rozpisywać bo o tym wszystko juz zostało powiedziane:)
Tracy - inna historia, dla niej nie było happy endu. ale czy na pewno? nikt nie żyje wiecznie, a ona mimo ze odeszła przedwczesnie zaznała tyle szczescia i miłości z Tedem i dziecmi, ze niejedna osoba dożywająca 90-tki by się z nią zamieniła. To, że nie poświęcono jej zbyt wiele uwagi w serialu może być spowodowane tym, że tworcy nie chcieli bysmy się z nią za bardzo zżyli. Wtedy nie odebralibysmy szczesliwie tego finału a tak powinnismy na niego patrzec.
Drodzy Współfani HIMYM,po wczorajszym obejrzeniu ostatniego odcinka mi osobiście aż łezka zakreciłą sie w oku,pomyślcie o tym z innej perspektywy a nie tylko z perspektywy bohaterów serialu.Zobaczcie jak długo serial towarzyszył Wam w waszym życiu pomyślcie w jakim momencie życia byliście gdy zobaczyliście pierwszy odcinek a gdzie jesteście teraz:)Tyle lat Ted i cała reszta byli z nami:) przeczytałem wszystkie komentarze i do niektórych kwesti chciałbym sie odnieść ale nie zamierzam sie rozpisywać bo każdy inaczej zinterpretuje ostatni odcinek bo nigdy nie da sie zadowolić każdego.Po pierwsze primo tak jak wspomnial tutaj jeden forumowicz "ten" odcinek trzeba obejrzeć kilka razy aby dotarły wszystkie informacje i aby naprawde dotarło do nas co sie wydarzyło bo fakt było tutaj duuużo zaskoczeń i informacji co sie działo w ciagu killkunastu lat życia po spotkaniu Tracy.Po drugie ja osobiście ciesze sie że zakończyli serial bo ostatni sezon to było niestety przeciaganie i oprocz kilku śmiesznych i romantycznych scen to reszta to było takie troche przeciaganie tego na siłe.Ostatni aspekt który chciałem poruszyc to Ted+Robin, no dalej bez żartów forumowicze! Przecież każdy widział że coś jest na rzeczy zawsze można było zobaczyć że przez wszystkie te sezony dalej coś między nimi jest i ich zejście sie w ostatnim odcinku to zaskoczenie jednak gdzies tak w głębi wyczuwalne,przynajmniej w moim przypadku.Ja osobiście ciesze sie że przez tyle lat Ted Robi Barney Marshall i Lily towarzyszyli mi i dostarczali emocji,piękny serial...Na pewno będe do niego wracał wiele razy,pozdrawiam fanów!
O tym samym pomyślałam, gdy dotarło do mnie: dziś finał HIMYM. W połowie 8 sezonu serial mnie zaczął nużyć (podejrzewam, że dlatego, że tak naprawdę nigdy nie byłam fanką związku Barneya i Robin), ogłądałam stare odcinki ale nie byłam w ogóle nia bieżąco. Gdy się dowiedziałam, że w poniedziałek finał, w 3 dni nadrobiłam wszystkie(!) zaległości:) I jak już mowilam, zakochałam się w tym finale. Wracając do sedna - tak właśnie się poczułam, gdy dowiedziałam się o końcu serialu, który nadawany był od 2005. Pomysłałam o sobie w tamtym czasie, jaka byłam młoda gdy zaczęlam to oglądać i co sie wydarzyło w moim życiu przez te wszystkie lata, gdy co tydzien byl nowy odcinek HIMYM a na filmwebie potem pojawiały się opinie, przypuszczenia i teorie spiskowe:) Na moje szczęscie finał niczego mi nie zepsuł, wręcz przeciwnie. Koniec pewnej epoki...
Ted w ostatniej scenie z tą niebieską trąbą i z tym wzrokiem"weź mnie "
zrobił z siebie męską łajzę.Czy ten chłop nie zrozumiał przez te wszystkie lata,że
nie będzie wyzwaniem dla Robin,
bo ona z nim była i go juz olała i koniec.
Robin zawsze traktowała Teda ja zapchaj czas,zapchaj doła emocjonalnego,albo
jak widział że Tedowi się układa to a może "kocham Teda".
Ted nabierał się na te kobiece sztuczki Robin,w końcu fajnie mieć adoratora na telefon,sms,
albo na wolny czas.Taki to od razu przyjedzie i pocieszy .
a jak u Robin dobrze jest to leci do swojej pracy i olewka Teda.
Może Robi miała problem z facetami,bo jej tatuś w jej dzieciństwie chciał mieć syna,
dlatego wymyślał dla niej te męskie szkolenia,nie akceptował jej kobiecości.
Robin to toksyczna kobieta dla facetów.
Ted to fajny,wykształcony i interesujący facet,jakby o tym wiedział to po rozstaniu z Robin,
olał by ją raz na zawsze,a tak robił z siebie podlizująca męską łajzę.
Znamy argumenty "za" finałem i "przeciw". Jedni (w tym ja) widzanaprawdę sensowny finał i naprawdę od zawsze widzieli Teda i Robin, inni tego nie widzieli. Po co się kłócić? Lepiej obejreć kilka razy.