Serial ten poznałem jak było dopiero 5 sezonów. Obejrzałem je całe i od tamtej pory byłem z nim na bieżąco. Zmieniałem się i dojrzewałem razem z nim. Czekałem na to aby poznać matkę. W końcu ją poznałem, cieszyłem się razem z Tedem, zdążyłem pokochać wręcz Tracy. I tutaj cios prosto w serce, nie jestem sobie nawet w stanie wyobrazić jak Ted cierpiał, przez co przechodził. Ten cały powolny rozpad paczki, wszystkie zawiłości jakie ich spotkały, śmierć matki. Jestem zły i smutny, pod koniec ostatniego odcinka miałem już tylko świeczki w oczach, mimo tego, że spodziewałem się co się stanie, domyśliłem się po spoilerach w całym internecie. Potem na nowo obejrzałem scenę z dialogiem "jaka matka przegapiłaby ślub własnej córki" i zobaczyłem prawie płaczącego Teda, to znowu złapałem świeczki w oczach. Nie mam nic do zarzucenia scenarzystom, zakończenie dobre, ale za szybkie. Po prostu tak długo żyjąc z tym serialem, robi mi się tak samo smutno, jakby Tracy była prawdziwą osobą, jakby te wszystkie smutne chwile zdarzały się mnie, bądź moim bliskim. Szkoda mi jej, na prawdę. Liczyłem na happy end, ale jak wiadomo, życie to nie bajka i rozumiem to bardzo dobrze. Po prostu... szkoda mi tej ślicznej Tracy.