Uwielbiam ten serial. Po prostu go uwielbiam. Wiem, że występowały nieścisłości, błędy lub (co mnie już nawet bardzo razi) kiepska charakteryzacja, ale i tak go uwielbiam i zawsze będę, bo chcę patrzeć na to co było w nim świetne. Jak pierwsze sezony, kiedy tak kompletnie zatracało się w historiach bohaterów, że zapominało się do czego ten serial zmierza, kiedy coś co wcześniej wydawałoby nam się nie do zniesienia, zamieniało się w prawdziwe cudo, kiedy mimo, że słyszałeś już ten tekst jakiś milion razy to wciąż cieszyłeś się, że możesz usłyszeć ten sto pierwszy.
Pierwsze sezony były czymś niesamowitym i zakochałam się w tym serialu od pierwszego odcinka. Chodź to Barney był od początku moim ulubionym bohaterem, to resztę paczki też kochałam, choć każdemu z nich mogłabym coś zarzucić w którymś momencie. Każdy się zmienił. Gdy ich poznawaliśmy byli świetni to mimo upływu tylu lat, mimo wielkich zmian, nadal pozostali niesamowici, tylko w inny sposób.
Oczywiście zazwyczaj najchętniej się wraca do pierwszych sezonów i u mnie będzie tak samo, jednak nie uważam, że te dalsze są kompletną katastrofą.
O tyle ile nie podobała mi się końcówka finału (ale do tego jeszcze dojdę) to reszta była chyba najlepszym co pokazali w tym sezonie. Początkowe pożegnanie Teda z paczką było cudowne i naprawdę wierzyłam, że wyjedzie, ale nie było dla mnie stratą, że został. Ukazanie losów bohaterów, to jak im się będzie żyło w przyszłości też mi się podobało, miało to swój czar i nie pozostawiało czarnej dziury pt." A co było z nimi dalej ?". Więc to załatwiono świetnie.
Teraz.... Nigdy nie byłam zwolenniczką teorii o śmierci Matki (czy jak kto woli Tracy- wspaniale móc wreszcie wiedzieć jak się nazywa tak ważna dla tego serialu postać). Po prostu nie chciałam w nią wierzyć, ale wiedziałam, że jest nawet bardziej niż możliwa, szczególnie biorąc pod uwagę jeden z odcinków, w którym Tracy (wciąż mam zaciesz z tego imienia ;D) mówi Tedowi, że nie chce by żył wspomnieniami. No i stało się. Umarła, a Ted po sześciu latach wraca do Robin. Splecenie ich na koniec razem... Szczerze mówiąc nie spodziewałam się tego. Tak wiem, dziwne. Zawsze uważałam, że Ted i Robin to niemożliwa para. Od pierwszego odcinka było mówione "ciocia Robin", no i inne fakty potwierdzały, że raczej nie będą razem , jak to, że nie może mieć dzieci. Odkąd było powiedziane, że Ted spotka Matkę- Tracy (;D) na ślubie Robin i Barney'a to tłumaczyłam to sobie tak, że dlatego historia zaczyna się od poznania Robin, bo gdyby gang jej nie poznał to Ted nie poznałby Matki. Swoją drogą nie podoba mi się tez to, że cały 9 sezon odbywa się na tygodniu przed wielkim ślubem, pokazują nam jak Barney i Robin uczą się być w związku, jak przekonują się do siebie, a nas do nich, a tu w finale te BUM! Rozwiedli się. Barney i Robin pasowali mi do siebie. Byli do siebie podobni, czasami nawet za bardzo, choć to też nie do końca prawda, to jednak pokonywali różne przeciwności, żeby być razem. Ale nie mam pretensji o ich koniec, tak najwyraźniej miało być, a Stinson ze swoją córeczką nie skończył tak źle, a wręcz wspaniale, rzeczywiście się popłakałam jak do niej mówił. No, ale zboczyłam z tematu.
Chodzi mi o to, że... Chodź z początku końcówka serialu obrzydziła mi całą serię, to już tak nie myślę. Minął szok i wszytko wraca do normy. Dodam jeszcze, że fajne było przywołanie momentu z 1 odcinka w finale - Ted na dole z niebieskim penisem smerfa, a Robin w oknie z psami, teraz jestem w stanie to docenić. Bardzo podobało mi się też to co zrobili na sam koniec. Napis "how I met your mother", a później zdjęcia aktorów, jak wyglądali w pierwszym sezonie z podpisami. Cieszę się, że dodali tam też Matkę. Myślę, że w ten sposób chciano pokazać, że choć pojawiła się tylko trochę na końcu to i tak była bardzo ważna i kluczową postacią dla serialu. I przyznaję, że uroniłam łzę podczas tego ostatniego już na zawsze odcinka.
Cieszę się, że zobaczyłam to wszystko.