PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=690404}
8,0 30 879
ocen
8,0 10 1 30879
Outlander
powrót do forum serialu Outlander

Nudą powiewa na forum jak w jaskini Antanabe, zwaną również jaskinią zapomnianych snów... Przeciąg taki, że spódnice i kilty falują jak kiecka Merlin M. na chodnikowym wentylatorze.

Czas więc na outlanderowy fanfik.

Co by było gdyby kamienny krąg Craigh na Dun, czy jaskinia Antanabe działały jak drzwi wahadłowe w supermarkecie i każdy mógłby przez nie przechodzić w dowolnym momencie, kierunku oraz o dowolną ilość czasu?
Nawet alabastrowe jaja pana Willoughby umiejętnie wstrząśnięte mogłyby wywołać zakłócenia w czasie i przestrzeni.

Zasady są proste:

-"Pielgrzymki do łoża" i poczucie humoru niezbędne.

- Piszemy naprzemiennie.

- Kolejny piszący podejmuje wątek tam gdzie zakończył poprzednik, lub odwołuje się do wcześniejszych wydarzeń z innej części opowieści jeśli ta będzie wielowątkowa.

- Można wymyślać kolejne wątki w odwołaniu do uniwersum "Outlandera" i powszechnie znanej historii.

- Zderzenie bohaterów ze współczesną codziennością, lub technologią z kosmosu jest również OK, a Jeżeli cudownie ocalony Angus przez przypadek wybije sobie dolne zęby za pomocą młotka Thora, też nie będzie narzekań.

- Logika mile widziana, choć nie konieczna.

- Można odwoływać się do wszystkiego, choć nie ma gwarancji, że wszyscy zrozumieją aluzje. Nie każdy zna "Harrego Potera" na wyrywki ;)

- Wpisy można kończyć urwanymi zdaniami...
Może ktoś je będzie kontynuował, albo i nie ;)

- Długość wpisów dowolna, choć lepiej nie przynudzać i dać szansę innym.
Wiem, że to trudne, bo czasem ma się fazę i pomysł na zwrot akcji, który wymaga kilku godzin pisaniny i "blokady wątku / tematu".

- W wypadku pojawienia się dwóch niezależnych odpowiedzi i rozejścia się intrygi, kolejny piszący będzie miał prawo kontynuacji wątku, który bardziej mu się spodobał, chociaż nie wyklucza to tego, że jego następca nie połączy obu wątków w zgrabną całość.

- Można pisać w dowolnej osobie, nawet z punktu widzenia psa Buttona.

- Można dopisać nowe postaci, jeśli ktoś jest np Fangirl Mutragha, może funkcjonować jako jego towarzyszka, spocona Nelly.

- Oczywiście jest to alternatywna wersja opowieści Diany Gabaldon, jednak mamy pełne prawo korzystać z jej pomysłów, oraz opisanych przez nią lokalizacji, choć podobieństwo do osób i zdarzeń będzie raczej przypadkowe... ;P

Miłej zabawy :D



Prawem pierwszej nocy pozwolę sobie zacząć...

evo_33

"Prawo pierwszej nocy"... To sformułowanie boleśnie tłukło się po jego, jak to mawiała Jenny, "twardej jak garnek" czaszce.
Zamiast spodziewanego i w pełni uzasadnionego krakania wron nad armią Jakobitów, Jamie usłyszał nad sobą kraczący głos jegomościa, wydobywający się zza czegoś co również ów garnek przypominało.
"Czyżby Anglicy postanowili wysłać na nas najbardziej konserwatywne, hołdujące tradycji oddziały?" - pomyślał znużony -"Ech, zrobili porządki i wystawili najniższe pokurcze zakute w kolczugi? Jaki to ma sens skoro kolczugę można przebić nawet strzałą, a ci Sassenach są wielkości siedzącego psa i każdy Szkot przeskoczy nad nimi jeśli nawet nie pobierał nauk szarżowania od Dougala i Ruperta. No jaki to ma sens? Coś jest nie tak. [...Ifrin i inne skomplikowane przekleństwa po celtycku] Chyba za mocno rąbnąłem się w głowę po tym jak Clair zniknęła".
- Ano rąbnąłeś się za mocno - usłyszał nad sobą zirytowany pomruk Murtagha, najlepszego z ojców chrzestnych - A teraz chyba ci się klepki poprzestawiały, bo od godziny wygadujesz na głos bzdury. W dodatku to nie był raz, tylko jakaś cholerna seria, bo zanim zdążyłem dobiec do kamieni naliczyłem przynajmniej z dwadzieścia uderzeń, a gibałeś się jak dziecko Morag po tym jak je matka obumarła.
- A gdzie my właściwe jesteśmy? - spytał Jamie, zauważając, że piskilwego jegomościa zakutego w hełm i inne blaszane fatałaszki oraz jego kompanów odzianych w metalową dzianinę, widocznych na tle żywo zielonej, wiejskiej ścieżki, otacza ciemna rama drzwi osadzonych w wyjątkowo źle uszczelnionej mchem kamiennej ścianie, zaś podłogę i wszystkie sprzęty w chacie pokrywają malownicze plamy światła przenikające przez właściwe nieistniejącą strzechę. - No gdzie?
- Przestań powtarzać pytania głupku - burknął posępnobrewy FitzGibbons - Jesteśmy w chacie wielce szanownego Williama Wallace'a, którego imię wykrzykiwałeś podczas walki z kamieniem... A ponoć głową muru nie przebijesz... A jednak jesteśmy tutaj.
- CZYLI GDZIE? - powtórzył z typowym dla siebie uporem rudy Szkot.
- Raczej spytaj mądralo, KIEDY?!
Jamie już nie pytał na głos, tylko klasycznie uniósł pytająco brew, na co jego ojciec chrzestny z ociąganiem odparł:
- W Roku Pańskim 1297, jest dzień 16 kwietnia, popołudnie. Przynajmniej takie są obliczenia naszego gospodarza, który właśnie powrócił do swojej siedziby z pobożnej pielgrzymki do Rzymu. Właśnie przez nią jego dom nie prezentuje się zbyt reprezentacyjnie. Mówiąc oględnie, tu i ówdzie przecieka. Na szczęście dzisiaj jest wyjątkowo słonecznie, choć mamy kwiecień, a młody William, przywiózł razem z nami godną ilość słomy na nową strzechę. - Zakończył również z godnością, to wyjątkowo jak na niego długie stwierdzenie Murtagh.

Jamie nieco pozieleniał na twarzy, a jego mityczne, rude brwi powędrowały jeszcze wyżej w wyrazie zupełnego zdziwienia, czego strupki na obitym czole nie mogły przetrzymać. W rezultacie nie dość, że zwymiotował, to jeszcze stracił ostrość widzenia. "Nie ważne co będę robił, 16 kwietnia i tak zawsze skończę z powiekami sklejonymi krwią" pomyślał posępnie, lecz z głębszej zadumy wyrwała go szmata, którą Murtagh postanowił przywrócić mu ostrość widzenia.
- Chyba dość mocno stłukłeś sobie czerep, czyli jak mawia Clair, masz "wstrząśnienie mózgu", bo jesteś zielony jak ta trawka na wygonie, a w dodatku rzygasz - dodał najbardziej wspierającym tonem na jaki było go stać najradośniejszy wśród górali.
- Ale nikt poza Clair nie może przejść przez kamienie. Przecież zanim poszła, dotykałem tych pieprzonych głazów... Bez rezultatu.
- Mnie nie pytaj, jakim cudem osiągnąłeś taki wynik. W dodatku pociągając mnie ze sobą. A mogłem nie chwytać cię za twój okrwawiony, głupi łeb i nie palić ogniska, żeby ci w tej łepetynie przejaśnić - mruknął Murtagh - Może zamiast wołać "Chcę zginąć za Szkocję jak Wallace, tylko to mi zostało!", trzeba było wołać "Chcę mieć z tobą dzieci, Clair!" Może to by lepiej zadziało. Poza tym, kto do cholery pieprzy głazy. Pieprz jest wyjątkowo drogi, pani Fitz wyciąga go jedynie do bożonarodzeniowych Haggisów.
- Tego nie wołałem, bo Clair... - tu Jamie się zawiesił.
- Co Clair?
- Jest już przy nadziei.
- Skąd wiesz?
- Liczyłem.
- Aha.

W tym momencie konwersację, przerwało głuche uderzenie kamienia o stalowy garnek, okrywający głowę Angola. Skrzekliwe, monotonnie powtarzane frazy o "Prawie pierwszej nocy", które stanowiły buczące tło dla rozmowy w chacie, umilkły znienacka. W ciemnej ramie drzwi chaty pojawiła się niewielka postać Williama Wallace'a, który odgarniając warkoczyki z twarzy syknął do gości "Chodu chłopaki".

ocenił(a) serial na 9
evo_33

Jamie zwymiotował znowu jak chory kot. Czuł się jak pasażer na statku podczas najgorszego sztormu, a widok Wallace’a pogorszył tylko jego stan. Przypomniał mu, co się tutaj kroi.
- Murtagh…Pst, Murtagh… – zwrócił się szeptem do swojego ojca chrzestnego.
- Co tam się znowu uroiło w tej twojej kasztanowo-złoto-miedzianej główce?
- Właśnie sobie pomyślałem…Że tak jakby czeka nas tutaj to samo, co zawsze!
- Co? – Murtagh wpierw ściągnął swe bujne brwi, lecz po chwili uniósł je aż pod linię włosów – Dobry Boże! Musimy stąd spieprzać, i to szybko!

Tymczasem zza pleców William’a wychylił się dziwnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku, trzymany przezeń na sznurku, ubrany w białą, przykurzoną szatę, rozpiętą na piersi, która obleczona była w ciemny surdut i zapiętą pod samą szyję koszulę z przedziwną kokardą w grochy. Mężczyzna sapnął, gdy Wallace pociągnął sznurek, upadł z hukiem na klepisko, aż okulary, które miał na sporej wielkości nosie upadły na ciżmy Wallace’a.

- My złapać czarodzieja! My użyć go i ubić Normanów. My zgotować im pasję prawdziwą tą bronią zabójczą! Ja być patriota prawdziwy! – oznajmił wódz Szkotów tubalnym tonem.

Zgromadzeni w chacie odparli gromkim okrzykiem, wznosząc w górę kubki z ale.

- My iść, a ty czarodziej siedzieć tu cicho i czekać!

Podniósł delikwenta za biały kołnierz i rzucił nim jak workiem kartofli. Mężczyzna stęknął, upadając tuż obok Jamesa Frasera i jego towarzyszy. Włożył na nos okulary, które jakimś cudem ocalały przed zabłoconym trzewikiem William’a. Rozejrzał się po izbie, aż jego wzrok zatrzymał się na wyjątkowo urodziwej, zniewalająco męskiej twarzy o mocnej szczęce i szafirowo-stalowo-błękitnych oczach, o brwiach rudych i dumnych, ustach pełnych i ponętnych, udach zgrabnych i muskularnych (oraz pokrytych złocistymi włoskami), wychylonymi kusząco spoza luźno zawiązanego kiltu.

- James Fraser? – wysapał przybysz.

Jamie uniósł rudą brew w geście zdziwienia i niedowierzania. Nigdy przedtem nie widział tego człeka. Czyżby jego sława i legendarny seksapil dotarły aż tutaj?

- Kim jesteś, dziwolągu? - mruknął podejrzliwie Murtagh wyciągając zza pazuchy sztylet, by w razie potrzeby obronić swojego panicza.

Mężczyzna kichnął, zasapał i wyrzucił z siebie w końcu:

- Maj nejm is Koziełło. Doktor Koziełło. W rzeczy samej.

Kocham_Skippera

- Tak, w rzeczy samej - odparł Jamie rozciągając nieco polskie sylaby, co z kolei doktora Koziełło przyprawiło o nastroszenie wąsów i błysk zdziwienia zza okularów.

Jednak wy drodzy czytelnicy, świadomi talentów lingwistycznych i barowych Frasera nie powinniście być zdziwieni tym faktem.
W końcu Jamie na studiach w Paryżu z niejednym rozrywkowym, wykształconym, młodym, polskim magnatem pijał i z niejednego śląskiego garnka strawę wyjadał, żeby skąpy żołd najemnika podreperować

- Więc skąd waszmość doktor przybywa i skąd do [... poetyckie i niepochlebne celtyckie przyrównanie do odbytu szatana] wiesz jak się nazywam? - dopytywał Jamie.

- Ten tutaj, co się teraz urzetem na niebiesko maluje i sączy swój kubek Ale, choć tak mu się wcześniej śpieszyło, wspomniał, że leży mu w chacie wielkie, rude chłopisko bez ducha, którego kompan nazwa Jamie Fraserem - szeptał posapując doktor - W dodatku pytał, czy ja jako czarodziej jestem w stanie w rzeczy samej, coś z tym zrobić, bo jak to subtelnie ujął "Ten chędożony w rzyć drągal tarasować mi wejście do saloniku", a poza tym...

Dalsze wyjaśnienia utrudniło brutalne walenie w drzwi chaty, które niskim tonem rozchodziło się po klepisku...

To doborowa, choć niska wzrostem, nie urodzeniem, kompania northumbryjczyków, pewna siebie w swych żelaznych sweterkach, postanowiła przejąć inicjatywę, gdy ich przywódca znokautowany celnie rzuconym kamieniem nieśpiesznie powrócił do krainy przytomnych.

Dzielni kompani Wallece'a, a było ich około 20, ignorując złowieszcze uderzenia topora o drzwi i trzask napinanych kołowrotkiem cięciw kusz, kończyli spokojnie pić zawartość swych kubków. Co chwilę pojawiał się ktoś nowy zatrzaskując za sobą niskie drzwi w tylnej ścianie chaty, prowadzące do chłodnej ziemianki, którą William W. pieszczotliwe nazywał "Salonikiem", gdzie przechowywał Ale, whisky oraz benedyktyńskie wino, nabyte w drodze handlu w ilościach hurtowych gdy przemierzał płaskowyże Francji.

Piwniczka musiała mieć tylne wejście, bo napływ ludzi zaopatrzonych w miecze i nadpite kubki z dowolnym rodzajem cieczy wyskokowej był stały i nieprzerwany.

Jamie dziwił się sam sobie, że wcześniej ich wszystkich nie zauważył, choć zebrał się już spory tłum.

Pomyślał, że zaiste rąbnął się mocno w łeb, a i podróż przez kamienie nie była w tej kwestii pomocna, jak również ostatnia uwaga dziwnego przybysza o "drągalach chędożonych w rzyć", choć była ona jedynie cytatem. Postanowił jednak zebrać się w sobie, zapanować nad mdłościami, które miotały nim po całej chatynce, dzięki czemu bez pomocy dźwigu, lub magii, lub Murtagha odblokował dostęp z piwnej piwniczki do "białej" izby, gdzie było i widniej, i przestronniej by cieszyć się napitkiem i towarzystwem kamratów.

Szkoci różnorodnych rozmiarów, uzbrojeni w wyszczerbione miecze, kolorowe choć poobijane tarcze, mocno już rozochoceni, nadal ignorując angielskie wysiłki, przeszli do kolejnego punktu programu, czyli pracy nad imagem.
Również Mutrag i Jamie, którzy z grubsza wtapiali się w tłum dostali miseczkę z błękitną cieczą i kawałki węgla drzewnego.
Młodemu trzęsły się ręce, więc Murtagh podjął się ciężkiej pracy wizażysty. FtzGibbons okazał się w tej kwestii minimalistą.

Gdy jego chrześniak kurczowo zaciskał powieki, żeby doprowadzić do porządku błędnik, stały się one celem dla uczernionych kciuków krewniaka, co niewątpliwie miało efekt terapeutyczny, bo Jamie przestał się krzywić.
Na policzkach z jednej strony pojawiła się precyzyjna gwiazdka, a z drugiej strony serduszko, które po chwili zastanowienia Murtagh litościwe ukrył pod kolejnymi warstwami urzetu sięgającymi od żuchwy po upaprane w farbie rzęsy. Sobie również zaaplikował podobny zestaw... Z małą modyfikacją.
Błękit zagościł nad uczernionym oczami i posępnymi brwiami.
W końcu FitzGibbons nie chciał mieć problemów z farbą ściekającą na swoją imponującą brodę...
Wolał poświęcić brwi.

- Już myślałem, że skończy Pan, szanowny panie Fraser z twarzą wymalowaną jak u mojej żony.... Kreska na powiece i błękitny cień do powiek - odezwał się cichutko doktor Koziełło - Jednak nie jest tak źle, bo wygląda pan jak ona po całonocnym weselu...
- Czyli jak?
- Przerażająco.

Na doktora równie przerażająco łypnęły białka otaczające szafirowo-stalowo-błękitne tęczówki. Jednak rozmowę znowu zagłuszyły zdarzenia rozgrywające się w chacie.

To William Wallace, który chciał uciekać przed Angolami, bo niby co miało znaczyć "Chodu chłopaki", pod wpływem obecności kolegów, wielu, pijanych kolegów, uwierzył w siebie.
Jego wiarę podbudowywała dodatkowo obecność trzech nieznajomych, którzy w magiczny sposób seriami lądowali pod drewnianymi kołami jego wozu, którym zwoził słomę ze ścierniska pod prastarymi głazami. To dzięki temu uwierzył w swoje wyjątkowe przeznaczenie.

Miał miecz obosieczny, kaftan bez rękawów, chusteczkę w osty, tapir na głowie z warkoczykami i pięknie pomalowaną na niebiesko połowę twarzy...
A poza tym miał sprawę osobistą do wyrównania z tym krzykaczem od "Prawa pierwszej nocy", więc ryknął:

- Kamraci, mamy tu czarodzieja i dwóch władych gigantów z legend w nowoczesnych kiltach!
Tu wypchnął przed siebie Jamiego

- Oni przybyć do nas w oktawie starodawnego święta majowego, znaczy się... Beltane... Jako zwiastunowie losu, nasza inspiracja, zabójcza broń na Anglików!

- Od lat chędożą nas te angielskie pluskwy! [ proste przekleństwo w straroceltyckim]!- krzyknął ktoś z tłumu.

- Ano, gryzą nas w zadki gdy sen morzy nas w łożach, gdy spółkujemy z żonami, które chu_je zwracają nam po zebraniu kwiatu ich dziewictwa! - grzmiał Wallace.

- Bracia czas się obudzić! - kontynuował na całe gardło - Nie warto przespać w łożu całego życia jak chromolony starzec, lub paralityk. Chłopy o walecznych sercach niech przylezą do mnie, a zrobimy tym Sassenach z dupy "Jesień Średniowiecza"!!!

Tu ryknęli wszyscy, ruszając w stronę nadwyrężonej ściany oddzielającej ich od uzbrojonych Anglików.
Jamie, Murtagh i dr Koziełło byli na czele...

Chym... w zasadzie doktor Koziełło chował się za ich plecami.

ocenił(a) serial na 9
evo_33

- Chwilunia, panowie! – Murtagh próbował przebić się przez tłum. – Jamie, zróbże coś! Pokaż jaja!
- Ale co mam robić?! – rzekł Jamie, pchany przez tłum – Claire tu nie ma! Ona zapewne by coś wymyśliła.
- Głupoty gadasz! – żachnął się Murtagh. – Tylko reżyser tak twierdzi. Zachowuj się jak na Lairda Lallybroch przystało i wyciągnij nas tej kabały. Wprawdzie ten Wallace bardziej do rzeczy od naszego Śliczniusia Karolka, ale ty wiesz, ja wiem, jak to się wszystko skończy. Tak jak zawsze, do… (dowolne szkockie przekleństwo) !

Jamie zastanowił się chwilę, przetwarzając tekst o jajach, po czym przystanął, odwrócił się do tłumu, podciągnął w górę kilt, ukazując światu spore wyposażenie, otoczone kasztanowo-złoto-cynamonowymi włosami.

Ludzie Wallace stanęli jak wryci, olśnieni tym niespotykanym widokiem. Kilku z nich pokiwało głowami z uznaniem. Jamie wtem obrócił się i oczom widowni ukazały się jędrne, piegowate półkule jego pośladków.

Wallace błysnął białymi zębami:

- Długa żerdź! Twardo rzyć! Ha! – trzepnął się po kolanie, aż zafurkotały mu płachty tartana. – Dyć to je sposób na Angoli! Ludziska, wy mnie słuchać. Oto je moja taktyko.

Wziął patyk i narysował na ziemi dwie linie.
-To je my, to Normańce. – wyjaśnił słuchaczom. – Oni zbliżać się, my podnieść kiece i pokazać im klejnoty. Oni wystrzelić z łuku, my pokazać im rzyć.

- Ale William, co ze czarodziejem? Myślelim, że on je broń straszniejsza łode gołych rzyci! –spytał wysoki i gruby rudzielec.

Wszyscy spojrzeli na dr Koziełło, skrytego za szerokimi barami Frasera i sapiącemu od czasu do czasu cichutko.

Wallace potarł brodę w zamyśleniu.

- Som ni wim. A cóż ty myślisz ło tym, rudy gigancie? – skierował błękit oczu w stronę Jamiego, po czym wyciągnął z rękawa koszuli wyhaftowaną chusteczkę.
- Łożeszty! Ni tyn rynkaw !
Sięgnął do drugiego i zaprezentował rudowłosemu młodzianowi małe, srebrne pudełeczko. Było płaskie i zupełnie niepodobne do niczego, co wcześniej Fraser widział. Nawet we Francji takich nie mieli.
- Czarodziej! Ty mu pokazać! – Wallace wyszarpał Koziełłę zza pleców Frasera i wcisnął pudełko w jego drżące dłonie. Doktor zasapał i dotknął urządzenia. Wtem z wnętrza pudełeczka zaczął dobywać się okrutny jazgot, gorszy nawet od chrapania Claire w czasie pełni. Doktor uniósł to dziwne urządzenie ku oczom rudego Szkota i z szerokiej, owłosionej rdzawymi włosami piersi Jamie’go dobyło się głośnie westchnienie. Zadziwiające! W pudełeczku siedział jeszcze jeden, malutki jak paznokieć dr Koziełło i przygrywał sobie na czymś, co, jak zdążył wyedukować Jamie, było swego rodzaju instrumentem muzycznym.

- Czary! Prawdzie czary!

Dr Koziełło poruszył wąsem.
- To ja, w rzeczy samej. Grający na akordeonie „Taniec z Szablami”. Nawet telewizja przyjechała. – wysapał najwyraźniej dumny ze swojego osiągnięcia, gdy tymczasem cała armia Wallace'a stała porażona z przyciśniętymi do uszu rękami.
- Że też nie mieliśmy tego pod Culloden! – wyjęczał Murtagh.

Jedynie Jamie stał niewzruszony, bo wskutek wypadku odniesionego we Francji został pozbawiony jakiegokolwiek słuchu muzycznego, a rzępolenie Koziełły było jak nektar dla jego uszu.
Dr Koziełło zasapał, rozglądnął się dookoła i szepnął:
- Po tym jeszcze długo będą dochodzić do siebie. Ostatnim razem zajęło im to chyba z tydzień, w rzeczy samej, a jak puściłem im filmik z koła gospodyń wiejskich z Zakąsek to nawet dwa. Będziemy więc mieć dużo czasu, żeby – i tu doktor zrobił przerwę na sapanie – żeby wyjawić ci prawdziwy cel mojej wizyty. Zważywszy jednak na to, że mój smartfon powoli pada, a ja zapomniałem ładowarki będziemy musieli, w rzeczy samej, załatwić to szybciej…

Doktor, sapiąc okrutnie dotknął znów pudełeczko i oczom Jamie’go ukazała się zadziwiająca scena.

- Czy tak dobrze, droga pani? A może z lewego profilu? Jak moje włosy? Czy mój surdut jest wystarczająco nieskazitelny, a pończochy białe jak śnieg? Co? Nie będzie widać pończoch? Co za szkoda! Ach! Już nagrywamy?

Z wnętrza magicznego pudełeczka patrzyła na Jamiego para ogromnych, błękitnych oczu, umieszczonych w urodziwej twarzy o namiętnych ustach, twarzy okolonej gęstymi, złocistymi włosami. Twarzy, którą gdzieś widział, ale nie umiał sobie przypomnieć gdzie.

- Drogi Jamie! – rzekł człowiek z pudełeczka, z akcentu wynikało, iż był to jakiś Angol z wyższych sfer – To ja, Lord John Grey!



Kocham_Skippera

- To ja, Lord John Grey!

Niewielka twarz w stalowym pudełeczku jakby się zarumieniła, a świetliste oczy skryły się za jasnymi rzęsami, na co Jamie zamrugał nerwowo prezentując ozdobę swoich oczu. Jasną u nasady, rudą po środku, a ciemną na końcach, na tyle dekoracyjną, że nawet szkoccy klansmeni by ją dostrzeli, gdyby ich uwagi nie przyciągały inne równie spektakularne cechy Jamiego, prowokujące albo do przyjaźni, albo do walnięcia pięścią prosto w nos.

Mruganie nic nie pomogło, a pamięć zwykle niezawodna jakoś nie chciała służyć po ostatnich wydarzeniach... Chociaż...
Jasna twarz w pudełku wykrzywiła się w nieznacznym grymasie jakby szykując się do niemiłego wyznania. Ten wyraz ust pokrył się z nie tak dawnym wspomnieniem 16-letniego blondasa, któremu Jamie miał okazję złamać rękę. Clair była o to wściekła. Tyle tylko, że ten dzieciak przedstawił się jako William Grey, brat hrabiego Meltona.
Cholerne imię nie pasowało, chociaż usta były te same.

- Drogi przyjacielu, zapewne mnie nie pamiętasz, ani nie zdajesz sobie sprawy ze związku, wybacz... przyjaźni jaka nas w przyszłości połączy - kontynuowała twarz w okienku - Gwoli przypomnienia, nasze drogi przecięły się w drugiej połowie września 1745 roku, w przededniu bitwy pod Prestonpans. Wówczas chciałem Cię zabić, oraz przedstawiłem się moim drugim imieniem William.

Wyrafinowany mężczyzna zrobił pauzę, odetchnął, po czym kontynuował pewniejszym głosem.

- Moje pełne imię brzmi lord John William Bertram Armstrong Grey. Jestem bratem księcia Pardloe, hrabiego Melton, o imieniu Hall, którego jak Bóg da być może wkrótce poznasz. To co teraz powiem ma kluczowe znaczenie dla życia wielu osób i musi pozostać w tajemnicy. Więc o ile możesz wysłuchaj tego na osobności i ze względu na miłość do Clair - tu Lord John dla odmiany pobladł - zachowaj dla siebie! Zaklinam, zachowaj to dla siebie!

W tym momencie doktor Koziełło wcisnął przycisk pauzy i konspiracyjnie spojrzał w stronę piwniczki. Zgodnie z jego sugestią, Jamie stojący pośród facetów nerwowo przełykających ślinę, by znowu móc słyszeć, pomaszerował do "Saloniku" Williama Wallace'a, w którym nie było już nikogo. Zabrał ze sobą dziwnego posłańca, który jako jedyny mógł mu przekazać wiadomość. Tylko Koziełło wiedział jak uruchomić srebrne pudełko. Obaj zniknęli w chłodnym mroku.

Gdy się stamtąd wyłonili, na twarzy Frasera malował się upór i determinacja. Miał plan, chociaż Clair była o całe stulecia dalej.

- Ten człowiek musi pójść z tobą - zwrócił się do Murtagha - Musicie jak najpilniej dotrzeć do kamieni.
- A co z tobą? Co ten wymuskany blondas z magicznego pudełka nagadał, że mam wracać do kamieni, sam na sam z tym fanem groszkowych kokard i niepraktycznych białych kaftanów?
- Ten człowiek, Koziełło, jest kluczem do tego jak się tutaj znaleźliśmy. Bez niego obaj nie wrócimy! - rude brwi zmarszczyły się w najbardziej rozkazująco-potwierdzającym zmarszczeniu, na jakie było je stać - A to pudełko, to telefon, chociaż nawet Clair byłaby zaskoczona jak wiele można tym zrobić w XXI wieku - z zadziwieniem dodał Jamie.
- Dobra, to pudełko to telefon... cokolwiek to znaczy - fuknął Murtagh - jednak zdradź mi geniuszu, co zamierzasz uczynić, podczas gdy my będziemy zmierzać w stronę kamieni?
- Zauważyłeś, że na mnie nie działa, to co wcześniej ogłuszyło resztę naszych pobratymców?
- Ano. Widoczne z twoim słuchem muzycznym jest jeszcze gorzej, niż zakładał brat Ambroży gdy gościłeś po raz pierwszy we francuskim opactwie.
- Ano właśnie - radośnie potaknął Jamie. - Idź po Wallaca, bo on też musi poznać dalszą część planu.
- Ale na tym się skończy nasze "zmienianie historii" - burknął mniej radośnie Murtagh - przecież wiesz, że nie jesteśmy w tym dobrzy.
- Nie byłbym pewien, czy to właśnie nasze pojawienie, nie wywołało powstania przeciwko temu (... naprawdę wulgarne określenie w gealic), Edwardowi Długonogiemu. Kto to wie?
- Ano juści, jo wim - burknął za plecami Jamiego srogi William - Może nie stało by się to dziś, ale juści stanęło by się to pojutrze, lub w kolejny dzionek. Owszem, gdym pacnął kamieniem tą gnidę normandzką i nikogo nie było w chałupie, to salwował bych się ucieczką, a klan zwołało by się łonegdaj, czyli w przeciągu trzech dni kalendarzowych pod kamieniem rozstajnym za Lanark.

Tu William wyciągnął trzy palce nie używając kciuka, co było we zwyczaju znienawidzonych Angoli.

- Jednakowoż, kamraci zwiedzieli się o mojej bidzie i przybyli mi z pomocą - z zadowoleniem potoczył wzrokiem po twarzach obecnych w izbie. - Więc powstanie uważam za rozpocznięte!
- A co to za bieda była? - spytał Murtagh
- Po pierwsze primo, to żone mi ubili - cicho mruknął Wallace - Chędożniki plugawe i ich prawo nocy pierwszej...

Ramiona gospodarza zadrżały od ukrywanej niemęskiej rozpaczy.
Jamie w końcu pojął skąd ten burkliwy charakter. Jednak nie śmiał wesprzeć go ramieniem. Zbyt krótko się znali. Więc posłał najbardziej wspierająco-przytulające spojrzenie na jakie było go stać. Wallace zaś padł w ramiona grubego, rudego znajomka, który wcześniej dopytywał o skuteczność walki za pomocą gołej rzyci.
Gdy się nieco ogarnął, kontynuował:

- Po drugie primo, bida była ze stypą, którą chciałem odprawować tutej, a paczcież dobrzy ludzie, że nawet dachu porządnego nad głową ni mam przez tych piekielników zasranych, co mi rodzica gdym był jeszcze dziecięciem ubili.

Tu oczy wszystkich odruchowo ogarnęły fantazyjne snopy światła z rzadka rozproszone resztkami słomy na dachu. Jamie westchnął w pełni solidaryzując się z Williamem.

- Szczęściem małe czuwanie i płaczki zorganizowali rodzice mojej gołąbeczki. Oj godnie zawodziły niewiasty nad jej mogiłą w Lamington. - William znowu przełknął grubą gulę żalu, nerwowo sięgając do skórzanego mankietu, gdzie chował chusteczkę w osty, po czym dodał - Jednakowoż godzi się by coronach zaśpiewali mężowie, a tu warunków ni ma, więc nikogo nie zwoływałem. Jednak wy bracia zwiedzieliście się o mym nieszczęściu i przybyliście do mej dziurawej sadyby...
- By ci chłopie z tą słomą pomóc, a potem z dachem nad głową, godnie żale w wodzie żywej, znaczy whisky ukoić - wtrącił wysoki, rudy miś.
- Azaliż tych pokurczy za ścianą nie braliśmy pod uwagę - dodał kto inny. - Jednak z pomocą Boga i twojej rzyciowej strategii rozniesiemy ich w drobny pył!
- Wiem, że to moje nierozważne działanie - uszy Jamiego pokryły się czerwienią, być może inne części cała również - doprowadziło do powstania tej strategi... - obecni mruknęli z aprobatą, niektórzy nawet wychylili kielichy.
- Wolałbym jednak - dodał na wydechu Fraser - abyście zachowali swoje pośladki w stanie nienaruszonym na inną okazję. Mam pewien plan.

Ten plan należało szybko zrealizować, ponieważ przez dziury w ścianie zaczęły wpadać bełty z kusz, a przez szczelinę wyrąbaną w drzwiach do izby zaczął zaglądać nie zważając na problemy z hełmem skrzeczący krzykacz, którego historia zapamięta jako szeryfa Lanark, Williama Heselriga.

Po kilku minutach Jamie został w izbie sam, trzymając spoconych dłoniach stalowy garnek, nabyty przez Wallace'a w Rzymie od wędrownego cygana, oraz magiczne pudełko doktora Koziełly. Jego wszyscy kompani, klansmeni, William, Murtagh i dziwaczny doktor uciekli przez ziemiankę. On sam przezornie otworzył sobie do niej drzwi, które stanowiły niezłą osłonię, kładąc obok garnek zrobiony prawdopodobnie we Włoszech. Następnie pieczołowicie położył w nim telefon, który w tempie ekspresowym musiał nauczyć się obsługiwać. Koziełlo i tak był na tyle pomocny, że filmik z koła gospodyń wiejskich z Zakąsek wyskakiwał jako pierwszy "po odblokowaniu ekranu", czyli tej szklanej powierzchni, po której trzeba wodzić palcem. Pozostało jedynie czekać, aż Normanowie wytną toporami wejście i włączyć strzałkę "play". Garnek miał wzmocnić zabójczą broń.

Ostatnie drzazgi drzwi ustąpiły i do chaty wkroczyli rycerze Edwarda I.
Ze swej pozycji za drzwiami sięgnął do telefonu. Niestety wodzenie spoconym palcem po szklanej powierzchni nie dawało rezultatu.
W drewnianych deskach osłaniających jego i tak niezbyt dekoracyjny grzbiet, utkwiły rozedrgane bełty.
Teraz miał chwilkę, zanim kusznicy naciągną swoją broń z powrotem.
Trzymając w otartych z potu dłoniach srebrne pudełko Koziełły wcisnął przycisk "play"...
Rozpętało się piekło.



Niestety trwało ono jedynie 30 sekund, bo bateria padła.

W jego stronę z krwią cieknącą z uszu szli Northumbryjczycy, dzierżąc w dłoniach kusze, miecze i dzidy... tak samo ostre jak o wiele późniejsze, dobrze znane mu bagnety.

ocenił(a) serial na 9
evo_33

463 lata później

- Mpudka, mlodzie!
Lord John Grey otworzył niebieskie oko. Jego muskularne, acz drobne ciało powoli dochodziło do pełnej świadomości, choć umysł wciąż bronił się przed powrotem z krainy snów. John westchnął i przeciągnął się w łożu jak kot, ziewnął, westchnął ponownie i wygrzebał się z jedwabnych piernatów.

Tom Byrd już stał nad nim z parą ogrzanych nad kominkiem pantofli i różowym szlafrokiem w jednej ręce, w drugiej zaś dzierżył parę świeżutkich pończoch, wykrochmaloną jedwabną koszulę z żabotem, seledynową kamizelkę z brokatu w haftowane pszczółki (ostatni krzyk mody!) i spodnie barwy łososiowej. W zębach trzymał zaś grzebień i przybory do golenia. Kochany Tom!

-Mpan, msiądzie, mlodzie! – powiedział chłopak i odsunął fotel przy niewielkim stoliczku.
Na blacie leżała już taca ze śniadaniem składającym się z dwóch jaj na twardo, świeżych bułeczek i bekonu, oraz gorącej czekolady. Tom, nie wypuszczając grzebienia z zębów zabrał się do czesania złocistych pukli John’a, szczotkując surdut lewą stopą, podczas gdy John konsumował śniadanie. Nie minęło pół dnia, a mężczyzna był wreszcie w pełni oporządzony i gotowy do drogi, jego włosy błyszczały jak złoto, ciało pachniało wodą różaną, pończochy raziły najprawdziwszą bielą, a w sprzączkach trzewików można było ujrzeć swoje odbicie.

- Dziękuję, Tom! Jak zwykle dobrze się spisałeś! – pochwalił kamerdynera, nakładając na dłoń białą rękawiczkę.

Przed wyjściem ucałował jeszcze matkę, pogrążoną w lekturze jakiejś nieprzyzwoitej książki, którą zapewne podrzucił jej Harry Quarry. Benedicta Grey spojrzała na młodszego syna zza okularów i westchnęła z rezygnacją:

- Znowu jedziesz do Rudego?


John pogwizdywał sobie cicho „Lilliburlero”, a wiatr wpadający przez uchylone okno powozu rozwiewał misternie ułożoną przez Toma fryzurę. Mężczyzna jednak nie dbał o to, bo już za parę chwil, za chwil parę miał ujrzeć ponownie tą piękną twarz, męską i brutalną, brutalną, ale męską, otoczoną włosiem tak gęstym i lśniącym jak futro lisa, obdarzoną okiem tak niebieskim i zimnym jak jeziora Helwater, przyozdobioną nosem tak prostym i długim jak... John zadrżał z podniecenia i ścisnął różową dłonią medalion, który nosił na sercu, a który kazał sobie zrobić w najskrytszym sekrecie.

Wtem powóz, którym podróżował zatrzymał się z piskiem kół, a woźnica zaklął pod nosem.
- Krucafuks!
John potoczył się po podłodze wehikułu, po chwili dezorientacji powstał, otrzepał się i wystawił z godnością rozczochraną głowę przez okno.
Woźnica właśnie drapał się po tyłku, stojąc na środku drogi.
- Momy problem, panocku. To nie je Helwater. – powiedział, po czym wyciągnął w stronę Grey’a ubrudzoną dłoń - Ale parę dutków i tak się należy.

John z rozpaczą obserwował otaczające go wysokie głazy. Jak to możliwe, że mężczyzna pomylił kierunki? Powinien był go wyzwać na pojedynek, ale nie, to nie byłoby zbyt honorowe. Opadł na jeden z powalonych kamieni. Nic nie miało sensu. Z piersi Grey’a dobyło się westchnienie, które odbiło się donośnym echem od stojącego wokół kamiennego kręgu. Mężczyzna zamknął oczy, wyobrażając sobie długie, rude włosy opadające na ramiona gęstą kaskadą, muskularne ciało okryte zielonym tartanem, mocną szczękę owłosioną szorstkim, rdzawo-złocistym zarostem. Ścisnął jeszcze raz medalion.

I nastała ciemność.

John Grey z trudem otworzył oczy. Głowa mu pękała, ciało miał drętwe i przykryte – ku jego przerażeniu! – jedynie cienką płachtą w kolorze mocnego seledynu. Przytrzymywały go silne ręce, męskie, jak zauważył z wyraźnym zadowoleniem, nad głową unosiła się wcale niebrzydka twarz osobnika w gładko zaczesanych do tyłu włosach i w białej szacie. John pomyślał, przez chwilę, że umarł, ale szybko otrzeźwił go mocny ból w lewym kolanie. Nieznajomy właśnie rąbnął go małym młoteczkiem.
- Funkcje życiowe w normie! – rzekł mężczyzna w bieli w jakimś bełkotliwym dialekcie i walnął Johna w drugie kolano. Jakby tego było mało przyłożył mu do oka małą, czarną rurkę, z której wystrzeliła jasność tak intensywna, że Anglik aż podskoczył na posłaniu.
- Wzrok prawidłowy!

- Proszę mi wybaczyć te ordynarne słowa, ale co tu się, do cholery, dzieje? Gdzie ja jestem? – wydarł się John na całe gardło.

- Ju ar in hospital. Ju ar sik. Maj nem is Doktor Lubicz. Ent tis is Sister Klarysa.

Dopiero teraz John spostrzegł, że w pomieszczeniu, oprócz przystojnego doktora znajdowała się także odziana w biel kobieta. Twarz miała całkiem atrakcyjną (jak na niewiastę), cerę porcelanową, ciemne włosy kręcone i spięte z tyłu głowy w maleńki koczek.

John ściągnął swoje złociste brwi w zamyśleniu. Już kiedyś widział Siostrę Klarysę…To było chyba…Wtedy!…Dobry Boże!!!

- Pani Fraser! Claire! – wrzasnął John, nie zważając na maniery – We have to go back!!!

Kocham_Skippera

"463 lata, plus, minus, 222 roki, trzy miesiące, dwa tygodnie, cztery dni, 8 godzin, 57 minut i...
trzynaście sekund wcześniej...
Czyli Od Urodzenia Pana Naszego, w Świętym Roku Pańskim 1297... "- zanotował na marginesie przepisywanego właśnie pergaminowego egzemplarza "Wyznań" Św. Augustyna, brat Eustachy w Wąchocku - "Miały miejsce srogie wydarzenia od których bydlęta padały, a mleko w piesiach kobiet ścinało się niczym ser typu bałkańskiego.
Zaiste dziwne znaki na niebie i ziemi zawistowały zmianę jakowąś..."
- Kruca fiks. pergamin mi wyszedł - zaklął pod nosem cysters gdy jego pióro dobiegło do brzegu kartki.
Następna dostawa świeżo wyprawionych skór jagnięcych miała dotrzeć na jego pulpit dopiero we wrześniu.
"Jeśli nie będzie pomoru wśród rogacizny" - pomyślał ponuro.

Tymczasem w Szkocji, w okolicach rzeki Tay...

Ostrza dzid niebezpiecznie zbliżyły się do kolan Jamiego i jego muskularnych ud kusząco wychylniętych spod stosunkowo daleko zrolowanego taranu,
żywych poników Narodu Szkockiego,
jego Dumy i Radości,
jego bogactwu naturalnemu,
równie cennemu,
co złoża ropy na dnie morskich odmętów,
na których włoski połyskiwały
niczym złote runo,
marzenie i przekleństwo Argonautów.

(ok, dość)

Jeden ze szpikulców wybrał nieco odmienny cel, a był nim lewy policzek Jamiego.

Ostrze dzidy wykonało nieznaczny ruch, po czym na polepie wylądował odcięty pieprzyk.
Ogromny Szkot był tym faktem tak szokowany, że nie zdołał nic z siebie wydusić.
A gdy już mógł ryknąć "To była moja ulubiona wielgachna brodawka, która czyniła mnie tym kim jestem, czyli Jamesem Aleksandem Malcolmem MacKenzie Fraserem, a wyście mi ją ciule wycięli", małe normandzkie rączki w stalowych rękawicach z ćwiekami kneblowały mu usta.
Inne zgrabną fastrygą zszywały skośną ranę. Powstała blizna, miała w przyszłości dodać, o ile to jeszcze możliwe, jeszcze więcej zawadiackiego uroku jego niezwykle pociągającej twarzy.

Po dwóch godzinach działań Jamie siedział elegancko przywiązany do krzesła, które niektórym mogłoby się skojarzyć z tronem.
Przez czas ten cały, pozbawiony możliwości mówienia, wlepiał w swych prześladowców gradowy błękit swego spojrzenia.

Piorun pierdyknął obok chaty Wallacea, choć była to jeszcze wiosna.

O płaskie hełmy Northumbryjczyków przez skąpe poszycie dachu zaczęły walić krople deszczu przypominające biblijną plagę żab i pasikoników.

Czarny Rycerz, który na spodzie płaszcza miał wyhaftowane szwabachą "Jestem własnością najznamienitszego Williama Heselriga, szeryfa Lanark" w końcu przemówił, a raczej zaskrzeczał. Może nawet próbował śpiewać, jednakowoż był schrypnięty więc wydusił z siebie tylko

-Niii !!!
-Ni! Ni! Ni! - zawtórowali mu inni zwolennicy kolczug.
Jeden nawet z przejęcia zadarł do góry nogę ukazując w drucianej rajstopie sporą dziurę świecącą siną bielą w okolicach krocza.

Kolejny piorun walnął roznosząc w drzazgi pobliski kurnik, co ze swego stanowiska doskonale widział więzień.

-Ni. Niii! Ni?! - dalej walczył ze swoim wokalem Heselrig.

Za jego plecami żelaźni rycerze ustawili się w rządku i niskimi głosami rozchodzącymi się z ich niedaleko od podłogi odsuniętych ust toczyli "a capella" buczące, basowe "Ni", starając się naprowadzić dowódcę na odpowiednią nutę.
Widocznie cały naród Normanów był niezwykle muzykalny, więc 30 sekund z gospodyniami z Zakąsek, to było zdecydowanie za dużo...
O każdą, jedną z trzydziestu sekund za dużo.

W końcu szeryf obniżył swój ton, co było zadziwiające w zestawieniu z jego zwykłą skrzekliwością.
Powietrze z jego płuc zadrgało w gardle tą pieśnią:

"PIEŚŃ SZERYFA Z LANARK"

O! Ni masz piękniejszego
piękna nad Ciebie,
O! Włady młodzieńcze,
O! Anieskim Licu,

O! Ni ma tu już usterki
Ni skazy niedbałej
Gładyszu niebiański
Jeden w ziemie całej

(tu na ile knebel pozwalał, Rudy zgrzytnął zębami)

O! Ni ma tobie wady,
Ni ułomnej strony,
Tyś Królem jest ludzi,
Choć Ni masz korony,

Ni straszna Ci Walka,
Ni mrok zabobonny
Po trzykroć tyś dzielny
I dobrze kształcony

O! Ni ma tu miecza
O! Ni ma tu brony
Co dłoni twej sielnej
Skrzypną złemi tony

("Gdzie oni szpulnęłli mój pałasz?" - zastanawiał się nerwowo)

O! Ni straszny Ci wróg
Co kości połamie
Ni pleców nie szczędzi
Paluszki pomiażdży
Duch pchnie ku krawędzi

O! Miłość twa wieczna
Ni ma dla niej tamy
Choćby wiek wieków minął
Ni planujesz zmiany

O! Wybrańcu Bogów
O! Doradco Królów!...

Tu głos ugrzązł w gardle rozśpiewanego urzędnika królewskiego jakby je tatar strzałą przebił.
Do chaty się wtoczył modny orszak księcia Walii, Edwarda, w którym oprócz przystojnego i atletycznego syna Długonogiego wśród innych młodzieńców błyszczał Piersie Gavestonie.
Gaskończyk od razu rozpoznał w skępowanym Fraserze śmiertelne zagrożenie dla swojej "wyjątkowej" pozycji na dworze.

Co gorsze... Nie mylił się.

ocenił(a) serial na 9
evo_33

Książę Edward omiótł wzrokiem zgrzebną izdebkę i pokręcił noskiem wciągając z dezaprobatą zapach spoconych pach rodaków w kolczugach, przegniłej cebuli (którą William Wallace trzymał w rogu saloniku) oraz porozlewanych wszędzie trunków, z których najmocniej przebijał się zapach whisky gorszego sortu. Młodzieniec ciągle omiatał izbę (której – nomen omen – przydałoby się porządne zamiatanie), aż nagle jego wzrok zatrzymał się na wyjątkowej urody kolanie, wysuniętym uwodzicielsko znad nieprzyzwoicie krótkiej spódniczki w kratkę. Spojrzenie Edwarda pobiegło wyżej, ku obiecującemu, pełnemu tajemnic kroczu, i jeszcze trochę w górę, gdzie z kolei poprzez przylegającą do ponętnego ciała, wilgotną od potu koszulę, każdy uważny obserwator dojrzeć mógł doskonale zarysowane mięśnie brzucha. Dalej, w miejscu gdzie koszula rozchylała się kusząco, ukazując światu skórę nieskazitelną jak porcelana, było jeszcze ciekawiej. Edward mógł podziwiać misternie przystrzyżone loki w kolorze dojrzałej pszenicy, obrastające szeroką, muskularną i niezwykle męską pierś, która unosiła się ponętnie w rytm każdego oddechu jej właściciela. Edward tak omiatał i omiatał i omiatał, aż w końcu doszedł do zwieńczenia tego arcydzieła stworzenia, tej wisienki na torcie, jakim była idealnie zgrabna głowa, cała w bujnych włosach, w kolorze rdzawej czerwieni, lśniących w promieniach słońca wpadającego przez dziurawy dach lepianki oraz twarz, och! Cóż to była za twarz!
Edward czuł wzrastające w lędźwiach gorąco.
-Ni! – zanucił w myślach książę nadzwyczaj wysokim głosem – Niiii! Niiiii! Niii! Niii!

Zamknął oczy i przeniósł swój umysł na suche piaski Egiptu, gdzie subtelne dźwięki gęślików unosiły się w afrykańskim powietrzu. Żółte słońce właśnie wysuwało się zza piramid, gdy on, Edward, ubrany w zwiewną szatę w twarzowym kolorze krwistej czerwieni, odrzuciwszy do tyłu bujne, złociste loki odwrócił rumiane lico w stronę oazy miłości, gdzie z płytkiej tafli wody, wyłaniał się piękny młodzieniec o ciele Apollona i włosach Bellony. Rozchlapywał wodę tu i ówdzie, prężył muskuły, polewał muślinową, przeźroczystą koszulę wodą z Nilu, dając Edwardowi sposobność do podziwiania tych cudownych, nadzwyczajnie męskich kształtów skrytych pod cienkim materiałem szaty. W końcu on, Nieznajomy Rudowłosy, wyciągnął ku niemu dłoń, otworzył namiętne, różane usta (w środku których błyszczał – a jakże! - idealnie prosty i dziewiczo biały rządek perłowych ząbków) i zaintonował:

Blask słońca blednie. Księżyc jasno świeci.
Jak to się stało, że przed nami uchyliło się niebo?

Stoję nieruchomo, a świat zaczyna wirować wokół mnie.
Serce me oszalało, po utratę tchu.
Czy zakochałem się po raz pierwszy?
Powiedz, czy zakochałem się po raz pierwszy?

- ekhm…Ekhm… EKHM!!!

Edward wzdrygnął się i aż podskoczył, obudziwszy się ze swojego egipskiego snu. To Pierce Graveston, obrzydły Persie, którego jeszcze wczoraj wyobrażał sobie w polu rzepaku, z dojną krową w tle i z lutnią w ręku, z ramionami rozstawionymi szeroko, gotowymi by objąć jego książęce, delikatne, przyozdobione białym jedwabiem ciało…

-Nie kocham cię już…- wycedził Edward przez ściśnięte zęby w kierunku dawnego faworyta, po czym zwrócił się w stronę krzesła, na którym do tej spoczywały boskie pośladki Nieznajomego O Rudych Włosach. Lecz – ku jego przerażeniu – krzesło było puste!

ocenił(a) serial na 9
Kocham_Skippera

Pst. pst. Poprawka. Piers oczywiście.

Kocham_Skippera

Kilkanaście minut później i trzy mile dalej, jabłoniowy sad Agnes MacKinnley zaczął drżeć. Drgania były i nie były przypadkowe.
Normalnie, gdy sad był targany wiatrem, wszystkie konary drzew uginały się w równym rytmie i wspólnym kierunku.
Nie zdarzało się to często, bo uroczy zakątek był położony w dolince i zwykle omijały go wichury.
Parząc z perspektywy Boga, lub wędrownej gęsi, można było dostrzec pierzaste, białe kule, z dużej odległości przypominające kwiaty hortensji w pełnym rozkwicie. Drzewa stały najczęściej w majestatycznej zadumie, cicho i spokojne rzucając długie, popołudniowe cienie na zieleń trawy iskrzącej się pod światło. Jednak tym razem było inaczej.

Jabłoń w rzędzie C4 zadrgała nerwowo siejąc białymi płatkami.

Może i inne sady na pozostałym terenie Szkocji nie kwitły jeszcze... Jednak w tym, drzewa gubiły już kwiaty, bo trzmiele, pszczoły i bąki wykonały swoją robotę...
Drzewko na E3 straciło połowę kwiatów, gubiąc również zawiązki owoców. Czubek na F5 zatrząsł się niepokojąco. Odziany w korę lokator pozycji D6 pomyślał, że ma za krótkie korzenie i nie pisał się na udawanie zamieci śnieżnej, zwłaszcza o tej porze roku... a Jamie Fraser walnął pięścią w kolejny pień i znowu złamał sztywny palec.

Trudno powiedzieć czy był to lewy, czy prawy palec, jednak na pewno był to palec serdeczny.
Aby odciągnąć umysł i ciało od bolesnych myśli i doznań, Jamie z wprawą napastnika Glasgow Rangers zabrał się za kopanie kamieni, które nawet w tak pięknym i dobrze wypielęgnowanym sadzie rodziła z siebie szkocka matka ziemia.

Zajęcie było na tyle absorbujące, że nawet nie zauważył, że jasne korony drzew owocowych nad jego głową niepostrzeżenie zamieniły się w ciemny bór jodłowy, tak gęsty i wysoki, że do ściółki nie docierało światło, a wiekowe iglaki straszyły nagimi pniami ze sterczącymi bezwstydnie suchymi badylami niegdyś zimozielonych gałęzi.
- "Brakuje tu jeszcze wiedźmy, albo i trzech do kompletu, żeby był rokokowy pejzaż z sztafażem, tak lubiany przez to francuskie merde, króla Ludwika " - pomyślał rudy Szkot sarkastycznie, zupełnie nieświadomy tego, że na tle dzikiej przyrody on sam wygląda jak „Narcyz” z malowidła Francois Lemoyne, doskonale wpisując się w piękno lasu.
- "Czego oni wszyscy ode mnie chcą..."
Pod powiekami zaczęły mu przeskakiwać wspomnienia twarzy ludzi, których spotkał w ciągu ostatnich 48 godzin. Było tego ciutek za dużo. Sam nie mógł zdecydować, czy bardziej zirytował go Bonnie Prince Charlie "Mark Me" pozujący na Chrystusa - " Jakoś dalej w niego nadal nie wierzę." - Czy kolejny wysoko urodzony blondas z magicznego pudełka zaklinający się na wszystkie świętości - "To w końcu jak mu było na imię John, czy William?"... - Dalej William Wallace i jego przegrana sprawa, Koziełło, muzykalny szeryf... Chociaż i tak wszystko zostało przebite przez świdrujące spojrzenie syna Długonogiego.
Jamie z dezaprobatą ocenił wyświechtaną koszulę, przetartą tak, że niechcący przypominała batyst. Teraz była w miarę sucha, jednak w chacie Wallacea przemokła do spodu i stała się niemal przeźroczysta... Ostatnio tak jak Edward patrzył na niego Black Jack... No i Clair też... "Do stu tysięcy rogatych diabłów siedzących w zadku Lucyfera..."

- Czasem chciałbym być kimś innym!!! - zaryczał w stronę obojętnych jodeł, a echo poniosło krzyk dalej i dalej.
Nie otrzymał odpowiedzi od nikogo, więc kopnął najbliższy kamień... a potem wpadł do starannie zakrytej przed kilkoma latami, a może nawet wiekami pułapki, dziury, na którą niemiłosierny las zrzucił grubą warstwę gałązek i igieł.

" 1 CZAROWNICA
Trzykroć miauknął kot pstrokaty

2 CZAROWNICA
I jeż trzykroć i raz świsnął.

3 CZAROWNICA
Harpia woła: czas! już czas!

1 CZAROWNICA
Czas czarodziejski taniec zawrócić,
W kotła wnętrzności truciznę rzucić.
Ropucho czarna, co od miesiąca
Pod zimnym głazem skryta śpiąca
Sączyłaś jady, ty na początek
Zaprawisz kotła naszego wrzątek.

WSZYSTKIE
Podwójmy trudy, a śmiało dalej!
Niech kipi kocioł, ogień się pali!

2 CZAROWNICA
Kłąb schwytanego węża w wiszarze
Niechaj się w kotła gotuje parze,
Włos nietoperza, włosy jaszczurek,
Język brytana, żaby pazurek,
Żądło padalca i żmii widła;
A teraz sowy dorzućmy skrzydła,
Niech jak piekielny rosół szumują,
Na czar się dzielny wydestylują.

WSZYSTKIE
Podwójmy trudy, a śmiało dalej!
Niech kipi kocioł, ogień się pali!

3 CZAROWNICA
I łuskę smoka, i ząb wilczycy,
I suchą mumię rzuć czarownicy,
Do ludojada krwawej paszczęki
Szaleju w nocy kopane pęki,
Bluźniercy żyda wątroby miazgę,
Dodaj żółć kozła i cisu drzazgę,
Co wśród zaćmienia księżyca rwana,
Tatara wargi, nos bisurmana,
I palec dziecka, które powite,
Przez własną matkę było zabite;
By kleikowi dodać gęstości,
Tygrysa teraz dorzuć wnętrzności.

WSZYSTKIE
Podwójmy trudy, a śmiało dalej!
Niech kipi kocioł, ogień się pali!

2 CZAROWNICA
Krwią teraz małpy ostudźmy wrzątek,
A silnych czarów skończony wątek.

[...]

2 CZAROWNICA
Kłucie w palcach mi powiada,
Że tu złego coś się skrada. —
Pęknij ryglu, kto bądź stuka! "

[...]

- "Czarne, tajemne, wy północy wiedźmy, Co tu robicie? " - sapnął Jamie cytując Szekspira i przy okazji zbierając z polepy żebra nadwyrężone upadkiem z wysokości trzech pięter.
-"Dzieło bez nazwiska" - Odparły WSZYSTKIE.
3 CZAROWNICA zaklęła nad kotłem, po czym patrząc znacząco na nowo spadłego spytała
- Czekamy na Mac Bethada, jego czarem wzywamy... Tyś jest nim przybyszu?
- No tak na Makbeta... A czy Szanowne Damy nie przesadziły z ekspedycjami przez kamienie i miłością do wiersza białego? - chrząknął pytająco - To nie jest epoka elżbietańska tylko rok pański 1297. Mistrz ze Stratfordu jeszcze się nie narodził. W każdym razie Geillis Duncan pozdrawia ze stosu - zażartował niewybrednie z koleżanki żony, której nie darzył specjalnym szacunkiem ze względu na jej mordercze, trucicielskie zapędy. Może nawet zacząłby się głupawo śmiać, gdyby nie te przeklęte żebra, złamany palec i obita głowa.

Z nad kotła spojrzały na niego trzy pary oczu bez wyrazu.
Jamie choć o tym nie wiedział, całkowicie się pomyli. To były oryginalne wiedźmy, wypatrujące Mac Betha od 1040 roku, kiedy ten zamordował króla Szkocji Duncana... Czekały nieskutecznie i trzeba dodać, że były tym czekaniem już nieco znudzone. Szczerze mówiąc śmiertelnie, toksycznie znudzone.

- Czy to ty przybyszu, pragniesz być kimś zupełnie innym? - spytała 2 CZAROWNICA
- Tak, to pragnienie wyrzekły usta jego - potwierdziła 1 CZAROWNICA
- Więc niech usta wypiją to, co kocioł uważył... Niech się los jego zważy - syknęła 3 CZAROWNICA, po czym z zadziwiającą siłą i prędkością nagięła kark dużo większego od siebie mężczyzny. Ruda głowa zniknęła pod bulgocą powierzchnią. Ręce nawet nie zdążyły sięgnąć krawędzi garnka, żeby się ratować. Zawartość kociołka zawierająca między innymi jad żaby Kambo i inne "substancje odżywcze", była zabójcza.
- Teraz aliści jesteś kim innym... Trup, trup, zielony trup - ożywiła się 2 CZAROWNICA, a jedynka i trójka z zadowoleniem przyglądały się bezwładnemu ciału, które sparaliżowane trucizną zwaliło się obok paleniska.
- Nuda takowa, że można by go ożywić, a potem migiem otruć i tak w koło kotła do oporu - zasugerowała 3 CZAROWNICA - Bierzta się do roboty. Trza popróbować całą "Ars Goetia"!
- A mogę go na pół klepsydry wypożyczyć - chrząknęła dwuznacznie 1 CZAROWNICA, łypiąc w stronę swojej dramatycznie zagraconej alkowy, przypominającej wronie gniazdo - Oddam w jednym kawałku, niemal nienaruszonym - dodała rozciągając swe czarne od próchnicy usta w obleśnym uśmieszku.
- Nie! To ja go sobie pierwsza upatrzyłam jak spadał z wysoka - wrzasnęła 2 CZAROWNICA stając na rozkraczonych nogach przed bezwładnym ciałem - Ja mam prawo do pierwszej nocy!

Tego nie mogła zaakceptować ani 1 CZAROWNICA, ani 3 CZAROWNICA, która również miała swoje plany co do ciała spoczywającego na polepie. Co prawda nie były to plany romantyczne, lecz plany rozważne i naukowe. Jednak wymagały one pierwszeństwa i czasu, którego nie można było marnować nawet na trwające jedynie pół klepsydry igraszki w alkowie. Tym bardziej nie wolno było marnować całej nocy.

Nocy z 16 na 17 kwietnia 1297 roku, magicznej nocy "Czerwonego księżyca"... Tej jednej, jedynej nocy na dwa stulecia całe... Nocy podczas, której można wywołać ZMIANĘ... z pomocą krwi czerwonego mężczyzny.

- O wy durne! O wy puste skorupy, domy robaczywe, wiedźmy nieuczone, chutliwe suki! - wrzasnęła, po czym szponami chwyciła tapiry współlokatorek... One też nie były dłużne.

Po połowie klepsydry większość jamy, w tym ciało czerwonego Jamiego było pokryte krwią i włóknami mięsa...
Wiedźmy czekające na Mac Bethada przestały istnieć.

A Jamie, choć powrót nie był miły i trwał całą noc "Czerwonego księżyca", powrócił do krainy żyjących.
Jad żaby Kambo, niczym antybiotyk zwalczył toksyny, bakterie i zarazki pływające w kotle od lat.
Dobrze, że odbijając się od gara upadł na bok, bo by się własnymi wymiotami biedak udławił. Szczerze mówiąc, to rzygać za bardzo już nie miał czym. Suszona żaba oczyszcza organizm głęboko, całkowicie i nieubłaganie. W Amazonii to wiedzą... W Szkocji również.

Gdy już mógł myśleć, pierwsze co mu przyszło do głowy brzmiało - "Chciałbym być sobą jeszcze"...

W dłoni ściskał wydrążoną monetę, którą zamówił u złotnika w Paryżu. Właściwie była to pierwsza rzecz którą kupił za zarobione u Jareda pieniądze. Szkocki funt nieróżniący niczym się od innych, ukrywał w sobie coś niezwykle pożytecznego. Była to zwinięta jak sprężyna w zegarku niewielka, ostra piłka strunowa. To dzięki niej udało mu się wyzwolić z więzów skrupulatnie namotanych przez rycerzy Ni i zbiec przed Anglikami.

Teraz moneta też mogła się przydać. W końcu jego pałasz, sztylet i sgian dubh leżały nadal w chacie Wallacea.

ocenił(a) serial na 9
evo_33

719 lat wprzód

“Chciałbym być sobą…Chciałbym być sobą jeszcze!” zawył jakiś głos. Głos unoszący się w duszącym powietrzu. Głos dowiercający się do środka mózgu, sięgający w głąb jaźni, ściskający mackami dźwięku umęczone do cna szare komórki.

Murtagh otworzył jedno oko, tęczówka zwęziła się od jasności, która zaatakowała znienacka jego umysł…W głowie słyszał dudnienie, mocarne jak bąki Ruperta i beki Angusa. Otworzył drugie oko. Ujrzał błękit nieba i falujące na wietrze liście pojedynczego drzewa, wysokiego jak wieże francuskich kościołów. Widział podobne, tylko mniejsze, w oranżerii króla Ludwika, nawet posikał pień jednego…Ale to nie mógł być Wersal. Nie, to zdecydowanie nie był Wersal.

Blondwłosa kobieta w nieprzyzwoicie krótkim gieźle koloru różowego krzyczała. Jakiś łysawy mężczyzna uśmiechnął się, pokazując pomarańczowe uzębienie…A może była to pomarańcza? Wokół unosił się ciemny, wciskający się w płuca dym, który kazał mu zakaszleć gwałtownie. Murtagh wyrzucił z siebie gęstą plwocinę i poczuł się po chwili na tyle pewnie, by spróbować sprowadzić swoje obolałe członki do pionu. Widok, który ujrzał przeraził do głębi jego zazwyczaj niewzruszoną, hardą, góralską duszę. Dzielna drużyna Szkotów Wallace’a leżała porozrzucana tu i ówdzie w pozycji horyzontalnej, jeden na drugim, lub jeden pod drugim, ich tartanowe spódniczki sfałdowały się wskutek upadku pokazując otoczeniu białe pośladki albo, co gorsza, krocza. W dodatku wojownicy byli otoczeni. Zewsząd atakowały ich stalowe karoce, która za pomocą jakieś magii poruszały się bez koni. Dziwnie ubrani ludzie wystawiali łby ze środka wehikułów i bełkotali coś w nieznanym języku. Ale to nie było najgorsze. Najgorsze miało dopiero nadejść. Tak strasznego, okropnego widoku nie pobiło nawet piekło Culloden, tak przeraźliwych, mrożących krew w żyłach scen oczy Szkota nie widziały jeszcze nigdy w swoim życiu, nie śniły w najgorszych koszmarach…

Zza rogu szklanego domu wyłoniła się grupka starszych kobiet w wełnianych czepcach i z parasolkami w starczych dłoniach. Niektóre dzierżyły przedziwny rodzaj worków, szeleszczących i przeźroczystych, z malunkiem jakiegoś robaka…Murtagh po lekkim zastanowieniu stwierdził, że była to biedronka. Niewiasty przystanęły, ich przekrwione oczy rozszerzyły się żądzą mordu, ich kościste palce wygięły się na kształt krogulczych pazurów, a z pomarszczonych, bezzębnych ust dobył się przeraźliwy pisk, który brzmiał w istocie tak:
- Zboczeńcy! Już my im domy popalić, łurwisom jednym! Parady równości się im zachciało, tym Genderom pieruńskim!
Kobiety ruszyły w stronę Szkotów, którzy dopiero co otrząsnęli się z szoku podróży przez kamienie, niektórzy wciąż jeszcze gramolili się spod spoconych cielsk kolegów, nieświadomi grążącego im niebezpieczeństwa. Murtagh ściągnął ponure brwi, sięgnął po swego pałasza, nie chcąc umierać bez walki. Ale z takim przeciwnikiem nie mieliby szans.
Na ratunek przyszedł im żelazny wąż, większy nawet niż ten potwór co to go Claire widziała w jeziorze. Przeciął starczym Amazonkom drogę, ratując dzielną szkocką drużynę od niechybnej zguby i dając czas do odwrotu.

Tymczasem Dr Koziełło krwawił obficie z małego palca u lewej stopy i właśnie zabierał się do zszycia śmiertelnej rany. Gdy skończył swoje dzieło. otrzepał dość sfatygowaną już białą szatę, przygładził dorodnego wąsa i wysapał w stronę towarzyszy:

- A teraz, w rzeczy samej, na Sadybę!

Kocham_Skippera

"Oby Murtagh i ten cymbał Koziełło byli bezpieczni te 719 lat wprzódy" - myślał rudy Szkot, gdy za pomocą mini piłki ukrytej w monecie ścinał wierzbowe gałązki stojąc po kolana w wodzie. - "Ciekawe jak Wallace i jego kompania podołają pierwszej 'misji bojowej'? W końcu nie co dzień osłania się odwrót 'potężnego czarodzieja' do kamiennego kręgu".
Określenia 'misja bojowa' i 'potężny czarodziej' przeszły mu przez głowę w szyderczym cudzysłowie - "Niech św. Michał Archanioł broni ich od zbliżania się do tych pieprzonych kamieni. Wallace jest potrzebny tu i teraz. Bez niego nie będzie Szkocji..." - Tu Jamie fuknął na najbliższe gałązki, bo stwierdził, że ździebko przesadził - "No Szkocja pewnie będzie, ale nie taka jaką ja ją znam" - więc w duchu raz jeszcze życzył szczęścia grupce obdartych praprzodków. Modlił się by pozostali w bezpiecznej odległości od złowrogich kamieni, które z każdym przechodzącym zyskiwały na mocy, łaknąc tym samym coraz większej liczby odwiedzających, tak jakby czerpały energię ze swoich użytkowników.

Drodzy czytelnicy, pewnie zastanawiacie się po kiego Jamie stał po kolana w wodzie ścinając witki wierzbowe?
Otóż Jamie, jak to on, miał oczywiście plan.

Plan któremu przyświecała szczytna idea powrotu do bycia sobą.
Odczuwał to jako palącą potrzebę. Potrzebę mniej więcej tak żrącą jak zgaga w pustym żołądku, oraz tak swędzącą jak krzywo zaszyty strupek na lewym policzku. Pełny powrót do bycia sobą miało zapewnić odzyskanie ulubionej broni, wydanej obecnie na pastwę muzykalnych Northumbryjczyków. Aby to osiągnąć Jamie postanowił użyć taktyki, o której opowiadała mu Clair. Taktyki tej używali snajperzy podczas II wojny światowej, a i podczas późniejszych konfliktów też nią nie gardzili. Polegała ona na szlachetnej sztuce mimikry.

Jako, że na rozległych terenach wysp brytyjskich, które były największym producentem wełny, już od jakiegoś czasu trwał proces dzielenia gruntów za pomocą kamiennych murków i żywopłotów, zapewniających kontrolę nad owcami, Jamie postanowił upodobnić się do nich. Oczywiście nie chodziło ani o owce, ani o kamienne murki... Chodziło o żywopłoty, najłatwiejsze do podrobienia i dźwigania.

Gdy miał już sporą stertę długich witek, zabrał się za plecenie żywej, zielonej osłony.
Mniej więcej po kwadransie powstał elastyczny, wierzbowy płaszczyk z kapturkiem, spod którego błyskały zmrużone oczy. Reszty nie było widać, bo Jamie wysmarował się na zielono trawą. Żeby nie iść na szeryfa Lanark z pustymi rękoma, naprędce ściął długie na siedem stóp drzewko cisowe, które odarte z kory i przewiązane najgrubszą linką wędkarską noszoną zapobiegliwie w sporanie, oraz zaopatrzone w długie na trzy stopy strzały z lotkami z piór kuropatwy złapanej w trawach, mogło śmiało iść z zawody z wynalazkiem epoki, długim łukiem angielskim. Istna Green Arrow.
Każda broń musi posmakować krwi. W dodatku Jamie był diabelnie głodny. Nawet wspomnienie wiedźmiej potrawki, nie było w stanie zagłuszyć burczącego brzucha.
Okazja nadarzyła się prędko. Na grani stanął jeleń. Myśliwy wyrecytował zdania starej celtyckiej modlitwy, którą raczej przeznaczono dla Horna, nie dla Jehowy, napiął cięciwę i...
Padł jak długi w trawę.

Szlachetne zwierzę pomknęło, unosząc rudy kuper z pola widzenia. Jego miejsce na horyzoncie zajęła kawalkada jeźdźców w jedwabiach i brokatach, w modnych dwukolorowych nogawicach, na które nasadzone były szpiczaste ciżemki z barwionej cielęcej skórki.
Jeźdźcy zbliżali się chyżo na pełnokrwistych rumakach. Kawaler na czele, cienkim falsetem nie pasującym do jego muskularnej postury wykrzykiwał rozkazy.

- Jeżeli chcecie mojej łaski - wrzeszczał Edward, książę Wali - to musicie go znaleźć! Ten, kto go znajdzie zostanie marszałkiem mego własnego, królewskiego dworu, albo nie... Kanclerzem skarbu! Rozglądać się gamonie! Chyżo! Taką płomienną grzywę łatwo wypatrzeć!!! - Skrzeczał już drugą dobę następca Długonogiego, gdy jego arab przeskakiwał nad kępą wierzbiny.

evo_33

[ Wiem, że łamię reguły gry, ale co tam... po prostu tego nie dało się napisać za jednym zamachem.
Najwyżej będziecie ziewać.]

....
Kolejny rumak zgubił krok trafiając w sam środek chaszczów, które mocno się zatrzęsły gdy dosięgły ich kopyta. Ziemia jakby jęknęła, jednak grupa konnych pomknęła dalej pośpieszana okrzykami Edwarda. Nawet Piersie Gavestonie, niechętnie zamykający orszak, nie odwrócił głowy. Po chwili odgłosy umilkły. Nad rozległą doliną w górę wzbił się skowronek. Jego popisowa aria przecięła ciszę, po czym odbiła się od czystego nieba jak dźwięk dzwonka.
Wierzbowe gałązki zadrgały. Spod ich osłony, ostrożnie jak ślimak, wysunęła się ruda głowa. Usta spazmatycznie łapały powietrze niczym pstrąg wyłowiony z chłodnej głębiny. Już wcześniej blada twarz, była teraz tej samej barwy co smugi z trawy. Zbyt szeroko otwarte oczy przez chwilę bezmyślnie odbijały błękit nieba.
- "Siùrsach màthair" (K_urwa mać) – sapną Jamie, obmacując czułe miejsce na plecach. Tym razem końska podkowa odbiła się mniej wyraźnie, lecz boleśniej
w okolicy krzyża, przywołując wspomnienie Prestonpans. No cóż skoro mam być krzakiem, to i tak trzeba się schylić, pomyślał niezgrabnie podnosząc się na kolana. Naciągnął na siebie wierzbowe wdzianko, po czym pomału, podpierając się przy większych wykrotach łukiem, powędrował zgarbiony w stronę Lanark.
Z każdym, coraz dłuższym krokiem, obite plecy mniej doskwierały. Rozgrzane mięśnie przestały się boleśnie kurczyć, a tylne wejście do domostwa Wallace’a wyłoniło się zza wzgórka nadspodziewanie szybko. Jamie ukrył się w opłotkach miasteczka, zaszywając się w żywopłocie… Obserwował, chociaż szczerze mówiąc, nieco też drzemał. Jednak starał się czuwać, a przynajmniej „być na podsłuchu”, bo chociaż całkiem nie spał, to oczy mu się same zamykały. Tym sposobem spędził czas do wieczora. Nie zauważył żadnego ruchu przy chacie Wallace’a. Gdy nastała szara godzina, jego ulubiona, postanowił działać.
...
W gasnącym świetle zmierzchu, jeden z krzaków zaczął się dyskretnie przesuwać w stronę zabudowań. Postronny obserwator oderwany od swoich zajęć, np. od gręplowania wełny, chędożenia żony, czy dziergania skarpet, nie zauważyłby różnicy, ponieważ wierzbowy krzaczek przemieszczał się bardzo, ale to bardzo powoli. Gdy zapadł zupełny zmrok, rozjaśniany tu i ówdzie światłem oliwnych kaganków i niewielkich palenisk rzucających rozedrgane cienie przez maleńkie okna, Jamie dotarł w końcu do swego celu, tylnych drzwi do „saloniku” Williama Wallce’a. Pożyteczną, wiklinową osłonę postanowił wciągnąć do środka.

W ziemiance powietrze było aż gęste od wyziewów zgniłej cebuli, męskiego potu i alkoholi różnego sortu. Panował w niej mrok. Przez chwilę macał po omacku, skuszony zapachem cebuli i jęczmiennej whisky, którą w duchu serdecznie powitał we własnej mowie "uisge beatha" i po łacinie "aqua vitae", lecz zamiast trafić na worek z cebulą, lub dębową beczułkę z bimbrem, jego dłonie napotkały na długaśny brzeszczot ukryty w słomie pod półkami. Od razu rozpoznał, że to nie jego "claidheamh mòr", czyli pałasz z jakże praktyczną koszową osłoną na rękę, tylko broń średniowieczna wcześniejszej generacji.
Macał i macał, i z macania wywnioskował, że dwuręczny miecz obosieczny ma jakieś 5 stóp i sześć cali, co jak szybko policzył daje 168 cm we francuskiej miarze, o której w ramach nowoczesnych ciekawostek opowiadała mu Clair.
Trochę przydługi ten "claidheamh da laimh", dla Wallace’a. Chłop ma jedynie 5 stóp i 9 cali, a i tak góruje nad kompanami, pomyślał Jamie bez trudu unosząc broń dwa razy ciężą od swojego ulubionego miecza. Może dziadek, albo stryjek Wallace’a był wysoki i po nim ten rożen dostał się Williamowi.

Myśl o mieczu i wuju wyskoczyła jak Filip z konopi, a za nią pojawiło się obezwładniające, świeże wspomnienie wytrzeszczonych oczu Dougala, tuż przed tym jak długi sztylet siostrzeńca przebił chrząstkę jego mostka. W tym momencie atmosfera „saloniku” wydała się Jamiemu zdecydowanie zbyt gęsta. Dzierżąc w dłoni znalezione ostrze ciął piwniczne wyziewy kierując się ku drzwiom „białej izby”, gdzie miał nadzieję odnaleźć własny pałasz, ostatnią pamiątkę po wuju. Chyba przez przyzwyczajenie kilku ostatnich godzin wlókł za sobą również wierzbową osłonę. O prostym, długim, cisowym łuku nie musiał myśleć, bo przezornie przewiesił go sobie w poprzek tartanu.

Pchnięte głownią miecza drzwi do izby skrzypnęły…

- Żywopłot!!! – wrzasnęli przerażeni Northumbryjczycy, którzy nadal nie opuścili dziurawej sadyby Wallace’a.
- Caisteal Dhuni, Tullach Ard!!! – odwrzasnął zdezorientowany Jamie, łącząc w jedno rodowe zawołania Fraserów i MacKenzie’ich
- None Shall Pass with that Shrubbery!!! – krzyknął gromko i z odrazą William Heselrig, szeryf Lanark, zwierzchnik rycerzy NI, I Batalion Szkocki na Wychodźstwie.

W przeciwieństwie do głównej gałęzi rodu NI, mieszkającej w spokojnych borach Northumbrii i w nich zdzierającej myta & daniny od podróżnych, głównie w roślinach ozdobnie strzyżonych, Heselrig nienawidził, wręcz obawiał się żywopłotów. Był to główny powód jego oderwania się od rodziny oraz podążenia z grupką zwolenników na podbój dzikiej Szkocji pod patronatem Długonogiego. Prawo pierwszej nocy było jedynie miłym bonusem.
Odziany w czarny płaszcz, w czarny płaskodenny hełm oraz w czarną jakę z wyhaftowanym czerwonym herbem rodowym przypominającym dziką świnię, chociaż pewnie uzdolniona niewiasta dzierżąca igłę miała na myśli groźnego dzika, rozjuszony William Heselrig ruszył
w stronę Jamiego. Albowiem szeryf Lanark w obszarpanej, wysmarowanej błotem i trawą postaci skrywającej się za znienawidzonymi strzyżonymi roślinami, nie rozpoznał pięknego młodzieńca na cześć któregoż śpiewał peny pochwalne.

Dwa nagie miecze zgrzytnęły o siebie.

W małym pomieszczeniu walka była trudna i po chwili resztki dachu przestały istnieć.
Wątła frontowa ściana zmieniła się w stertę kamiennego gruzu, po którym walały się zakute główki trzech rycerzy NI, których Jamie ściął przypadkiem, gdy na rozgrzewkę jedną ręką wykręcił młynka mieczem po przodku Wallce’a. Inni Normanowie poginęli, kiedy niebacznie zbili się w zwartą kupę, próbując umknąć zabójczemu ostrzu, którym dla większej siły rażenia, zamachną się do tyłu wysoki Szkot.

Długi brzeszczot bez trudu dosięgnął i odciął u nasady pokryte żelazną kolczugą lewe ramię szeryfa. Z tętnicy trysnęła krew. Jednak szeryf niezrażony nadal nacierał na młodego Szkota.
- Poddaj się, jesteś śmiertelnie ranny – wykazał się miłosierdziem Fraser, nie pomny na to, że Norman pociął mu policzek w imię jakiejś chorej idei, mającej prawdopodobnie na celu przypodobanie się królewskiemu synowi i sodomicie, Edwardowi.
- Nie! To tylko małe draśnięcie! – wyskrzeczał zza hełmu Angol nie przerywając natarcia.
- Dobrze więc! – czubek długaśnego, szkockiego miecza odciął prawą rękę dzierżącą miecz. – Głupcze poddaj się!
- Nie nazywaj mnie głupcem! – odciął się czarny rycerz, po czym z półobrotu kopnął żelaznym butem Szkota tam gdzie naprawdę boli.
- Ta zniewaga krwi wymaga! – wysyczał prostując się Jamie, po czym przejechał ostrzem po dolnej kończynie, która go ugodziła.
- To mnie nie powstrzyma od zadania Ci bólu, ty szkocki bękarcie! – zagroził podskakując
na jednej nodze angielski oponent. – A masz! – wrzasnął podskakując najwyżej jak się dało
w wyniku czego czubkiem hełmu złamał Jamiemu nos.
- O rzesz pokrako jedna! – zafurczało złowrogo ostrze "claidheamh da laimh", a druga noga Anglika obrała przeciwną trajektorię niż poprzednia i zataczając krwawy łuk w powietrzu utknęła w dość solidnie wybudowanym otworze wąskiego okna.
- To mnie nie zatrzyma! – wyryczał bezręki i beznogi kadłubek zrzucając z głowy czarny garnek hełmu. Za kształtnymi łydkami rudego Szkota, który postanowił przerwać tą farsę wychodząc z chaty, podążyły kłapiąc nieco niekompletne szczęki szeryfa. Nieszczęśnik wijąc się zdołał nawet zacisnąć zębiska na osłoniętym skórzaną cholewą wrogim ścięgnie Achillesa. Tego było za wiele, czara się przelała…

Jamie z wprawą, której mógłby mu pogratulować monsieur Forez, egzekutor Ludwika XV, spuścił katowskie ostrze na szyję szeryfa. Odcięta głowa angielskiego urzędnika poturlała się pochyłą ścieżką w sam środek miasteczka. Ludność już wcześniej obudzona odgłosami walki, wyległa na miejski placyk.

Nie wielu prawych mieszkańców Lanark, zdążyło na nowo poznajomić się ze świeżo przybyłym z zagranicy Wallace’em. Legendarny Szkot niewiele przebywał w mieścinie, głównie krążąc po okolicy, skupując, lub kradnąc lokalne trunki. Oskarżono go nawet o kradzież Cristinie z St. John, mieszkającej w Perth, piwa za kwotę 3s. William jednak umknął angielskiej sprawiedliwości i zaszył się w górach, gdzie poznał kompanów od kielicha i kradzieży bydła, co od wieków było szlachetną profesją w Szkocji, oraz swoją przyszłą żonę, Marion Braidfute z Lamington. W związku z tym nie wielu mieszczan wiedziało, jak wygląda młody właściciel podupadłego domu na końcu ulicy, który wcześniej należał do tragicznie zmarłego ziemianina Alana Wallace'a z Ayrshire.
Więc gdy krwawą dróżką w stronę placyku, zaczęło ku nim schodzić wielkie, rude chłopisko, całe wysmarowane czerwoną posoką, z gardła wójta wyrwał się zapobiegawczo okrzyk, który podjęło całe towarzystwo, zwłaszcza zestrachane, a równocześnie podniecone niewiasty.

- Wallace!!! WALLACE!!! Wallaaaaace!!!

Jamie zdębiał, gdy tłumek w tryumfalnym pochodzie nad poćwiartowanym ciałem nielubianego za podatki szeryfa, poderwał go na ramiona…
Co prawda nie oddalił się zbytnio od ziemi, bo przeciętny Szkot miał mniej więcej 5 stóp wzrostu, jednak dobrzy mieszkańcy Lanark wpadli w euforię, co Fraserowi, który kochał opowieści i miał do nich głowę, przypomniało strofy pieśni Ślepego Harrego „Life of Wallace” oraz opis bohatera jego lat szczenięcych, który jako szesnastolatek ukradkiem znalazł w bibliotece Columa, w dziele Carrick’a pod tytułem "Życie Sir Williama Wallace'a z Elderslie”. Opis był następujący i za cholerę nie pasował do prawdziwego Wallace’a.

"Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o wyrafinowanej urodzie; jego oczy były jasne a spojrzenie przeszywające, brodę i włosy miał koloru kasztanowego z tendencją do kręcenia. Rzęsy i brwi były jaśniejsze od reszty włosów. Jego usta były okrągłe i pełne. Jego postura była wzniosła i dostojna, nosił uniesioną głową sięgając ramieniem do głowy przeciętnego mężczyzny. Mimo iż zdawał się być gigantem, ciało jego zachowało doskonałe proporcje i symetrię a w połączeniu z ogromną wprost siłą, wytrzymałością i szybkością, nie było człowieka zdolnego mu uciec, z wyjątkiem konnego, kiedy zdecydował się go ścigać."

W zakamarkach mózgu, wyszukał informację, że według kronik wzrost szkockiego banity był taki sam jak jego i wynosił 6 stóp i 5 cali… Wiek również się zgadzał, chociaż na jego oko William z wioski Ayrshire, zwanej również Elderslie, dobiegał czterdziestki.
No cóż, drzewiej ludzie starzeli się szybciej. Najbardziej zaniepokoiła go jednak odnotowana przez Carrick’a umiejętność pisania, czytania, znajomość łaciny, francuskiego oraz ładnego wysławiania się, którą w owym czasie posiadali jedynie mnisi. Rozczochrany Wallace żadną miarą nie wyglądał na mnicha, a jego język nie był subtelny… Nie miał również na sumieniu budzącego grozę u angielskich kronikarzy, poćwiartowania Williama Heselrig, szeryfa Lanark... To on, to uczynił... W samoobronie, lecz jednak...

Jamiemu zrobiło się najpierw gorąco, potem zimno, a w końcu dyskretnie zwymiotował na własne kolana, czego i tak nikt z niosących go nie zauważył, bo był tak cholernie czysty.

„[…] A klan zwołało by się łonegdaj, czyli w przeciągu trzech dni kalendarzowych pod kamieniem rozstajnym za Lanark.”, przypomniał sobie słowa Wallace’a. Mam nadzieję, że ten wytapirowany złodziej piwa i jego drużyna jutro tam będą, bo na razie ci wszyscy ludzie biorą mnie za niego, a tego za... nic nie chcę, pomyślał przełykając gorzki smak żółci.

ocenił(a) serial na 9
evo_33

Na niebie zapalały się pierwsze gwiazdy, w powietrzu unosił się zapach wczesnowiosennej nocy i delikatny swąd spalin. Pani Stanisława kończyła właśnie szorować sto dwudziesty siódmy talerz, kiedy do kuchni weszła Elżbieta w towarzystwie pana Jeremiasza.
- Oj, zostaw to ciociu! Pan Jeremiasz właśnie przyjechał po ciebie…
- Bożesztymój, Elżuniu, toć ja mam jeszcze pińdzisiąt cztery talerze do łumycia!
- Ciociu, nie śpiesz się jutro do nas, musisz się w końcu porządnie wyspać! – kobieta objęła starowinkę ramieniem i cmoknęła w policzek – Możesz przyjść o szóstej rano, a nie o czwartej jak zwykle.
Pani Stasia zadrżała z radości ściągając fartuszek.
-Och, Elżuniu! Ja to ci się chyba do końca życia nie odwdzięczę!
- No, chodź, chodź już Stasieńko! – ponaglał Jeremiaszek.
- No idę już, idę Jeremiaszku! –szczebiotała Stasieńka narzucając na sprana jesionkę wełniany szal, wydziergany jeszcze w dalekim Kazachstanie.
Konwersację przerwał dźwięk dzwonka do drzwi, który odbił się donośnym echem najpierw od ścian salonu, gdzie popijano czaj i organizowano coroczne, wigilijne zgromadzenie klanu herbu Lubicz, potem od wnętrza sypialni Państwa Chojnickich, po drodze zmieniając tonację wskutek odbicia fal dźwiękowych od porcelanowej muszli klozetowej, by ostatecznie przepaść w zakamarkach zgrabnych uszu Elżbiety.
- To pewnie Jerzy! - wykrzyknęła kobieta i ruszyła czym prędzej ku drzwiom, by powitać ukochanego małżonka.

- Bożesztymój! – westchnęła Stanisława i uczepiła się kurczowo prochowca Jeremiaszka.

U progu domostwa stała grupka brodatych obdartusów, w podziurawionych koszulach i kraciastych spódnicach, z – o zgrozo! – nie umytymi rączkami. Przewodził im zakapior o wyjątkowo groźnym obliczu, z brodą czarną i gęstą, ze złymi ślepiami łypiącymi gniewnie znad krzaczastych, rozczochranych i ściągniętych w brwi.

- Dobry wieczór! – wymamrotał osobnik ponuro.
- Dobry wieczór…– odparła niepewnie dzielna Elżbieta. W powietrzu zawisło napięcie. I zapach męskiego potu.

- My po Kler.


***

Ty jesteś rudy
Na pewno rudy,
Szalony rudy,
Dobrze to wiem,

Ty jesteś rudy,
Na pewno rudy,
Szalony rudy,
Czy na dole…

Wcisnęłam guzik z napisem OFF, wzięłam głęboki wdech, potem drugi i spojrzałam w lustro. Wyjątkowo ciężka dniówka w EL-Medzie miała się wreszcie ku końcowi: trzy porody, dwie operacje plastyczne biustu, jedna korekta nosa, cztery ataki wyrostka robaczkowego, dwa przeszczepy nerek…I na koniec skomplikowany zabieg zmiany płci, przeprowadzony na nowym, brytyjskim przyjacielu dr Koziełły. Doskonale pamiętałam ten dzień sprzed paru miesięcy, dzień kiedy ujrzałam go po raz pierwszy na szpitalnej leżance, dzień w którym nazwał mnie Kler i twierdził, że zna mojego męża, jakiegoś tam, jak mu tam było, Dżejmiego…Zerknęłam na ślubną obrączkę na palcu. Na krążku wygrawerowano napis „Na zawsze Twój. P.” Zdawałam sobie sprawę z tego, kto był moim mężem, jednak ten dziwny, jasnowłosy człowiek i jego słowa sprawiły, że z każdym naszym spotkaniem ciarki przebiegały mi po plecach. Czułam się niepewnie w obecności tego tajemniczego człowieka, który przecież był miłym, przystojnym i wyjątkowo uprzejmym mężczyzną. Było w nim jednak coś dziwnego, coś, co powodowało u mnie uczucia, których nie potrafiłam nazwać. Ponownie wróciłam do obserwacji swojego odbicia, jakby studiując to, kim jestem. Owszem światło w moich oczach uległo zmianie, jak w porach roku Vivaldiego…Ale takie jest życie. Odciska swoje piętno na nas wszystkich. Pędzi tak szybko, nie daje odpocząć i w dodatku jest nowelą, raz przyjazną, a raz wrogą. Moje na poły filozoficzne rozterki przerwało pojawienie się Pawła. Zrzucił już lekarski kitel, najwyraźniej gotowy do powrotu na Truskawiecką, jednak dojrzałam w jego spojrzeniu nieudolnie tłumiony niepokój.
- Klaryso – przemówił drżącym głosem wyciągając ku mnie doskonale wymytą dłoń, w której dzierżył komórkę – Telefon.
- Do mnie?
- Tak. Z Sadyby.
Odebrałam od Pawła aparat i przyłożyłam do ucha.
- Halo?
- Kler! – wycharczał jakiś głos po drugiej stronie – Dżejmi jest w niebezpieczeństwie!
Wypuściłam telefon. Upadł z hukiem na posadzkę gabinetu. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, nogi ugięły się pode mną, odmawiając dłużej dźwigania ciężaru mojego dojrzałego, acz nadal zgrabnego ciała. Ostatnie, co usłyszałam, zanim padłam zemdlona na wyszorowaną lizolem podłogę EL-Medu był krzyk Pawła:
-Jezus, Maria! Klaryso!
A potem nastała ciemność.

***

Kilka miesięcy wcześniej

Siostra Klarysa, a raczej Claire obezwładniła pacjenta, rzucając go na leżankę, po czym, z pomocą asystującego jej medyka, odsłoniła delikatne pośladki mężczyzny.
- Wypraszam sobie, pani! – protestował John Grey, choć ciepły dotyk łagodnych dłoni dr Lubicza na jego skórze nie był nieprzyjemny – Claire, na litość boską…Co by Jamie powiedział!
- Nie jestem Claire, proszę pana! – odrzekła kobieta i wbiła bez pardonu coś ostrego w sam środek lewego pośladka Jego Lordowskiej Mości – I nie znam żadnego Dżejmiego.
- Pani Fraser, co też pani mówi! On jest pani mężem…James jest…pani…
Wybełkotał John i opadł bez czucia na szpitalne łoże.

Obudził się ubrany w paskudny wór koloru seledynowego. Był najwyraźniej ciągle w tej samej, białej komnacie, a teraz na dodatek został spętany. Och, Boże, za jakie grzechy! I czemu Claire nie przyznawała się do bycia Claire? Dlaczego nie pamiętała faktu małżeństwa z Jamesem Fraserem? Och, gdyby tylko Tom był z nim tutaj. Razem rozwiązaliby tą skomplikowaną zagadkę.

Drzwi do pokoju otwarły się. Do środka wkroczył doktor Lubicz w towarzystwie jeszcze jednego, jak John wyedukował po stroju, medyka. Obaj mężczyźni stanęli nad łóżkiem Grey’a i wpatrywali się w niego szeroko otwartymi oczami.

Wąsaty towarzysz Lubicza wyciągnął z kieszeni szaty sekretny medalion Grey’a i wysapał:
- Skąd pan to ma? W rzeczy samej?

Kocham_Skippera

Za lasem, na rozdrożu stał wysoki krzyż pokutny. Jedna z licznych w Szkocji pamiątek zbrodni… I mocno spóźnionej skruchy.
Wprawne ręce kamieniarza pokryły go siecią wężowych zygzaków, skręcających się w otoczonym okręgiem sercu krzyża w gwiezdny wir. Nim na wyspę Iona dotarł św. Kolumba, takimi krzyżami druidowie oddawali cześć słońcu. Gdy po Kolumbie do Szkocji zajrzeli Wikingowie, nie przewracali celtyckich krzyży z kolistą aureolą, bo identyczne stawiali u siebie Odynowi. Nie sposób orzec, czy krzyż za Lanark rzeźbiono dla Słońca, Odyna, czy dla Mesjasza… W każdym razie ktoś był mocno zmotywowany, bo obrobił głaz wysokości dwóch chłopów.

Zagmatwany, kamienny wir pulsował Jamiemu przed nosem i jeśli był symbolem słońca, to nie dawał oświecenia…

Po krwawej nocy w miasteczku, bladym świtem wyruszył niecierpliwie pod krzyż na rozstaju.
Gdy tam dotarł, srodze się zawiódł.
W umówionym miejscu nie zastał Wallace’a i jego druhów.
Dochodziło południe i nic nie wskazywało na to, że rozczochrany William z Elderslie się pokarze.

Jednak wieści o klanowym mitingu sposobem jakowymś rozeszły się po okolicy.
Podnóże rzeźbionego głazu okupowała grupa zaopatrzonych w motyki i widły hodowców owsa. W krzakach rozłożyła się damska formacja groupies „Kochamy_Rudego_Wallace’a ”, która nieformalnie zawiązała się ubiegłego wieczoru.
Panie – trzy szacowne wdowy - za cel priorytetowy postawiły sobie nie dać zemrzeć z głodu swojemu Idolowi, albowiem opiekuńczość w ich sercach obudziły donośne odgłosy wydobywające się z pustego brzucha zabójcy znienawidzonego szeryfa Lanark.
Matczyne odruchy wyzwolił w nich również dość opłakany stan ogólny herosa, który po nakarmieniu wybornymi podrobami baranimi od wdowy Callum, napojeniu piwem ale uważonym przez wdowę MacGill, został wsadzony do balii z gorącą wodą, będącą własnością wdowy MacKensie.

Jamie niechcący przysnął w gigantycznym cebrzyku.
I pewnie przespał by tak do rana, odmaczając w wodzie siebie i swoją wysłużoną koszulę, gdyby palenisko, do którego była strategicznie dosunięta balia, nie wygasło. Do chałupy wkradł się nocny chłód. Woda zadziałała zupełnie na odwrót niż pierzyna unoszona chrapliwym oddechem pani MacKensie.
Trzęsąc się z zimna odnalazł swój pled cierpliwie oczyszczony palcami wdzięcznych mieszkanek miasteczka. Ponoć nie suknia czyni człowieka, lecz ludzka godność. Ale tylko człowiek dobrze ubrany czuje się prawdziwie godnie. Czysty i suchy tartan, doskonale poprawił mu humor, gdy zamienił go z mokrą koszulą, którą zapobiegliwie przeprał z resztek krwi i rozwiesił nad świeżo rozpalonym paleniskiem. Resztę nocy spędził zwinięty w kraciasty kłębek na słomianej makatce nieopodal suto roznieconego ognia.

A teraz wpatrywał się w ten cholerny, celtycki węzeł gordyjski, który bezczelnie postanowił zawirować mu przed oczami, nie dając w zamian żadnej odpowiedzi na pytanie:
gdzie jest Wallace, gdy go potrzebujemy?

ocenił(a) serial na 9
evo_33

- Gdzie jest Jerzy gdy go potrzebujemy? – wyjęczała zrozpaczona Elżbieta, patrząc na obecny stan swojego salonu. Na stole, pod stołem, przy stole rozłożyło się stadko szkockich znajomych dr Koziełły. Sam doktor – prywatnie przyjaciel brata-bliźniaka Elżbiety, Pawła - demonstrował właśnie jednemu z gości – błękitnookiemu brunetowi z kołtunem na głowie – zasady gry w golfa. Pozostałe towarzystwo pałaszowało ze smakiem pielmieni cioci Stasi, która uwijała się w ukropie wokół stołu dbając o świeże dostawy czaju. Część Szkotów posadowiła się przed kominkiem susząc brudne skarpety i inne części garderoby, których pochodzenia Elżbieta nawet nie chciała się domyślać. Paru obdartusów wymusiło na pani domu udziec barani, który Elżunia trzymała zamrożony na wypadek stypy albo innej rodzinnej uroczystości i który, ku powszechnej uciesze gawiedzi, opiekano teraz w towarzystwie pończoch, śpiewu i ogólnego zapachu niedomytych rączek.

- Jezus, Maria, ja dłużej tego nie wytrzymam! – pomyślała Elżbieta, łykając z gwinta Nervosol. Pokuśtykała na górę, w ciche schronienie swojej łazienki. Lecz niestety! Nawet tam skryły się te łachudry. Jakaś dwójka z fascynacją rozwijała rolkę miękkiego jak aksamit papieru toaletowego, a ich trzeci kompan pluskał się w wannie, wysmarowawszy całą twarz kremem marki „Face Cream’. Uśmiechnął się w stronę Elżuni, pokazując garnitur spróchniałych zębów.
- Okej! – wykrzyknął.
Kobieta wywróciła oczami, zamknęła drzwi i potoczyła się z powrotem na dół, w stronę salonu. Wolała nie zaglądać do sypialni.

Tymczasem na dole zabawa trwała w najlepsze. Goście podzielili się na dwie grupy – jedna zgromadziła się w rogu salonu, zaaferowana jakąś grą polegającą najwyraźniej na rzucaniu w siebie kamieniami.
- Chcycie łobaczyć jak łon zgniata mnie jok glistę? – wyryczał ten od kołtuna.
- Chcymy!
- Wallace! Wallace!
- Bożesztymój! – wyjęczała pani Stanisława, gdy kamień trafił w dzbanek z czajem.

Tymczasem centrum drugiego skupiska stanowił dr Koziełło, w którego rękach ni stąd, ni zowąd pojawił się akordeon. Mężczyzna przygrywał na nim swój popisowy numer potrząsając do taktu dorodnym wąsem, zaś posępny brodacz wykonywał na środku stołu dziwny taniec z szablami, na widok którego część widzów wznosiła wiwaty, część łapała się za uszy z grymasem bólu, a co wrażliwsi wymiotowali.
- Mięsiwa, bo głodnym. Wnieście kiełbasy, sarninę, dzika i przepiórki! – wykrzyczał rudowłosy grubas.
- Już się robi! Cha cha cha! – odparł rubasznie znajomy głos.
- Jerzy!? Ty tutaj!?
- A i owszem! Cha cha cha!
Bystre oko Elżbiety dostrzegło na stole pół litra.
- W tym domu pije się tylko czaj – oznajmiła lodowato – Jerzy, opamiętaj się, ty jesteś po dwóch zawałach!
- Przestań truć niewiasto, a chyżo! – odparł mąż Elżuni i wkładając na głowę czapkę kucharską oznajmił – A teraz zrobię bigosik! Cha cha cha! Po szlachecku! Z szyneczką z dzika! Okej?
- Okej!!! – odpowiedziało chóralnie stado Szkotów.

Kocham_Skippera

Hodowcy owsa wynieśli z lasu tuszę świeżo upolowanego dzika.
Co z tego, że i las, i dzik należał do króla. To nie był ICH król!
Skoro szeryf Heselrig z drużyną Northumbryjczyków trafili na łono Abrahama, kto przejmowałby się księciem Edwardem uganiającym się po wrzosowiskach nie za zwierzyną, a za muskularnymi młodzieńcami. Tym bardziej nie liczono się z jego rodzicem, Edwardem – pierwszym tego imienia, który popłynął do Normandii kłócić się o lenna z Filipem IV Pięknym, przez co stał się „królem za morzem”.
Wdowy z Lanark świadome swojego patriotycznego obowiązku rozpaliły ogniska, rozstawiły rożny i trójnogi z kotłami, po czym żwawo zabrały się za czarodziejską przemianę zdechłego dzika w bigos, flaki i pieczeń z dziczyzny.

Wyborny zapach oderwał na moment rudego Szkota od niewesołych rozważań i wpatrywania się w kamienną snycerkę. Moment trwał jedno, może dwa mrugnięcia błękitnym okiem.
Gdy Jamie powrócił do kontemplacji zagmatwanego wzoru, co miało przywrócić mu równowagę umysłu, być może nawet pomóc w znalezieniu wyjścia z kłopotliwej sytuacji – w końcu brano go za kogoś innego - musiał mrugnąć raz jeszcze. I raz jeszcze. Jednak to nie pomagało.
Zamiast podziwiać kamienne wiry przypominające kręcące się słoneczka, lub dziecięce wiatraczki, miał wrażenie, że stoi przed lustrem, choć pewności nie miał, bo między Bogiem, a prawdą, ostatni raz widział swoje odbicie niecałe pół roku temu w Edynburgu.

- Witaj – odezwała się twarz po drugiej stronie.
- Witaj – odparł mechanicznie Jamie trąc nerwowo palcami oczy, co w niczym nie pomogło, jednak trochę oprzytomniał. – Witaj?! – wrzasnął. - Na czarną dupę Lucyfera, co to ma znaczyć?
- Nie obrażaj mojego, młodszego, zbuntowanego brata. Można o nim powiedzieć wiele, ale jego dupa zazwyczaj jest biała.
- CO?!
- Nie mówi się „CO” tylko: „słucham”, „proszę”, „dziękuję” np. „ Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem - Panem jedynym. Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił…” [ Stary Testament. Księga Powtórzonego Prawa Pwt 6,4].
- Święty Michale, broń nas… - powołał się na swojego ulubionego, bojowego Archanioła Jamie… Tak na wszelki wypadek.
- No! – odezwało się dziwne zjawisko, cytujące Biblię dokładniej niż ojciec Bain.
- Co, no?! – Rudy nie zdążył nawet rozwinąć zdania, bo dostał z liścia w twarz, tak że mu trzonowce o siebie zazgrzytały.
- Masz się wyrażać, jasne? A poza tym brawo za to, że mnie poznałeś. Masz w miarę bystry umysł Jamesie Aleksandrze Malcolmie MacKenzie Fraserze.
- Doprawdy... Poznałem?

- Archanioł Michał. Do usług – chrząknął boży posłaniec. - Teraz już oficjalnie mnie poznałeś.

Tu Jamie musiał zrobić ze dwa kroki do tyłu, żeby całkiem nie stracić równowagi, bo trochę nim zachwiało. Dzięki temu uzyskał szerszy obraz sytuacji. Przed nim stał on sam, chociaż doskonale wiedział, że nie jest to możliwe, skoro to on był sobą.
Ten ktoś naprzeciwko musiał być kimś zupełnie innym. I zaiste był kimś, i czymś zupełnie innym.

- Czemu wyglądasz zupełnie jak ja?
- Podoba mi się ten strój – odparł anioł dotykając przelotnie kręconych, rudych włosów i zarostu na kanciastej żuchwie. – Gdybym nie wyglądał zupełnie jak ty, prawdopodobnie nie uwierzyłbyś mi, wziąłbyś za szaleńca. Poza tym masz doskonały miecz – dodał sięgając po kopię długiego miecza Wallace’a, którą nosił tak jak Jamie, przewieszoną przez plecy. – Doprawdy świetna, wyjątkowa broń!

Wyciągnięte sprawnie ostrze błysnęło stalą, jarząc się po chwili błękitnym ogniem. Miecz płomienisty lśnił złowrogo… W rękach Michała nie była to świecąca zabawka.

- Mamy zadanie dla Ciebie– rzekł opierając koniec ostrza o czubek brudnego buta. – I wiedz jedno: jeśli je odrzucisz, bo w końcu masz wolną wolę… to w roku pańskim 1746 nie będzie ani Lallybroch, ani twojej rodziny. A jeśli byś szukał Clair w 1948, do którego ją odesłałeś, to również jej tam nie znajdziesz. Jeśli się zbuntujesz i nie posłuchasz… Nie będzie do czego wracać.
Brak odpowiedzi archanioł uznał za milczącą zgodę, więc kontynuował.
- Musisz zostać tutaj i jak zapewne się już domyśliłeś, być Williamem Wallace’m z Elderslie, synem Alana, bratem Malcolma i Johna, mężem tragicznie zmarłej Marion Braidfute z Lamington… Musisz poprowadzić Szkotów przeciwko Anglikom. Przecież wiesz jak to się robi… Doskonale znasz szkocką szarżę, wiesz jak bronić się przed ciężką angielską jazdą i walijskim łukiem za pomocą włóczni i tarcz. – Na ramieniu Jamiego spoczęła z uznaniem duża dłoń. - Świetny przywódca i mówca. Ludzie chcą ciebie słuchać. Tak jest im łatwiej i wygodniej, bo nie muszą podejmować decyzji, ponosić odpowiedzialności – palce na ramieniu Szkota zacisnęły się i potrząsnęły nim. - To zawsze byłeś TY, prawdziwy William Wallace, dzielny człowiek, o którym czytałeś z wypiekami na twarzy schowany za kotarą w wykuszu okna biblioteki Columa. To żadną miarą nie był ten rozczochrany gbur, którego szczęśliwie połknęły kamienie. Dzięki temu, czego dokonasz i jak zginiesz, Szkoci zdeklarują się w Arbroath. „Nie walczymy o honor, ani dla bogactwa, ani dla chwały, lecz wyłącznie o wolność z której żaden prawdziwy człowiek nie zrezygnuje bez swojego życia”. Temu na górze, który wymyślił wolność, wolną wolę itd., zależy bardzo na tym żeby te słowa padły – boski wysłaniec znowu potrząsnął Fraserem. – Od tego zależą losy ludzkości… No, człowieku odezwij się!
- Odpieprz się!

evo_33

Skoro, drużyna Wallace'a nadal piecze skarpetki i dzika... ze specjalną dedykacją dla Amaze, fanki "Łosia w spódnicy", znowu łamię reguły gry.

***

- Odpieprz się! – warknął Jamie.
- Nie mogę się odpieprzyć… My aniołowie w zasadzie nie mamy tam nic. Równie dobrze mógłbym wskoczyć w twoją ciotkę Jokastę, ale myślę, że w tobie będzie jakoś poręczniej.
- Jak to, poręczniej?
- Myślałeś, że ta cała heca z Wallace’m odbędzie się bez boskiej interwencji, że pozwolimy Ci pójść na żywioł… Oj! Nie tak to będzie… kotku.
- A jak… eunuchu?
- Aby serafin, anioł, a nawet archanioł mógł działać na Ziemi, nawet na ziemi tak dziwnej jak Szkocja, musi mieć ciało – odparł ignorując obelgę Michał. - W przypadku mnie, pierworodnego syna Boga, musi być to ciało nie byle jakie…
- Szlak by to… Kolejny piewca męskich wdzięków i miłości greckiej. Chyba byłeś nieobecny gdy Sodoma i Gomora zamieniały się w Morze Martwe – jak zwykle nie licząc się z konsekwencjami mruknął Jamie, a konsekwencje… No cóż, konsekwencje były bolesne.
Szkot nagle zamilkł. Z mocno zaciśniętych ust popłynął strumyczek krwi.

- Nie przerywaj mi, bo następnym razem, gdy chwyci cię szczękościsk, odgryziesz sobie cały język. Nie obchodzi mnie to, że wyzywasz mnie od eunuchów i sodomitów. Tak jak mówiłem: preferencje seksualne są dla mnie nieistotne – ciągnął anioł wycierając czubkiem palca wskazującego czerwoną kroplę zwisającą z brody Jamiego.

- Nie obrażaj mnie jednak, insynuując, że JA nie miałem wpływu na jedno z kluczowych wydarzeń w dziejach! Że JA, generał anielskich zastępów, stałem obok!… Zaręczam, że jedno moje pstryknięcie może w mgnieniu oka zatopić tę wyspę w słonych, morskich odmętach! - I żeby opornemu Szkotowi lepiej to w głowie utrwalić, sprawił, że Fraser zwinął się upadając pod jego nogami jakby go ktoś solidnie obił.

- Wracając do ciała – kontynuował Michał, trącając z niesmakiem czubkiem buta ludzki kłębek wijący się na ziemi – to nie chodzi wcale o niewątpliwe walory fizyczne, lecz o krew płynącą w twoich żyłach.

Z prochu dało słyszeć się przytłumione, zakończone jękiem prychnięcie, bo Jamie przypomniał sobie uwagi czarownic na temat krwi „czerwonego mężczyzny”, które jakimś cudem dotarły do jego sparaliżowanego czarcim wywarem mózgu.
Następny chętny, na mój „słodki” tyłek… Ustaw się archaniele w kolejce za księciem Edwardem, Johnem Grey’em i wdowami z Lanark, pomyślał cierpko, jednak dalsze rozważania przerwał mu Michał, który - do jasnej cholery - czytał w myślach.

- Ja jestem na czele kolejki i ja ma największe prawo do twojego sponiewieranego tyłka.
- O… To o tym też wiesz? – zaskrzeczał z ziemi Jamie, odzyskując pomału zdolność mówienia.
- Tak, wiem albowiem dla Boga i jego sług nie ma nic niewiadomego. – Michał uniósł do góry dłoń w geście pouczenia. - Nie ma się czego wstydzić. Nie ty pierwszy i nie ty ostatni.
Poza tym, teraz chcemy użyć twego ciała w słusznych celach, a nie dla zaspokojenia chuci jak ma to w zwyczaju Jonathan Randall.
- To… pokrzepiające, ale czemu akurat to muszę być ja? Czego dokładnie chcesz… ode mnie?
- Tak jak mówiłem chodzi o krew, krew przodków, którą pompuje twoje przerośnięte serducho. Jesteś w linii prostej potomkiem Abla, a tylko jego dzieci są na tyle wytrzymałe by pomieścić w sobie moc Michała Archanioła… MOJĄ moc.
- Myślałem, że Abel zginął bezpotomnie, a cała zdeprawowana ludzkość pochodzi od Kaina. Tak przynajmniej nauczał ojciec Bain łojąc mnie po tyłku, wyzywając od głąbów i bratobójców.
- Nie sądzisz, że Bain mylił się w wielu istotnych kwestiach? Na przykład, spalenia twojej żony?
- No nieomylny, to on nie był, ale czy przypadkiem prawdziwy William Wallace nie pochodzi również od Abla… Nie mógłbyś jego… nagabywać… z jego pomocą wykonać „Boskiego planu”?
- Nie. On nawet nie pochodzi od Kaina. Tym bardziej od Abla… - archanioł chrząknął z niesmakiem - Pochodzi od ich kuzyna - owłosionego Filemona.
- A… To wiele tłumaczy.
- Nawet nie wiesz jak wiele – uśmiechnął się przelotnie anioł. – Wracając do Ciebie i twojego „słodkiego zadka”, moja obecność w nim jest niezbędna, żebym mógł kierować tobą dokładnie tak jak jest to pisane Wallace’owi, żeby wypełniła się historia… historia, która od zawsze zmierza ku końcowi czasów, ku APOKALIPSIE! – Michałowi z podniecenia, aż zadrżał głos.

- Tak… Ustaliliśmy, że chodzi o „Boski plan”, przeznaczenie, wypełnienie dziejów – potwierdził Jamie - Czyli... teraz mam słyszeć w głowie anielskie głosy jak jakiś nawiedzony święty?
- To w końcu średniowiecze… Słyszenie głosów jest modne… Świat to płaski dysk leżący na czterech słoniach stojących na skorupie żółwia, który kończy się na morzu za Szkocją i Irlandią, a zaczyna się w Kraju Magoga, z którego wraca właśnie Marco Polo. Nawet wasz król Dawid II spadł ostatnio razem z koniem, z krawędzi Świata, stąd to całe zamieszanie Edwardem Długonogim… Tak jak mówiłem, tu wszystko jest możliwe… TO SZKOCJA.
- Jednak gdybyś mógł, to już byś wszedł do mojej mózgownicy niezależne od mojej woli?
- Niestety Bóg, piewca wolności, wymyślił wolną wolę i sprawił, że my anioły, w przeciwieństwie do demonicznych diabłów, które opętują kiedy chcą i kogo chcą, musimy się z nią liczyć… z tą wolną wolą… Co nieco komplikuje sprawę, więc…
- Więc potrzebna jest Ci moja zgoda i zaproszenie, żebyś mógł we mnie buszować jak pierd w brzuchu osła? Sterować mną jak teatralną marionetką?
- Ja, tu apelowałem do twojego umiłowania Ojczyzny, Rodziny, Żony, bojaźni Boga… Wskazywałem na „Boski plan”… A ty mnie wyzywasz od pierdów… Ty wypierdku!

Widocznie nerwy puściły archaniołowi, bo zamiast użyć niebiańskich mocy, osobiście zdzielił Jamiego w niedawno złamany nos, po czym „nie ustawał w staraniach”.

- Sam wrzeszczałeś: „Chcę zginąć za Szkocję jak Wallace, tylko to mi zostało!”, a teraz mając doskonałą okazję ku temu, by zrobić to dosłownie, uchylasz się… niewdzięczny… przerośnięty… barbarzyński pomiocie…
- Ano, uchylam się – orzekł Jamie chociaż z tym uchylaniem się szło mu coraz słabiej – Odkąd mogę przechodzić przez kamienie, a właściwie od kiedy boży aniołowie okazali się kompletnymi dupkami, mam daleko, co stanie się ze Szkocją… Szkocja sobie poradzi… Mam ochotę być sobą, a nie czyjąś zabawką i… w końcu, bezwstydnie… zrobić coś dla siebie…
- Czyli odnaleźć Clair i nie wychodzić przez miesiąc z łóżka?
- Dokładnie tak! A po drugie zadźgać Randalla na śmierć… jak już sobie trochę odpocznę… w przyszłości.
- To dobry plan, tyle tylko, że NIEMOŻLIWY DO REALIZACJI!
- A to czemu?
- Po raz kolejny i mam nadzieję, ostatni – rzekł anioł punktując każde słowo uderzeniem pod żebra – tłumaczę Ci, że jeżeli coś zmieni los Wallace’a – czyli twój los - to nie zaistniejesz w XVIII wieku. I nawet jeśli uda ci się znaleźć Clair w jej własnych czasach, to będziesz dla niej obcy, zupełnie nieznajomy – twarz Michała wykrzywiła się złośliwie.

- Prawdopodobnie przez większy związek z Anglią, która Was podbije – szczerzył się bezczelnie - całą ludność Szkocji uśmierci dżuma około 1351 roku. Klany wymrą zanim na dobre ustalą swoje dziwaczne tradycje i rytuały. Po tym nikt nie będzie próbował się osiedlić na tej zapomnianej przez Boga ziemi. Ludzie bez nadziei na jakąkolwiek wolność, ścigani widmem niespodziewanej śmierci „od powietrza”, pogrążą się bezwolnie w marazmie. Nikt nie odkryje nowych lądów… Świat na zawsze pozostanie płaskim dyskiem, nad którym będzie wisiało czarne niebo jak przykrywka nad dnem pudełka…
- Czy, aby nie przesadzasz z czarnowidztwem? – spytał Jamie prychając krwią – Ludzie zawsze… jakoś sobie poradzą… Przecież szlak nie trafi Petrarki z powodu… pomoru w Edynburgu.
- Owszem, generalnie ludzie sobie poradzą. I masz rację: świat musi się „powiększyć”. W końcu takim go stworzył Pan, ale… - tu archanioł Michał zacisnął dłonie na gardle Szkota – ja osobiście dopilnuję, aby cały ród Fraserów wymarł… bo działasz mi na nerwy.

Wałkowany do tej pory „świat” zaczął się rozmazywać Jamiemu na krawędzi pola widzenia.
Za wykrzywioną złością fizjonomią anioła, która wyglądała tym bardziej przerażająco, że była jego własną twarzą, zobaczył białe błyski, przemieszane z czarnymi mroczkami - niechybny znak, że zaraz straci kontakt z rzeczywistością. Tuż przed zapadnięciem w mrok zobaczył kątem oka mocniejszy błysk… Ręce miażdżące krtań zniknęły.

***

- Jak ja nie lubię wełny – poskarżył się głos z dziwnym akcentem tuż obok jego obolałej głowy – To nawet nie jest kilt tylko jakiś zrolowany koc…
- Nie narzekaj Sammy. To się nazywa autentyczność.
- Też mi autentyczność, żałuję, że zakopałem moją flanelową koszulę i jeansy pod tamtym megalitycznym głazem po tym jak obrobiliśmy tych drani, którzy chcieli nas zaciukać… W dodatku, ten pled jest przykrótki.
- Jęczysz jak baba… jak baba z okresem… Ciesz się, że nie krwawisz… Te drewniane widły były zaskakująco ostre.
- Jak myślisz Dean, chyba trzeba go ocucić… Leży tu już jakieś pół godziny.
- Wstawaj rudy misiu – Jamiego spoliczkowała szeroka dłoń z długą, ciętą raną pośrodku. Ostrze nie po raz pierwszy przecięło skórę w tym miejscu – Czas się obudzić ze snu zimowego… laddie – dodał osobnik siląc się na szkocki akcent, najgorszy jaki kiedykolwiek Fraser słyszał.
- Dean nie gadaj jak Rowena.
- Czemu?
- Bo, ci to za cholerę nie wychodzi.
- To twoje zdanie braciszku… A pan, jak sądzi? – zwrócił się do Jamiego.
- Proszę tego nie robić, jeśli łaska. – wychrypiał Jamie masując obolałe gardło i zastanawiając się o ile ma krótszy język.
- Taka nagroda – odparł nadal ze „szkockim” akcentem starszy z braci - za to, że odesłałem tego bubka Michaela, tam gdzie Lucyfer mówi dobranoc.
- Jestem James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser i jestem dozgonnie wdzięczny za ratunek – skłonił obitą głowę w podziękowaniu. – Jeśli mogę spytać: komu zawdzięczam honor, wybawienia od mocy… - tu Jamie się zawiesił, bo normalnie by użył przymiotnika „piekielnych”, jednak to nie odpowiadało prawdzie – …od mocy anielskich?
- Ja jestem Dean, a to mój brat Sam.
- Samuel Winchester – uzupełnił Sam, obciągając nieco przykrótką spódniczkę, po czym dodał dopasowując się do stylu rozmówcy – Do usług.

evo_33

Errata:

Zamiast króla Davida II, powinien być Aleksander III, który spadł z konia, lub z koniem (z klifu), zabijając się na amen w roku pańskim 1286.
Aleksander pozostawił w Szkocji bałagan, bo nie miał syna, co wykorzystał Edward I Angielski najeżdżając Szkocję w odpowiedzi na pograniczne napady. Wygrał bitwę pod Dunbar, wycinając w pień 8000 Szkotów. Podbój kraju przypieczętował wsadzeniem do Tower marionetkowego króla Johna Balliola, któremu nawet zdarł herb z płaszcza.

Poniżej z premedytacją i wielokrotnie (żeby nie wyszedł wielki blok tekstu), łamię reguły gry.
Ślęcząc nad wypracowaniami szkolnymi, nigdy nie sądziłam, że pisanie może uzależniać... Że można mieć "fazę".
No cóż chwalmy Pana, za internetowe wyszukiwarki i autokorektę.

Warning:

Poniżej uważne oko może odnaleźć spoilery do serialu "Supernatural", oraz dokładne cytaty z "Podróżniczki" i "Walecznego Serca".

Czytacie (albo i nie ;) na własne ryzyko.

evo_33

- W dodatku wygląda na to, że jesteś pan, panie Fraser – uśmiechnął się krzywo Dean – naszym pra-pra-pra… bardzo starożytnym dziadkiem… Inaczej ten z bożej łaski archanioł nie pofatygował by się tutaj.
- Niech się pan nie przejmuje – dodał Sam – nie po raz pierwszy spotykamy dziadka, który jest młodszy od nas, lub został wskrzeszony ze zmarłych.
- O Henrym możesz wspominać, ale co cię podkusiło, żeby powoływać się na tego łysego pryka Samuela?
- Pryk Samuel, był w końcu Campbellem, a oni pochodzą ze Szkocji, nie?
- Okej… Ale jakie to ma znaczenie? Ważne, że ten tu, to nasza rodzina… A rodzinę wspieramy.
- Przynajmniej staramy się wspierać – odparł Sam, chociaż przez twarz przeszedł mu cień.
- Ścigając tego nadętego ku_sa Michała, przynajmniej upewniliśmy się, że nasz brat Adam w zasadzie, nigdy nie siedział w klatce z Lucyferem.
- Ale przez długi czas, nie było takiej pewności… zwłaszcza, że Śmierć kazał ci wybierać między nim, a moją duszą…
- No właśnie. Widocznie Śmierć miał niedokładne info, albo zatajał informacje. Podczas, gdy ty „połowicznie” siedziałeś w klatce z Luckiem, bo utknęła tam twoja dusza, a po powierzchni ganiał psychopatyczny, bezduszny robo-Sam, odwrotny los spotkał Adama. W klatce siedziało tylko jego ciało, które łaskawie wypożyczył Michał, a dusza pląsała po niebiańskich łączkach – czyli problemu nigdy nie było!
- Ale przez sześć lat nie wiedzieliśmy o tym!
- I teraz mi to wypominasz, tak jakbyś sam zrobił w tej sprawie coś więcej!
- Nie, nie zrobiłem…
- Więc, możesz dopisać to do długiej listy rzeczy, które schrzaniliśmy…
- Dobra Dean… Chyba znowu musisz zdzielić Jamesa Frasera, bo ponownie odpłynął.


- Witamy na powierzchni – odezwał się Dean ze słodkim uśmiechem, skrzecząc damskim falsetem – Linie lotnicze Winchester dziękują za wspólną podróż…
- Co ci odwala, Dean… On nawet nie wie co to jest samolot – Sam kopnął w łydkę klęczącego nad Jamiem brata.
- Wiem co to samolot… tak z grubsza, chociaż nigdy go nie widziałem – Jamie z pewną satysfakcją mógł podziwiać migdałki „krewniaków” w szeroko otwartych ustach.
- Ale sądząc po ciuchach jakie udało się nam zdobyć – rzekł Sam drapiąc się bezwiednie po wąskim tyku – jesteśmy w jakieś mocno, zaprzeszłej przeszłości… Znasz może dokładną datę? I jak możesz mieć pojęcie o samolotach?
- Jest czwarta po popołudniu, 19 kwietnia 1297 roku, choć pewności nie mam – sprecyzował Jamie. - A o samolotach wiem od mojej żony.
- Jak to, nie masz pewności?
- Nie mam, bo jeszcze 3 dni temu byłem w 1746 roku, a wiedza na temat daty pochodzi od osobnika o imieniu William Wallace.
- Od tego Wallace’a… od „Braveheart’a”… speca od krwawej, średniowiecznej nawalanki? – Dean niemal zaczął podskakiwać z entuzjazmu.
- Mój brat ma na myśli średniowiecznego szkockiego wojownika o Wolność i Prawa Człowieka, Williama Wallace z Elderslie, syna Alana, brata Malcolma i Johna, męża tragicznie zmarłej Marion Braidfute… - uściślił merytorycznie Sam.
- Z tego co opowiadał, o żonie i ojcu, wygląda na to, że to był on.
- Muszę go poznać – Dean radośnie walnął Jamiego po nadwyrężonych plecach.
- Obawiam się, że to nie będzie możliwe…

evo_33

Brwi obu braci powędrowały w górę w ramach znaku zapytania, prezentując niewielkie blizny powstałe prawdopodobnie podczas walki wręcz.

- Z tego co mówił ten „leannan enamored na male asal” , znaczy Michał… archanioł, Wallace’a zassały kamienie… Chyba wiecie które? – tym razem rudy Szkot uniósł pytająco brew. Obaj bracia potaknęli, energicznie kiwając głowami.
- Przypuszczam, – kontynuował - że Wallace razem ze swoimi kompanami wylądował w 2016 roku, w „opuszczonej przez Boga” - według Mark_Me Karolka Stuarta – Polsce… W miejscu o egzotycznej nazwie SADYBA…- Jamie nieco zmiękczył samogłoski, więc zabrzmiało to jak SADIBJA.
- Przynajmniej tam zmierzali doktor Koziełło i Murtagh, których Wallace miał do głazów jedynie bezpiecznie odeskortować… - Tu rudy Szkot zaczął nerwowo pocierać czoło. – W każdym razie William z Elderslie nie pojawił się dzisiaj na klanowym zlocie, który sam zwołał, a ja… zabiłem Szeryfa
- Ale nie zabiłeś zastępcy […szeryfa] – wtrącił Dean z głupią miną cytując Boba Marley’a, a jego goleń ponownie spotkała się z zamszowym sztybletem Sama, jedyną częścią garderoby, której nie był w stanie z powodu braku rozmiarów, zabrać obrabowanym napastnikom.
- Szeryfa Lanark? – spytał jak zawsze przygotowany młodszy Winchester.
- Jesteś jak chodząca encyklopedia braciszku…
- Jakbyś bardziej się skupił na nazwiskach, a nie na krwawych bluzgach w „Braveheart’cie” też byś to wiedział.
- Tak… poćwiartowałem go… Tym… – Jamie wyciągnął długaśny miecz, po który chciwie sięgnął Dean.
- WOW – ostrze zawirowało sprawnie, dowodząc tego, że starszy Winchester ma talent do broni… absolutnie każdego rodzaju broni.
- A teraz oni – Jamie ruchem brody wskazał na nieco oddaloną grupkę rolników zajadających się spokojnie pieczenią z dzika jak gdyby nigdy w ich pobliżu nie objawił się anioł pański – Oni biorą mnie za Wallace’a…
- To chyba nie jest duży problem – orzekł Dean - ja zawsze chciałem być jak Wallace! – Łypnął zielonymi oczami, uniósł miecz i zagrzmiał gromko - “And dying in your beds, many years from now. Would you be willing to trade all the days. From this day to that, for one chance… Just one chance to come back here. And tell our enemies that they may take our lives. But they will never take…” [ „I umierając we własnych łożach, za wiele lat, czy chcielibyście zamienić te wszystkie dni, od dziś do wtedy, za jedną szansę, jedną jedyną szansę, aby tu wrócić i powiedzieć naszym wrogom, że mogą odebrać nam życie, ale nigdy nie odbiorą nam…”]
- Wolności! – przerwał tyradę Sam – On tylko to zna. A palnął tę mowę do księgowych, przebranych za „wojowników Moondoor’u”, kiedy bawił się w grę terenową z Charlie…
- Ja też kiedyś chciałem być jak Wallace – odparł Jamie - Też zagrzewałem ludzi do walki… Jak on… Ale teraz za cholerę tego nie chcę… Choć wygląda na to, że nie mam wyjścia…
- I musisz skończyć na szafocie z wyprutymi wnętrznościami. – Domyślnie dokończył Sam.
- Tak… Z wyprutymi flakami i bijącym sercem, wydartym z piersi przez kata… Co to jest gra terenowa? – Jamie postanowił zmienić temat, bo od uwag o patroszeniu ścisnęło go w doku. - To takie duże szachy w ogrodzie, którymi bawią się dzieci?
- Nie, to zwykli ludzie przebrani za elfy, mroczne orki i rycerzy, ganiający się po lesie i udający, że toczą wojnę.
- Dziwny sposób spędzania wolnego czasu – żachnął się Jamie. – Nie lepiej po całym dniu harówki odpocząć czytając książkę?
- W naszych czasach czytanie książek jest niemodne, a „larpowanie”, czyli te gry terenowe… owszem… Chociaż ja wolę książki – przyznał Sam z lekkim zażenowaniem.
- Nie wyglądasz – orzekł Jamie oceniając długie, gibkie kończyny, pokryte tu i ówdzie szramami.
- Też nie wyglądasz na mola książkowego – odparł Sam zaszczycając rozmówcę takim samym taksującym spojrzeniem.
- A jak on, spędza wolny czas? – Ich spojrzenia padły na Deana, który energicznie wypróbowywał kolejne figury szermiercze, zapamiętane z ulubionych filmów samurajskich.
- On głównie się zamartwia, pije tanią whisky i ogląda kreskówki anime.
- Anime?
- Anime, czyli filmy rysunkowe… takie ruchome obrazki, najczęściej z piszczącymi zmysłowymi Azjatkami. Na youtubie, czyli… W Internecie… Na laptopie… lub na tablecie…
- Acha… - pokiwał głową Jamie – Z tego co mówisz wygląda, że pochodzicie przynajmniej z XX wieku… Filmy, samoloty… Tablety?
- Tablet to taki zminiaturyzowany komputer, czyli elektryczna, mechaniczna maszyna licząca, która stanie się popularna na początku XXI wieku…
- Płaskie, srebrne pudełko ze szkłem na wierzchu, po którym biegają obrazki, a czasem wydobywa się z niego muzyka?
- Tak, ze szklanym ekranem, który obsługuje się „jednym palcem”.
- Koziełło nazwał to sprytnym telefonem, smartfonem…
- To coś innego… Miałeś to w ręce?
- Miałem – przyświadczył Jamie. - Ale to nie istotne. Ważniejsze jest to, skąd, z jakiego czasu przybywacie i dla czego? I co miały znaczyć te uwagi na temat Śmierci, Michała Archanioła, Lucyfera i… klatki?
- To skomplikowane…
- Mamy nieograniczony zapas czasu… Gadaj „krewniaku”!

evo_33


****

-… Gdy po raz kolejny, wiosną 2016 roku, zajrzeliśmy do klatki - co ponownie udało się dzięki „Księdze potępionych” i szkockiej czarownicy Rowenie - okazało się, że nie ma tam duszy naszego przyrodniego brata Adama, a tylko jego doczesna powłoka, bez której oszalały Michał pragnący ponownie rozpętać apokalipsę, nie miał teoretycznie szans na wyjście z otchłani na powierzchnię - opowiadał Sam. – Bratu, kolejny raz sprawiliśmy pogrzeb łowcy. Ciało zostało spopielone… Jednak magia zawiodła i ten pomylony anioł uzyskał możliwość przebywania na Ziemi jako byt astralny, przybierający dowolną postać.
- Zauważyłem, że radzi sobie z tym całkiem nieźle.
- Jak wspominałem, Michał miał oryginalnie opętać Deana…
- Ale, to ty skończyłeś z Lucyferem w zadku… I utknąłeś z czystym złem w czeluściach piekielnych na „jedyne” 180 lat?
- Tak… zapobiegliśmy Apokalipsie… Trochę to kosztowało, ale nie ma o czym gadać…

Zapadła niezręczna cisza. Spojrzenie Sama uciekło gdzieś w bok. Ręka przejechała po włosach. Szerokie ramiona się napięły, rozciągając przyciasny kubrak.

- Ano, nie ma. – odezwał się Jamie, powstrzymując się od identycznego zachowania. Ręka prawie dotknęła włosów, a mięśnie na plecach lekko się skurczyły. – Więc co z Michałem?
- Michał zmienił się w sobowtóra Deana, złośliwiec jeden i „poleciał” za Atlantyk…
- Do Szkocji?
- Nie do Londynu – odparł Sam. – Tam, dzięki „mocom anielskim” przekabacił na swoją stronę brytyjski odział „Ludzi Pisma”, wiekowej organizacji, która bada i dokumentuje zjawiska nadnaturalne. Dzięki nim dowiedział się o kamieniach w Craigh Na Dun… W końcu to pogańskie miejsce, o którym aniołowie pańscy nie powinni wiedzieć… - usta wykrzywiły mu się w ironicznym uśmieszku – A my w związku z tym mieliśmy trochę problemów z „Londyńską Kapitułą”... W każdym razie zdążyliśmy go dogonić, dzięki czemu żyjesz… „dziadku”, a on nie zdoła „dopilnować” historii i zakończyć dziejów Świata apokaliptycznym BUM.
- Jak udało się go pozbyć? To w końcu potężny archanioł – wzdrygnął się Jamie dotykając obolałych żeber. – Gdy dusił, zobaczyłem jakiś czerwony błysk… a potem już go nie było.
- To był napisany krwią „sigil of Michael Archangele”, zmodyfikowany specjalnie dla jego nowej, pokręconej formy – odparł Sam – skuteczny bilet powrotny w zaświaty.
- Mówisz o tym jak o spacerze po łące…
- Taki zawód – wzruszył ramionami - Jestem łowcą, tak jak mój brat, a przed nami nasz ojciec i dziadek… Więc poluję na każde nadnaturalne dziadostwo…
– “Saving people, hunting things. The family business.” To nasze rodzinne motto – przyczłapał zgrzany Dean. – Kiedyś takich jak my zwano łowcami czarownic, a wcześniej wiedźminami, chociaż na wiedźmy też polujemy – wyszczerzył się w szerokim uśmiechu - Oddaję miecz.
- Nie jest mój, tylko jakiegoś przerośniętego przodka Wallace’a. Ja przywykłem do pałasza, tarczy i sztyletu.
- Czekaj, mówiłeś coś o prowadzeniu ludzi do walki i o tym, że jeszcze 3 dni temu byłeś w 1746 roku…
- Tak byłem w Szkocji 16 kwietnia, niedaleko Culloden… Zamierzałem tam wrócić. Wziąć udział w bitwie. A wylądowałem tutaj… Na płaskim dysku opartym na czterech słoniach, gdzie hulają rycerze NI, diabły, anioły, czarownice i… ich łowcy… I nadal mam przesrane… No cóż nie ma się czemu dziwić – uśmiechnął się krzywo - to w końcu Szkocja.

evo_33

Jamie zapatrzył się w przestrzeń, gdzie na tle ciemnej linii lasu, bielały czepki pani Callum, pani MacGill i pani MacKensie, które pokrzykiwały na brodatych włościan, żeby powrzucali do ognia odpadki po obiedzie, co by nie kusić złego i nie przyciągać dzikich zwierząt do miejskich rubieży.

- Hej, chłopie – szturchnął go Dean. – Chrzanić przeznaczenie… prosto w mordę… Będziemy z nim walczyć. I zrobimy to na własnych warunkach – zęby Winchestera zabłysły w wilczym uśmiechu. - Nie chcesz być Wallace’m? Okej! Możemy się zamienić.
- Dean?! – Samowi opadły ręce – Co ty odpieprzasz?
- To co umiem najlepiej – ratuję Świat – a przynajmniej… he, he… jego kawałek. A poza tym zawsze chciałem pokazać dupę Brytolom.
- Chyba chodziło ci o Angoli, o Sassenach. Brytoli, jeszcze nie wynaleziono – sprostował Fraser – I nie zgadzam się, żebyś mnie wyręczał… Umiesz cokolwiek wydukać po łacinie, albo po francusku?
- “Ab insidiis diaboli, libera nos, Domine. Ut Ecclesiam tuam secura tibi facias libertate servire te rogamus,” adijos biczes… - wdukał Dean, kalecząc mowę Cycerona strasznym amerykańskim ‘AR’ - Że ma pelle Dean, et że wudre kusze awek wu.
- Święci pańscy – złapał się za głowę Jamie, a Sam nerwowo przełknął ślinę, żeby ulżyć uszom, po czym dodał:
- Nie jesteś zwycięzcą tego programu…
- Zdecydowanie nie – kiwnął głową Szkot – Czego oni Was uczyli w szkołach?
- Moja edukacja była mobilna, elastyczna i wielokulturowa – odparł niezrażony Dean.
- I w niczym nie pomoże Ci na dworze Filipa IV pięknego, kiedy pojedziesz tam błagać o pomoc dla Szkocji.
- A nie mogę zabrać tłumacza?

Jamie i Sam wymienili zirytowane spojrzenia, po czym obaj wypuszczając z płuc powietrze, równocześnie krzyknęli:
- NIE!

Dalsze dywagacje, na temat edukacji, języków starożytnych i nowoczesnych, oraz tego kto ma zostać Williamem Wallace’m, którego niesłusznie Mel Gibson nazwał „Walecznym Sercem”, bo na ten przydomek w rzeczywistości zapracował Robert I De Bruce, późniejszy król Szkocji, przerwało pojawienie się uzbrojonych po zęby jeźdźców. Poły ich tartanów łopotały groźnie w przedwieczornym wietrze.

evo_33

- Szukam Williama z Elderslie, syna Alana! – Huknął wąsacz z nad kulbaki.
- To mnie szukasz. – odrzekł spokojnie Jamie, wysuwając się do przodu - A tyś kto?
- Thomas Sean Connery, herbu Leliva. Czołem mości panowie. – Dłoń przybysza sięgnęła do brwi czarnych jak skrzydła jaskółki w geście powitania. – Przydomek „Nieśmiertelny”. Czołem waszmościom!!!
- Czołem waćpanu – pochylił głowę Jamie.
- Może zakończysz waść prezentację i przedstawisz swych kompanionów?
- E… To moi… Dalecy kuzyni… Samuel i Daniel z miasta Winchester, gdzie ich ojciec… Jonh Scot of Winchester, handlował whisky z importu – zgrabnie wybrnął, nieświadomy tego, że za jego plecami Dean łypnął z irytacją oczami tak, że źrenice wykręciły kółka, a Sam nerwowo wpatruje się w czubki swoich nietypowych butów z gumką.
- Powitać, powitać panowie.

Czarnobrewy swobodnie zeskoczył z siodła, prezentując wzrost rzadko spotykany w średniowieczu, który pozwalał mu rozmawiać twarzą w twarz z „Samuelem” i „Williamem”. Connery musiał nieco pochylić głowę by spojrzeć na „Daniela”. Lustrację zakończył jednak z zadowoleniem, rzekłszy:
- Waćpan, to chyba z kulbaki nie schodzisz… Jesz i śpisz na niej, bo tylko urodzony jeździec może mieć tak krzywe nogi – orzekł, zupełnie ignorując fakt, że Dean stoi przed nim w prochu ziemi i nigdzie nie widać luźnych koni.
- Moja rącza klacz zwie się Impala – nie zaprzeczył Dean, który z raz siedział na koniu, a właściwie był to muł. – Z moją czarną jak noc dziecinką nieraz gnaliśmy do piekła i z powrotem.
- Tak? To migiem pognasz tam… na amen… I twoi krewniacy również! – sympatyczny uśmiech zgasł na obliczu Connery’ego. – Waćpanowie… Może zostać tylko jeden!

Błysnęło ostrze starożytnej katany, bezgłośnie wysunięte z pochwy.
Japoński brzeszczot szykował się do ciosu, który eleganckim, wznoszącym się łukiem miał kolejno przeciąć szyję Deana, Jamiego i Sama. Elastyczna stal skuta z tysiąca warstw w hucie na wysepce Sado szykowała się by dosięgnąć celów.
Ruda głowa uchyliła się. Jamie kopnął przeciwnika, uzyskując przestrzeń. Długi miecz brutalnie, bez finezji zmiażdżył kręgosłup wąsacza. I przeszedł dalej szarpiąc mięśnie szyi, i chrząstki tchawicy. Jednak Szkot nie zdołał dostrzec gdzie poleciała odcięta głowa.
Zanim upadł w proch, zobaczył, że dziwni bracia Winchester już w nim leżą, naszpikowani bełtami jak św. Sebastian. Zakurzone, ludzkie poduszeczki na igły. Palce Frasera musnęły pióra lotki. Strzała wbiła się do końca, tuż obok mostka, gdy uderzył w ziemię.

Thomas Sean Connery, herbu Leliva, niczego nie pozostawiał przypadkowi. Jego przyboczni nie byli na pokaz, tylko do „natychmiastowego użytku”…
Na ziemi leżały cztery trupy.

evo_33

***

Nie żył. W nosie czuł jednak bolesne pulsowanie. Uznał to za bardzo dziwne. Ufał
w wyrozumiałość i łaskę Stwórcy, ale w duszy kołatały mu resztki pierwotnego poczucia
winy, które sprawia, że w każdym człowieku tkwi obawa przed trafieniem do piekła. Biorąc
jednak pod uwagę dotychczasową wiedzę o siedzibie dusz potępionych, ani rusz nie mógł
uwierzyć, że męki piekielne, przeznaczone dla nieszczęsnych mieszkańców otchłani,
ograniczają się do bólu nosa.

Z drugiej strony był przekonany, że nie trafił też do nieba. Z kilku przyczyn. Po pierwsze,
zupełnie na to nie zasługiwał. Po drugie, nic na to nie wskazywało. A po trzecie, złamany nos
nie mógł być nagrodą dla błogosławionych ani karą dla potępionych.
Zawsze wyobrażał sobie czyściec jako miejsce bezbarwne, ale teraz uznał, iż czerwonawa
poświata, kryjąca wszystko wokół, jest odpowiednia na czyśćcową aurę. Bardzo powoli
umysł mu się przejaśniał i wracała zdolność logicznego rozumowania. Ktoś, pomyślał
z irytacją, powinien tu przyjść i powiedzieć, jaki zapadł wyrok, jak długo przyjdzie mu
cierpieć czyśćcowe męki, zanim stanie się godny Królestwa Niebieskiego. Sam nie był do
końca pewien, czy oczekuje przybycia demona, czy anioła. Nie miał pojęcia, jakie
wymagania stawia się pracownikom czyśćca; w szkole nauczyciele i księża pomijali ten
temat.

Mocne szarpnięcie wyrwało go z eschatologicznych rozmyślań.

- Ocknij się Fraser.
- Nie mogę się ocknąć, bo nie żyję – logicznie odparł Jamie.
- Żyjesz… Św. Piotrek znowu zatrzasnął nam drzwi przed nosem, twierdząc, że nikogo nie ma w domu… Ponoć Chuck, znaczy Bóg, wyjechał na urlop, a my dostaliśmy „zakaz zbliżania” i bilet powrotny na dół – rzekł Dean przepychając palec przez krwawe dziury w kubraku – Cholera lubiłem to wdzianko.
- Święty Piotr… zatrzasnął drzwi… Znowu? – Jamie z oporem wymawiał słowa, jakby nadal przebywał w objęciach śmierci – To ja… byłem… w niebie? Jak… Ja… Mogłem być w niebie?
- Widocznie wiodłeś święty żywot, pełen udręczeń i wyrzeczeń – wyszczerzył się Dean. – Dokładnie tak jak my… Szkocki sukinkocie.
- Ale nie ma nic za darmo – wtrącił się Sam próbując wyszorować ziemią krwawe smugi z nóg. - Chuck kazał Piotrowi przekazać, że nadal mamy robotę do wykonania.
- Która ma polegać na?
- Nie wiesz? – Dean pokręcił głową – To co zwykle: “Saving people, hunting things”.
- Czyli jesteście nieśmiertelni?
- Póki co tak. Chyba, że Chuck zmieni zdanie. Ponoć umieranie nie boli, ale szczerze mówiąc te powroty do życia są coraz bardziej wkurzające… I wiesz co?
- Co?
- Ty też jesteś nieśmiertelny.

W kamienny krzyż za Lanark uderzył piorun. Nitki elektryczności rozjarzyły zawiły wzór, zmierzając ku ziemi. Energia wyładowania ostatnimi impulsami elektromagnetycznymi poraziła mu czubki palców gdy próbował się podnieść. Gdy zaczął padać deszcz, jego pochylona, ruda głowa była tuż nad ziemią. Jeszcze nigdy nie widział tak dokładnie, jak kropla wody rozbryzguje się unosząc wokół siebie maleńką koronę mokrego kurzu.

evo_33

Wówczas na błękitnej chmurce sfrunął ku nim Freddie Mercury i zaśpiewał:

Who wants to live forever,
Who wants to live forever.....?
There's no chance for us,
It's all decided for us,
This world has only one sweet moment set aside for us.

Who wants to live forever,
Who dares to love forever,
When love must die.

But touch my tears with your lips,
Touch my world with your fingertips,
And we can have forever,
And we can love forever,
Forever is our today,
Who wants to live forever,
Who wants to live forever,
Forever is our today,
Who waits forever anyway?

- Freddie idź sobie stąd, bo jak mi Chuck miły, obiecuję, że wykopię twoje kości, posolę je i spalę. – zagroził Dean.
- Nie dasz rady. Kazałem się skremować, a prochy rozsypać nad Jeziorem Genewskim.
- Błąd. Pochowali Cię w zachodnim Londynie na Kensal Green Cemetery.
- Szlak… To ja już sobie pójdę.

I Freddie rozpłynął się jak sen blady, pozostawiając chłopców siedzących okrakiem w pyle rozdroża, co nie było zbyt [wy] godne, zważywszy na spódnice.

- Sam… To ty pomyślałeś o „Highlanderze”?
- A ty nie?... Popatrz na niego. To góral i wygląda jak rabarbar trafiony piorunem.
- Bo trafił w niego piorun.– Z irytacją potwierdził Dean.
- Po tym jak obciął łeb Thomasowi Seanowi Conneryemu, z małą przerwą na zmartwychwstanie…
- Więc, co? On rzeczywiście jest „Nieśmiertelny”?
- Podwójnie nieśmiertelny, bo Chuck czuwa nad nim – kiwnął głową Sam.
- Nie gadajcie tak, jakby mnie tu nie było – skrzywił się rozeźlony Jamie. – O co chodzi z tą podwójną nieśmiertelnością ?
- Heh… To jest tak jakbyś miał podwójną licencję na umieranie… Bondzie
- Dean… Serio?! – wyraził dezaprobatę Sam.
- No, co… Bond jest ze Szkocji.
- Agent 007 ma licencję na zabijanie, a nie na umieranie.
- Wracając do umierania, jak już wiesz, mamy z tym problem przez… wymysły Chucka.
- Ze względu na Jego wolę, czyli wyroki boskie? – Jamie próbował to sobie poukładać w głowie.
- Tak jakby. Uwierz mi wielokrotnie umieraliśmy - wyszczerzył się Dean - ale to zawsze jakoś nie wychodziło.
- Bóg bawi się nami – cierpko dodał Sam. – Jak widać… Tobą również.
- Nie miło być maskotką Wszechmogącego – mruknął nie tracąc humoru Dean. - „Kogo Bóg kocha, tego karci i doświadcza” – wyrecytował używając głosu a’la Abraham Lincoln. – Ciebie widocznie kocha tak bardzo, że dodatkowo trafiłeś do konkursu na „Nieśmiertelnego”.
- … konkursu na „Nieśmiertelnego”!? – Jamie bez zrozumienia przejechał ręką po włosach, co w niczym nie pomogło, a wręcz zaszkodziło, bo naelektryzowane kosmyki zmieniły się w trzeszczące afro.
- Słyszałeś jak tamten wąsacz krzyczał: "Może być tylko jeden!"?
- Słyszałem.
- Z tego co wiem – odparł Dean - A wiem nie mało, Świat jest pełen popieprzonych anomalii. Raz na jakiś czas, gdzieś w jego zakątkach rodzą się ludzie obdarzeni darem nieśmiertelności. Wieczne życie może być z początku pasjonujące ale, po tysiącu lat to… zasrana nuda. Obdarzeni „darem” postanowili więc się rozerwać. Zagrać zabójczą w grę. Nieśmiertelny ginie jedynie wtedy, gdy inny nieumarły odcina mu głowę. A to się opłaca, gdyż zabijając, przejmujesz moc, siłę oraz wiedzę… To stało się gdy trafił w ciebie piorun… "Może być tylko jeden!”, który po wiekach walki zostanie ostatni na placu boju i dostanie nagrodę.
- Czyli co?
- Zwyczajne, długie, nudne życie, z żoną u boku, zakończone śmiercią w podeszłym wieku na zawał, lub niewydolność nerek, jeśli pozwolą na to okoliczności – odparł Dean kończąc streszczać film z Christopherem Lambertem.

Jamie zaczął się histerycznie śmiać.
Nieco się opanował, gdy dostał na uspokojenie w szczękę. Starszy Winchester nie chciał pobrudzić sobie rączek uderzając w jego zakrwawiony nos.

- W porządku. - Wytarł rude rzęsy z łez i nadal chichrając się, dodał - Dopiszę bandę nieumarłych zabójców oraz życie wieczne… na ziemi, do listy drobnych niedogodności na jakie się tu natknąłem… Czy to oznacza, że można mnie oddać katu… i nie ważne co ze mną zrobi… łącznie z powieszeniem, wypatroszeniem, obcięciem głowy… i innych członków… to i tak nie da się mnie zabić?... I będę mógł żyć… 719 lat?
- Zapewne tak… O ile kat, również nie będzie nieśmiertelnym – zastrzegł Sam.
- No to dobrze.
- Dobrze?
- Dobrze! – Jamie w końcu przestał się śmiać. - Panowie, mamy robotę do wykonania!… Trzeba, Edwardowi te długie nogi z dupy powyrywać!

evo_33

W owym czasie, gdy Clair zbierała swoje dojrzałe, acz nadal zgrabne ciało z podłogi El-Medu, pokrytej linoleum marki „Tarkett”, rodzaj „iQ Toro SC”, kolor LIGHT BLUE, które według zapewnień producenta miało odprowadzać ładunki elektryczne nawet po wyszorowaniu lizolem, dzielny Szkot i jego nowo zapoznani krewniacy również zbierali muskularne, acz zgrabne ciała z gliniastego traktu, na który producent nie dał żadnych gwarancji, a ładunki elektryczne hulały po nim jak chciały.
Równą wolnością w poruszaniu się co elektrony, cieszyli się również hodowcy owsa, a nieco mniejszą ze względu na długie spódnice wdowy z Lanark. Nie przeszkodziło im to jednak, ani otaczającym je mężczyznom, których nieco spowalniały pełne od dziczyzny brzuchy, we wzięciu nóg za pas i błyskawicznej ucieczce w kierunku miasteczka.

Panikę wywołał powrót do krainy żyjących trzech, jak mniemali trupów, nad którymi panie Callum, MacGill i MacKensie, poczęły już lamentować, spiewać „caithris”, wić wianuszki i zbierać bukiety polnego ziela – naręcza modunki, krwawnika, pokrzywy, kolcolistu, rumianu prawdziwego, kaczeńców, lebiodki pospolitej, czosnku niedźwiedziego i łopianów - którymiż miały zamiar przyozdobić muskularne, acz zgrabne, długie członki poległych, by uczcić ich w ostatniej drodze, drodze na cmentarz.

Kilku mężczyzn wyrwało z ciał nieszczęśników strzały, bowiem dobrej broni nie należało marnować. Miłosierne wdowy wytworzyły trzy całuny ze swych sutych halek, które były wyjątkową ekstrawagancją w XIII wieku, lecz świadczyły o ich zamożności oraz przezorności w walce o zdrowy pęcherz. Roztropne kobiety wysłały też grupę z wiadrami do pobliskiego strumienia, aby obmyć doczesne szczątki tych, którzy padli pod kamiennym krzyżem.

O ciało Conneryego nikt się nie zatroszczył… Bo głowę i całą resztę, porwała jego przyboczna eskorta, która zniknęła bezszelestnie w wieczornym wietrze, równie szybko jak się pojawiła.

Pani MacKensie wygrzebała z kieszeni spódnicy aromatyczny szampon z bergamotki, ługowe mydło, które nie było, aż takie złe, bo wymieszała je z francuskim olejkiem z lawendy oraz gąbkę, którą przysłał jej kuzyn z Glasgow handlujący z Prowansją.
Zmoczywszy gąbkę w wiadrze, namydliwszy ją lawendowym mydłem, zbliżyła się z ciężkim sercem do ciała młodzieńca, który zaledwie wczoraj usnął u niej w bali.
Spracowana, lecz czysta dłoń wycisnęła nadmiar wody i zbliżyła się do twarzy, a właściwie nosa, by go obmyć z zakrzepłej krwi. Drobne włoski na pacach podniosły się, gdy owionął je oddech leżącego.

Jamie gwałtownie usiadł, sapnął, wrzasnął, jęknął i bezprzytomnie machnął w kierunku lawendowej gąbki, po czym znów upadł na matkę ziemię.
Wdowa MacKensie sapnęła, wrzasnęła, jęknęła i przytomnie uciekła unosząc lawendową gąbkę z… matki ziemi.
Równą bystrością umysłu wykazały się panie Callum i MacGill, które zgarnęły zwoje cennych halek i pośpieszyły tropem wrzeszczącej. Żwawą procesję zamykali hodowcy owsa.
Ich uniesione na sztorc drewniane widły i motyki wyłaniające się z tumanów kurzu wzbitego chodakami, już z dala zwiastowały prawym mieszkańcom Lanark zgubę jakowąś, a przynajmniej problem.
Wójt wybiegł z chałupy na placyk.

- Ślij do Melrose Abbey, do łojców Cystersów, bo tu ZŁY zagłościł! – prawie bez tchu wysapała bywała i pobożna wdowa Callum, ocierając wierzchem dłoni co nie jedną kaszankę ugniotła, pot spływający spod czepca.
- O my nieszczęśliwe… omamem diabelskim zwabione, co kusi gładkim licem i ciałem sprężystem… ku pokuszeniu danem – rozpaczała poetycko wdowa MacKensie – ledwo żeśmy się znad krawędzi zguby, znad czeluści bezdennej, wyrwały, ratując nieśmiertelne dusze.
- Ano, tako było! – Potwierdziła zwięźle wdowa MacGill, najlepsza piwowarka w hrabstwie. A hodowcy owca przyświadczyli zborowym chrząknięciem i potupywaniem.
- Ale cóż się wam zadziało, dobrzy ludzie moi? – postanowił nad zbiorową histerią zapanować wójt. – Co zaparło łoddech we piersi i wzburzyło łumysł?
- Młody Wallace, któren ubił te gnide normandzką Heselriga, zginął! – Wrzasła pani Callum.
- To się przytrafia regularnie i stale najlepsiejszym, najzdolniejszym i najbardziej łumiłowanym synom Szko… - nie zdołał zakończyć politycznego wystąpienia wójt, bo w zdanie mu weszła, szturchając go mocno w wydatny brzuch wdowa MacGill.
- Łon zmartwychwstanłą!… Ryży piekielnk jeden! – rzekła.
- Ło świenci pańscy! To trzeba nam łegzorcystów z cysterskiego opactwa! – Gdy do wójta dotarła straszna prawda, aż nim wzdrygło.
- Przeciem tako rzekła! – wypięła pierś pani Callum. – Ślij posłańca. Niech pendzi co kuń wyskoczy… Może zabrać mego Śmigłego. Niech szkapina służy gromadzkiemu dobru i zbawieniu dusz naszych łode chuci piekielnych.

Po paru pacierzach z opłotków Lanark na potężnym gniadoszu nawykłym do wozu, wyprysnął chudy podrostek. Młodzik powtarzał sobie w myślach przesłanie od wójta i brał go strach, że zapomni wszystkiego przed obliczem opata. Gołe pięty nerwowo wbijały się w okrągły brzuch zwierzęcia, które opornie skręciło na zachód, na ścieżkę wydeptaną przez bogobojnych zmierzających do Melrose Abbey.

***

- Tak, panowie Długonogi zasłużył sobie na tęgie lanie. A widomym znakiem jego niemoralnego charakteru, są nienaturalne skłonności jego syna.
- My nie mamy nic przeciwko homoseksualistom, czyli sodomitom – odrzekł Sam.
- O ile trzymają ręce przy sobie, a nie na naszych tyłkach – dodał po męsku Dean. – Lecz generalnie nie specjalnie mnie obchodzi, kto z kim sypia… Mam nawet kilku kolegów z „drugiej strony barykady”. Są w porządku. Nawet niespecjalnie to po nich widać. To normalni ludzie, choć kochają inaczej.
- To macie szczęście nie być w ich typie – Jamie zaczerwienił się po końce uszu – I nikt was nie ściga dla chorej przyjemności.
- Przecież to, że się komuś podobasz, nie znaczy, że będzie polował na ciebie – argumentował Sam, bo nie wiedział, że książę Edward i jego świta, krążą po okolicy w poszukiwaniu „olśniewającego, złoto-rudowłosego młodziana, wyśnionego kochanka królewicza”, czyli Jamiego we własnej osobie.
- Albo, że cię zgwałci – dodał z powątpiewaniem Dean.
- Musiałbyś wylądować w jednej celi z jakimś silniejszym od ciebie skur_wy_synem, żeby tego doświadczyć. – Młodszy Winchester kurczowo zacisnął pięści, po czym je rozprostował. Przypomniał mu się chichot Lucyfera klepiącego materac obok siebie.

Jamie zauważył tą reakcję. I chociaż miał ochotę wrzeszczeć, stłuc kogoś na miazgę, zacisnął usta i po chwili milczenia zmienił temat.

- Pozostawmy księcia Wali jego faworytom. Teraz, niezależnie od złych, czy dobrych skłonności Plantagenetów, interesuje mnie to, żeby ich rządy w Szkocji ustały. Potrzebne jest więc powstanie.
- Które teoretycznie zacząłeś zabijając szeryfa tego miasteczka.
- Gwoli ścisłości, to zaczął je William Wallace, we własnej osobie, prowokując Hersleiga uderzeniem kamienia w głowę. Jednak było to dziecinną igraszką w obliczu zabójstwa jakiego dokonałem. – Fraser się wzdrygnął jak mokry pies. –Bóg mi świadkiem, że działałem w obronie własnej. Jednak skoro sprawy mają się tak jak się mają… – tu przejechał eksperymentalnie po ostrzu miecza. Ręka zakrwawiła, lecz rana szybko się zasklepiła, a po chwili pozostał wąski strupek.
– Więc skoro sprawy mają się tak, a nie inaczej, grzechem by było wydać ziomków na łaskę Sassenach. Nie zawalczyć o ich los, o wolność Szkotów! - I o życie moich bliskich, które zależy od tej cholernej historii, dodał w myślach.
- Ale przemowa – pokiwał przekornie głową Dean – mam jednak jedno małe ‘ale’. Co się stanie jeśli w armii angielskiej będą inni nieśmiertelni? Weźmiesz udział w walce, narażając powodzenie sprawy?
- Wallace zostanie stracony w Londynie, w Smithfield 23 sierpnia 1305 roku. Jego członki zostaną poćwiartowane w wyrazie ostatecznej pogardy i rozesłane na cztery strony świata, żeby nie mógł stanąć przed Bogiem na Sądzie Ostatecznym… co mnie nieco niepokoi – ruszył ramionami jakby koszula była przyciasna. - Jednak na waszym miejscu, bardziej bym się obawiał o własne życie. Nieśmiertelni, tak jak ten wąsacz Connery nie zostawią was w spokoju, bo wyczuwają, że też wymykacie się Śmierci.
- Więc co proponujesz?
- Na początek zdobyć broń. I całe ubrania – Jamie uśmiechnął się krzywo – Wyskakujcie z kubraków. Idziemy do Lanark po świeżą bieliznę, a nie chcemy straszyć mieszkańców krwawymi dziurami, których żaden pobożny chrześcijanin by nie przeżył – dodał rozsądnie, zupełnie nieświadomy, że całe miasteczko już wie o nienaturalnej rezurekcji.

Po chwili okrwawione szmaty wylądowały w krzakach. Jamie i Winchesterowie pomaszerowali w stronę Lanark. Ostatnie promienie zachodzącego słońca pozłociły ich brudne ciała, pogłaskały ciepłem gołe ramiona i brzuchy, pożegnały skromnie pozostawione kraciaste spódnice, których jakimś cudem nie podziurawiono strzałami, i zadowolone z tak pięknego widoku na dobranoc, schowały się za wzgórzem zasłaniającym miasteczko.

ocenił(a) serial na 9
evo_33

[Ktosik tu jest niezwykle płodny ^^ - nie ogarniam ci ja niestety hamerykańskiego Supernatural :( , więc pozostaje mi ino to, co nasze, swojskie jak bigosik Jerzego...więc przenieśmy się z powrotem do egzotycznych okolic Sadyby, Anno Domini 2016]

- Skąd to mam? W rzeczy samej? – wyjąkał John, odpowiadając pytaniem na pytanie i rumieniąc się aż po same koniuszki uszów. Czy powinien skłamać? Czy raczej powiedzieć prawdę? Sekundy mijały, a Anglik wciąż rozważał, co byłoby bardziej honorowe. W końcu zdecydował. A więc kłamstwo. Tak! Powinien skłamać, chroniąc dobre imię Jamiego Frasera przed potencjalnymi oskarżeniami o niezdrowe, społecznie naganne relacje z brytyjskim majorem. Przecież to, że mają syna…eee, to, że Jamie ma syna, John tak skrzętnie ukrywał przez tyle lat, dla dobra ojca i dziecka. Teraz również musiał zachować prawdziwą przyczynę powstania medalionu w sekrecie i basta!

Doktor Lubicz niecierpliwił się, choć robił to w sposób niezwykle opanowany i szlachetny, ściągając dostojne brwi i jeszcze raz potrząsając miniaturowym portretem Fraser’a przed nosem John’a.
- Skąd pan to ma?
- Znalazłem.

Koziełło i Lubicz spojrzeli po sobie, zdziwieni.
- Ale…- wysapał ten pierwszy - to oryginalna miniatura z 18 wieku!
- I przedstawia bez wątpienia moją córkę! Oleńkę! – dodał ten drugi, drżącym głosem.

***

Już na progu naszego mieszkania na Truskawieckiej zrzuciłam szpilki i westchnęłam z rozkoszą, czując jak wszystkie ścięgna na moim obolałym karku powoli się rozluźniają. To, co przeżyłam dziś w EL-Medzie, było mrożącym krew w żyłach doświadczeniem, straszniejszym nawet, niż koncert kapeli z Zakąsek. Niebieskie ślepia wpatrzone we mnie w obłąkańczym szale, smukłe palce wbijające się w moje ramię i ten krzyk :" Pani Fraser! Claire! Jamie jest pani mężem!"

Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie. Nie umiałam jednak przyznać się sama przed sobą, że ten pozornie nic nie znaczący zbitek słów, wykrzyczany w moją stronę przez jasnowłosego pacjenta brzmiał niepokojąco znajomo. Jakby pochodził z poprzedniego życia, życia, które utraciłam dawno temu.

Podeszłam do salonu i nalałam sobie whisky. Bursztynowy płyn rozgrzał mi przełyk i ukoił rozszalałe myśli.

- Mamo? – ozwał się charakterystyczny, gruby głos.
- Oleńko! Córeczko moja! - rzuciłam się w stronę mojej rudowłosej dziecinki, ale nagły błysk przeszył mój umysł, jak jakieś okrutne deja vu.
Ujrzałam wysokiego, młodego mężczyznę, którego twarz wydała mi znajoma i nieznajoma zarazem. Boże cóż to była za twarz! Piękna jak u samego Michała Archanioła! Patrzyłam jak w obrazek w te cudownie, perfekcyjnie wręcz wygięte brwi koloru lisiego futra, w te skośne oczy koloru warszawskiego nieba w słoneczny dzień, w te usta pełne i kuszące jak maliny z „Balladyny”. Szczękę miał kwadratową i męską, jak Ridge Forrester, któregośmy z Anką Surmacz tak często w ukryciu oglądały przy koniaczku, wzdychając do ekranu, póki go nam z anteny nie ściągnęli…Ach, ale Ridge był niczym w porównaniu z tajemniczym nieznajomym, który nie dość, że oblicze miał anielskie, to i ciało diabelsko ponętne, mocne i silne, jak żubr, a nawet dwa żubry. Lecz zdecydowanie mniej owłosione…Taaaaak, zdecydowanie mniej owłosione…Zza chmur wyszło słońce, a promienie padły na czuprynę młodziana rozświetlając ją oślepiającym blaskiem, wydobywając barwę będącą połączeniem gładkości kasztanu, intensywności cynamonu i namiętności prawdziwej czerwieni. Piękny rudowłosy uchylił seksownie wydęte wargi i rzekł, patrząc w moją stronę głosem tak dźwięcznym i głębokim, że poczułam erotyczne prądy przechodzące przez moje dojrzałe, acz ciągle zgrabne ciało:
- Sassenach…Claire…

Upadłam zemdlona na podłogę, powaloną słodyczą wizji, jasnością oblicza młodzieńca, a przed wszystkim zniewolona jego doskonale ukształtowanym ciałem.

- Mamo! – krzyknęła Oleńka, zanim straciłam przytomność. Nie mogłam już widzieć, jak podnosi z ziemi pusty kieliszek, który jakimś cudem się nie rozbił i wąchając wnętrze stwierdza:
- To pewnie przez te whisky. Szkocki badziew.


***

Parę miesięcy później

- Okej! – powiedział Paweł, wyłączając telefon. Wyrwałam się z jego rąk odzyskawszy przytomność, żeby powstrzymać go przed wyjazdem na Sadybę. On nie mógł tam jechać!
- Nie możesz tam jechać!
Paweł uniósł jedną brew w geście zdziwienia. Podjechała aż po same czoło, co było nie lada wyczynem, zważywszy na to, że mój ślubny miał wyraźne zakola. Gorączkowo szukałam w mojej głowie rozwiązania, które jakimś cudem nie pozwoliłoby mu na udanie się na Sadybę, na ratunek nieznajomemu Dżejmiemu, którego Paweł uznał za jakiegoś poszkodowanego podczas libacji Szkota. Jedyne, co przyszło mi do głowy to ponowne omdlenie.
- Paweł, ja…Ja chyba znowu zemdleję! – wyjęczałam i wywróciłam teatralnie oczami.
Ale Paweł był niewzruszony.
- Wybacz, kochanie, - szepnął, ucałowawszy mnie w policzek. – obowiązki wzywają.
Z torby wyjął bloczek i po nakreśleniu kilku słów wydarł z niego karteczkę i podał mi, mówiąc.
- A tu masz receptę na środek przeciw omdleniom.
Narzucił płaszcz i wyszedł, zostawiając mnie skuloną na podłodze.
- Mógłbyś chociaż pisać wyraźniej… - wysyczałam po zamknięciu drzwi.
Po chwili wstałam, bo panele były zimne, twarde i nie wyszorowane. Mogły być na nich zarazki. Pobiegłam umyć rączki, po czym usiadłam na kanapie w salonie, szukając wyjścia z patowej sytuacji. Oczywiście! Jedynym, który znał odpowiedź był John! Albo raczej Janina…Czym prędzej wzułam szpilki, narzuciłam płaszcz i udałam się metrem do EL-medu, modląc się w duchu, żeby John, to znaczy Janina, odzyskała już przytomność po zabiegu…



Kocham_Skippera

Słońce ukryło się za strzechami chałup w Lanark. Zaczął zapadać zmierzch. Dzieciaki wystawione na czatach, kręciły się niespokojnie jakby miały owsiki, albo dawno nie były w wygódce. W końcu mały Rudolf, który cierpiał na zeza i powolny wzrost gałki ocznej, kontem swego sokolego oka dostrzegł ruch na drodze. Poruszające się zdecydowanym krokiem ciała trzech nadchodzących mężczyzn odcinały się bielą od szarości traktu i cieni zalegających pod drzewami. Dzieciak, tak jak mu przykazano, zerwał się czym prędzej by zanieść wieści. Jego towarzysze obdarzeni słabszym, lecz mniej rozbieganym wzrokiem, czmychnęli za nim jak stado wróbli… Ostrzeżeni mieszkańcy Lanark chwycili noże, widły i cepy.

Sam ocknął się na polepie związany w ciasną paczkę. Ręce obejmowały nogi. Sznura użyto oszczędnie wiążąc nadgarstki z kostkami. Mocny powróz był towarem deficytowym, bo z podobną oszczędnością potraktowano Deana i Jamesa, którzy zwinięci w kulki, leżeli obok.
Ból naciągniętych barków walczył o lepsze z mrowieniem w palcach i stopach, do których przez więzy, słabo płynęła krew. To jednak blaknęło w obliczu czego innego… Potwornie łaskotał go nos, broda, policzki i oczy. Przysunął twarz do kolana i zaczął o nie trzeć całą twarzą… W powietrzu zaczął fruwać sklejony, brudny puch. Pierze nie dawało za wygraną i z każdym oddechem z powrotem właziło do nosa, ust i oczu. Pieprzone baby, pomyślał, nie żal im było najgrubszych pierzyn… Nie szczędziły też pomyj i zgniłych po zimie rzep. Domyślał się, że wygląda tak jak brat i Fraser, czyli słaba imitacja pośpiesznie oskubanego kurczaka gotowego na spotkanie z rożnem. Nieco zakrwawionego, źle wypatroszonego kurczaka…

„Zaskakujące powitanie” w Lanark rozpoczęto kaskadami tego co zwykle trafia do rynsztoków, lub gnojówek. Kontynuowano za pomocą konfetti z nienadających się do jedzenia warzyw. Obwieszczono tryumfalnym, oślepiającym wybuchem pierzyn, poduch i piernatów… I zakończono w rytmie uderzeń kilkunastu cepów, chociaż już kilka tych pożytecznych urządzeń też by wystarczyło.

- Mam nadzieję, że nas nie usmażą na chrupko – fuknął starając się oczyścić nos.
- Wątpię – odparł Dean. – Wrzeszczeli o heretykach, czarownikach piekielnych, i o ogniu w którym spłoniemy… Nie wiem tylko, czy chodziło o doczesny stos, czy o wiekuiste, piekielne fajerwerki.
- O stos – mruknął niewyraźnie Jamie, który musiał użyć tej samej techniki co Sam, żeby rozkleić sobie usta z krwi i podejrzanego brudu. – Inkwizytor z Melrose Abbey będzie tu pewnie za tydzień, może nawet szybciej, to tylko 50 mil.

Mężczyźni zamilkli, bo rygiel w drzwiach skrzypnął. Na ubitej ziemi, tępo zaklekotały drewniane chodaki. Z pomieszczenia obok dało się słyszeć obijanie deski o deskę i jakieś głuche skrzypienia. Do klitki gdzie leżeli wtoczono beczkę, która z jednej strony miała odbite dno. Wszystkich trzech podniesiono i przewleczono pod ścianę, o którą można się było oprzeć bokiem… a potem zaczął się cyrk z beczką.
Średnica beczki nie pasowała na żadnego z nich. Nawet przy dużym nacisku dolna obręcz za nic nie chciała objąć ramion. O wciśnięciu do niej, któregoś z nich w całości, najbardziej aktywni mieszkańcy Lanark mogli jedynie pomarzyć. Gdy pękaty walec po kolejnej próbie zawisnął smętnie przechylony na barkach Deana, niczym za duży cylinder, pani MacGill nie wytrzymała i wysyczała przez zęby:
- To je moja największa baryła, sąsiadko Callum… Winkszą najdziecie kumo, dopiero za dwie niedziele na jarmarku w Glasgow.
- Ale piekielników godzi się do beczek wtłoczyć i w oderwaniu od ziemi powiesić, nim ojcowie czcigodni przybendą, aby czarciej potęgi w czeluściach ukrytej w sobie nie wzmagali. Tako, w królewskim Edynburgu arcybiskup potraktował Geillis MacDougall, diabelską kochanicę… Dwa tygodnie dyndała jeno o wodzie, nim sąd zawołano, a beczka, na wybawienie duszy mojej, była o połowę mnijsza.
-Edynburg, Edynburgiem, ale choćby sam biskup po pokrywce skakał, to by se może girę ułamał, lecz nikogo z tych czartów do niej nie wcisnął. Trza nam innych sposobów i trza nad nimi pogwarzyć… ino nie tutej… - orzekła pani MacGill, a reszta komisji pokiwała głowami, potupała chodakami, pociągnęła z kamiennych piersiówek i w ponurym milczeniu opuściła składzik piwowarki.

Po ich wyjściu w składziku nadal panowało ponure milczenie.
W końcu Jamie chrząknął w typowo szkocki sposób i rzekł:
- W sporanie mam wydrążoną monetę z piłką strunową … Tylko tym można szybko przeciąć węzły. Dobrze ciule wiedzieli gdzie nas zamknąć. – Jego wzrok omiótł puste pomieszczenie, o gładkich, wybielonych ścianach, gdzie nie było żadnej służącej pomocą chropowatości. Sądząc po wyślizganej do połysku drewnianej grodzi z boku ściany, był to spichlerz na słód. – Ja nie dam rady do niej sięgnąć, ale może któryś z was?
- Jesteś tak zdrętwiały, że nawet nie czujesz, że ci torebkę na jajka, z paska ściągnęli – bez humoru zażartował Dean.
- Siùrsach màthair (kur_wa mać)
- Jakiekolwiek obelżywe słowo wyszło z ciebie… popieram je w 200%. Potwory są straszne, ale ludzie są… Ludzie są po prostu po–pier-do-le-ni.
- Cicho bądźcie – przerwał milczenie Sam – znowu tu idą.

I przyszli. Tym razem do składziku wpadła grupa miejskich osiłków. Zapobiegawczo (znowu) użyto cepów. Nieprzytomnych wywleczono na zewnątrz, gdzie czekała na wozie klatka służąca pani Callum do przewozu hurtem knurów na królewski jarmark w Edynburgu. Bezwładne ciała zostały wepchnięte do środka, a milicja obywatelska Lanark miała przynajmniej tyle przyzwoitości, że przecięła węzły. Klatkę zatrzaśnięto. Wóz pokonał kilkaset metrów i zatrzymał się pod wysoką wieżą miejską – jedyną nowoczesną budowlą w całym Lanark, która należała do nieżyjącego szeryfa Herseliga. Obok wieży stał dębowy szafot. Solidna, kwadratowa konstrukcja była przygotowana na wieszanie przynajmniej 16 skazańców. Szkotów należało trzymać w ryzach.
Zawieszenie między belkami klatki dla świń, stanowiło dziecięcą igraszkę. Wdowa Callum dopięła swego. Zamknęła tych „chutliwych, fałszem mamiących łuwodzicieli od cnoty i praw błoskich” w KLATCE BŁAZNÓW, jak nazwała swój wysłużony kojec dla knurów. W dodatku klatka, jak należy, wisiała nad ziemią, co napawało dumą serce pani Callum. Światła producentka podrobów wprowadziła do Lanark nowoczesność i wielkomiejski szyk.

Przed świtem, nad miasteczkiem zaczął padać zimny deszcz.
Ciała w klatce szerokiej i głębokiej na sześć stóp, a wysokiej na cztery, zaczęły się trząść.

- Autentyczność! – Szczękał zębami Sam. – Oddałbym wiele za spodnie.
- I tak nikt nie zajrzy ci pod kilt, bo nie dasz rady wstać. – Jamie walną go kolanem gdy zaczął się wiercić i odwijać wierzchnią warstwę pledu – Owiń się tartanem jak ja, tylko uważaj na łokcie… Nie chce stracić zębów.
- I tak ci odrosną – wyszczerzył się Dean, który bez zachęty skorzystał z rady i zwinięty za Samem wyciągnął się na całą swoją długość, czyli dokładnie od końca do końca obsranego kojca.
- A ty się nie odzywaj… kurduplu jeden – odciął się Sam, ciężko sapiąc, bo nienawidził klatek do szpiku kości… Dusił się w nich, zwłaszcza gdy brakowało mu przynajmniej 10 cali miejsca.
- Hej, pomyśl o czymś innym… O zachodzie słońca… O ładnej dziewczynie… O trzymaniu ładnej dziewczyny na kolanach w promieniach zachodzącego słońca… O zdejmowaniu gorsetu ładnej dziewczynie w promieniach, promieniach słońca… Tak zawsze starała się pomóc moja żona, gdy nastawiała kości, albo zszywała mi rany.
- I co, pomagało? – Wysapał podkurczając nogi Sam.
- Za cholerę… NIE, ale spróbuj zasnąć.

evo_33

Bladym świtem zardzewiałe, płaskie paski żelaza splecione w solidną kratę, oblepiała chłodna mgła. Strzępki pary swobodnie przepływały przez dziurawą przeszkodę, osiadając kolejną warstwą wilgoci na nasiąkniętej wełnie. Spływały kroplami po sinych kończynach, tworzyły małe jeziorka w zagłębieniach twarzy. Wokół panowała cisza, przerywana cichym przekleństwem, gdy któregoś z więźniów z niespokojnej drzemki wyrywał skurcz ściśniętych mięśni.

Nagle wilgotna szarość poranka rozdarła się na części, przeszyta zawodzącym jękiem i pierdzącym kwikiem.

Nastoletni Hamish, syn Hamisha, chrześniak pani MacKenzie, zamiast iść ćwiczyć do oddalonego o dwie mile lasu, tak jak zazwyczaj kazała mu matka, na prośbę kumy, (która przekupiła go cukierkami z melasy), stanął na szubienicy i gwałcił wydechem worek wielkich dud szkockich. Trzy piszczałki sterczały zza głowy jak rogi, emitując kakofonię dźwięków.

Bracia Winchester zwinęli się w kuki, schylając głowy pod niską kratą i chroniąc uszy między ramionami… Jamie wyciągnięty na tyle na ile mógł, odsypiał zimną noc.
Gdzieś koło południa Hamish sobie poszedł…

Wrócił po obiedzie.

- To już Lucyfer śpiewający po raz tysięczny „Schody do nieba” był lepszy – wychrypiał Sam.
- Nie wywołuj złego. Ściany mają uszy – praktycznie poradził Jamie.
- Gdzie tu widzisz ściany? – wykrzywił się Dean
- Owszem, nie ma ich tu… Ale tam na pewno są uszy – łypnął niebieskimi oczami w stronę kumoszek zebranych pod platformą, które najwyraźniej szykowały się na opróżnienie koszyków wypełnionych po brzegi bio-odpadkami po ugotowanych obiadach.
W stronę kojca pofrunął, częściowo odbijając się od niego, grad obierków z brukwi, plewy z owsa, resztki sfermentowanej owsianki, zapleśniałe skórki z chleba i zgniłe rzodkiewki.
- Gińcie piekielniki obsrane! – podsumowała występ najmniejsza z kumoszek.
- Wasze dzionki są już przeliczone – dodała usłużnie druga, a reszta grupy fuknęła z pogardą i zamiatając szerokimi spódnicami w kratkę resztki obrzynków, rozeszła się do gotowania kolacji. Najmłodsza z nich, gdy reszta nie zwracała już uwagi, obróciła się na pięcie, rzuciła ostatnie, tęskne spojrzenie na zawartość klatki.

Jamie obwąchał najlepiej wyglądającą rzodkiewkę, która zdoła przelecieć przez kraty, wsadził ją do ust i zaczął z zadowoleniem rzuć. Ciszę po odejściu kobiet, wypełnił Hamish. Wcześniej młodzik bał się grać przed szerszą publicznością. Za to nie miał żadnych oporów, by dręczyć wąską grupę odbiorców. Bracia patrzyli na niewzruszonego rudego Szkota bez zrozumienia.

- Ty to jesz? – spytał młodszy zrzucając przegniłe włókna warzywa, spływające mokrym plackiem po ramieniu, po którym przebiegł dreszcz obrzydzenia, lub zimna.
- Ty tego nie słyszysz? – spytał starszy starając się wypowiadać słowa pomiędzy, generującymi jęki instrumentu oddechami Hamisha.
- Nie do końca – odparł Fraser w tym samym rytmie, korzystając z fragmentów ciszy. – Kiedyś dostałem w głowę – pochylił się, rozgarnął włosy nad karkiem i zaprezentował szeroką szramę.
- Chyba ktoś chciał ci ją odciąć.
- Chyba tak, ale wycelował za wysoko. Muzyka na zawsze zamknęła przede mną swoje podwoje.
- Szkoda, że nie zamknęła ich razem z tym tu… Amadeuszem.
- Amadeuszem?... A nie Hamish za nim wołali? – zdziwił się Jamie.
- Wolfgang Amadeus Mozart. Urodzony w 1756, zmarł 1791. Był słynnym kompozytorem, geniuszem, bogiem muzyki… był wszystkim tym, czym ten tu… nie jest!!! – wrzasnął Dean w stronę wydymającego się brzucha dud. Hamish stoicko zignorował wszelkie niepochlebne uwagi.
- Nie wiedziałem, że cenisz sobie muzykę klasyczną, braciszku? – ledwo wychrypiał Sammy.
- Cienię sobie każdą dobrą muzykę – odparł Dean z miną męczennika z pierwszych wieków chrześcijaństwa. – Ej, brzmisz prawie jak ta pieprzona kobza.
- Nic mi nie jest. – odparł Sam, starając się nie trząść i nie obejmować kurczowo kolan.
- Taaa… Pewnie.

Po trzech godzinach Hamish poszedł na kolację, a Jamie zaproponował, żeby się wszyscy położyli i przespali, póki jest w miarę sucho i ciepło.
Po kilku przekleństwach udało im się ułożyć ciasno na kształt sztućców we flokowanym futerale. Dzięki dokładnemu dopasowaniu, Jamie i Sam uzyskali w końcu nieco luzu nad głową i pod stopami. Umówili się, że za godzinę lub dwie, dokonają zbiorowego obrotu na drugi bok. Po kilku godzinach nadal tkwili w tej samej pozycji. Środkowy widelczyk emitował ciepło, jakby go dopiero co wyjęli z pieca hutniczego.
- Pomóż mi go obrócić – próbował wykręcić się do tyłu Dean, za którego plecami leżał Sam, a za nim Jamie. – Muszę go jakoś przykryć.
- Dobra – bez chwili wahania zgodził się rudy. – Ale najlepiej byłoby podłożyć pod spód jeden pled, a drugim się przykryć. Możesz się rozebrać i jego też… Lepiej żeby go brat obejmował, a nie jakiś obcy, choćby nawet daleki krewny.
- Chyba cię pogięło.
- Pomogę ci go przekręcić i obrócę się plecami… Nie będę patrzył – i choć wiele to kosztowało, dodał - Możecie się przysunąć jak najbliżej, szkoda ciepła, a on pewnie znowu zacznie się trząść.
Dean przeżuł jakieś bezgłośnie przekleństwa i zaczął się rozbierać.
Gdy mieli luźny tartan, przekręcili na niego Sama. Jamie tak jak obiecał, ulokował się na brzegu klatki, oddając plecami ciepło choremu. Dean klnąc na kilty, przykrył siebie i brata kraciastą płachtą. Gdy go obejmował, cicho mruczał:
- Jak wrócimy do bunkra, – bo w bunkrze bracia mieli dom – to ugotuję tyle leczniczej potrawki z pieprzem cayenne, że ci uszami wyjdzie.
Śpiącym wstrząsnął atak suchego kaszlu. Po nim się rozluźnił i jeszcze głębiej wpadł w gorączkowy sen.

Śnił mu się Lucyfer…
Diabeł usiadł mu okrakiem na piersiach i mrużył się jak kot. Po ustach przebiegł mu koci uśmieszek.
Ciężar Lucyfera był przygniatający. Ciężko się oddychało. Ciężko było coś powiedzieć.
- Czego chcesz? – w końcu wystękał.
- Niczego. Przyszedłem się pożegnać… Z tobą… A przywitać z nim.
Głowa szatana wykręciła się w stronę Jamesa Frasera.
- Nie pozwolę ci na to – gniew jak zwykle dodawał sił.
- Przestań się napinać. To nie tak jak myślisz – Usta Lucka rozszerzyły się w ironicznym i okrutnym uśmiechu. – Chciałem się upewnić, czy dobrze wybrałem – rzekł muskając palcami po jego brwi - W tym miejscu mam niepowtarzalną okazję porównać bezpośrednio oba… szykowne… garnitury… Ciebie i jego.
Sama zatkało. A diabeł przeciągnął się rozkosznie i zmienił się w Jamiego, choć rudy Szkot spał nadal obok, odwrócony plecami.
- Do widzenia… Może kiedyś, w przyszłości… się spotkamy…
Ciężar na piersi zniknął.

- Ten to ma branie. – Pomyślał nieprzytomnie Sam, przypominając sobie Michała archanioła.
Już więcej nic mu się nie śniło.

ocenił(a) serial na 9
evo_33

Książę Edward nie mógł już spać kolejną noc z rzędu. Wiercił się w puchowych piernatach to w jedną, to w drugą stronę, próbując odpłynąć do krainy snów…Do krainy, gdzie wszystko mogło się zdarzyć, gdzie być może znów mógłby spotkać Rudowłosego Adonisa…Wszelkie próby odnalezienia tej anielskiej istoty do tej pory spełzły na niczem! W dodatku Piers, przebrzydły, nikczemny Piers pokolorował włosy na rudo, chcąc wzniecić w swoim panu dawno wygasłą namiętność, lecz zamiast tego rozdrapał bolesną ranę utraconej miłości! Jedynej, prawdziwej miłości jego życia! Niebiosa! Samo wspomnienie spotkania z Boskim Rudzielcem przyprawiało Edwarda o przyjemny, acz bolesny dreszcz, którego niczem nie mógł ukoić! Czerwony jak cegła, rozgrzany jak piec rzucił się gwałtownie w pościeli, zaciskając pięści tak mocno, że aż zbielały mu kostki palców.
- Muszę go mieć! Muszę go mieć!- wyszeptał do siebie książę z determinacją, mnąc jedwabne prześcieradła.

Rankiem, na murach w całej okolicy przybito starannie przepisane przez mnichów na drewnianej desce obwieszczenie następującej treści:

„Obywatele Królestwa Anglii!

Poszukiwan niebezpieczny młodzian ze Szkotów barbarzyńskich zrodzon, co zbiegł był w kierunku bliżej nieznanym, imienia bliżej nieznanego, lecz oblicza zaiste niebiańskiego, wzrostu nieprzeciętnego, owłosienia na głowie bujnego, barwy płomienia ognistego, kasztanu dojrzałego albo cynamonu słodkiego, wzroku przenikliwego i niebieskiego, ciała sprężystego i muskularnego.
Znaki szczególne – szrama na policzku, wżdy młodzian brodawkę posiadawszy ugodzon przez angielskich żołnierzy został i brodawki pozbawion na wieki wieków. Amen. Azali nie godzi się, by dzieło stworzenia Pana Naszego, Jezusa Chrystusa, tak zbrukane przez brodawkę było.

Edward, książę Walii, syn Najjaśniejszego i Umiłowanego przez Lud Angielski Edwarda Długonogiego rozkazuje, coby znalazca młodziana, uprzednio żadnej krzywdy mu nie zrobiwszy, oddał był go niezwłocznie w ręce wyżej wymienionego i niżej podpisanego Edwarda, Księcia Walii w terminie natychmiastowym i który to Książę zobowiązan jest w zamian oddać znalazcy szczęsnemu Królestwa połowicę, tudzież Księżniczkę Izabelę albo Piers’a Gavestone’a (co uzgodnion ze znalazcą).”

Pod spodem, najbardziej utalentowani plastycznie mnisi z pobliskiego zakonu benedyktynów, wymalowali temperą dokładny portret pamięciowy poszukiwanego, którego opisu z wielką pieczołowitością dostarczył im jaśnie pan, Książę Walii. Wkrótce przed książęcym obwieszczeniem zgromadziło się pokaźne stadko miejscowych kobiet wszelkiego stanu i wieku, a także lokalne przedstawicielstwo kochających inaczej. Grupka ta, rozrosła się prędko w ogromną grupę, i choć było to zgromadzenie w większości niepiśmienne, wszystkie oczy niewiast i mężów spoglądały z zachwytem na oblicze wymalowane na desce. Doszło do kilku omdleń i cudownych uzdrowień, a nawet bójek między grupą wdów próbujących ukraść obrazek na własny użytek.
- Najświętsza Panienko! – wzdychała młoda zakonnica.
- Jakem żyję, takiego cuda to ja nie widziała! A żyję ci ja już długo jak na te czasy przeklęte, bo ze czterdzieści wiosen! - pouczała staruszka grupkę młodych i podekscytowanych dziewic.
Któryś z kochających inaczej młodzianów zaintonował przy dźwiękach lutni melodię, którą w mig podchwycili pozostali:
„Gdybym ci ja miał skrzydełka jak boćki,
poleciałbym ci ja za Rudym do Szkocji,
Usiadłbym ci ja na jego kolanie,
przypatrz się Kubusiu, jak mi serce stanie…”
Twórczość grupy sodomickiej została zagłuszona przez piski niewiast, które poczęły skandować imię padające w przyśpiewce;
- Kubuś! Kubuś! Rudy Kubuś!
Wśród rozentuzjazmowanego tłumu znalazła się Nicolette, wierna służka Księżniczki Izabeli. A także Piers Gaveston. Były kochanek księcia.


Kocham_Skippera

- Sodomity peruńskie! – wrzask pani Callum walczył o lepsze z pianiem koguta o brzasku.
Kobieta przyszła sprawdzić jak sprawuje się KLATKA BŁAZNÓW jej własnego pomysłu, a zastała TO.
Dwóch nagich chłopów splecionych w ciasnym uścisku – ku jej rozczarowaniu, choć w wmawiała sobie, że dzięki Bogu – przykrytych rozwiniętym kiltem. Trzeci, choć nadal ubrany, też nie był lepszy, bo wypinał – w mniemaniu pani Callum „lubieżnie” – tyłek w stronę pozostałych. To, że trzech dużych mężczyzn wciśniętych do kojca na świnie, nie mogło sobie pozwolić na odrobinę intymności, nie mówiąc o prywatności, ani o rozprostowaniu kończyn umknęło prawej mieszkance Lanark.

- Tfu! Obraza boska!... Pogwałtowanie błoskich praw i łobyczajów!... Występek przeciw gromadzkiemu dobru!... Bezłowocna, plugawa rozpusta!!!
- Zamilcz kobieto. To mój brat! – Nie wytrzymał Dean.
- Nie dość, że chutliwe sodomity, to jeszcze kazirodcy. Aaaa! Pomsta na was i kara boska!
- Posłuchaj cna niewiasto – wtrącił się dyplomatycznie Fraser. - On jest chory. Przez noc wypruwał sobie płuca… znaczy, febra rozrywała mu piersi. - Jamie miał nadzieję, że Sam, tak jak podczas długich godzin nocnych, zaprezentuje teraz spektakularny atak kaszlu. Ten jednak leżał cichutko, zupełnie nie zwracając uwagi na wrzaski tuż nad głową. I znowu zaczynał parzyć jak piecyk. - Dobra kobieto, dotknij sama, a zobaczysz, że gorączka go rozbiera.
- Nawet kijem przez szmatę bym go nie tkła – zastrzegła pani Callum. – A goronco, co z niego wyłazi, to widomy znak piekielnej ifluencji i konszachtów z dijabłem.
Jamie nie znalazł na ten logiczny brak logiki, żadnej sensownej odpowiedzi, za to odnalazł ją Dean.
- Idź stąd stara wiedźmo! – Wysyczał zza krat. – Bo jak mi Bóg miły, ten wielki nakrochmalony czepek wepchnę ci do gardła, żeby twoja jadaczka już więcej głupim gadaniem ust nie trudziła. A potem żebyś nie dała rady go sobie wydrzeć, zadrę do góry ci kieckę. Zawiążę ją wokół szyi pończochami i z gołym dupskiem pognam przed sobą po mieście.

Pani Callum się zatchła. Krew uderzyła na wydatne policzki. Nie wyrzekłszy już słowa, skorzystała z sugestii Deana i zlazła z szafotu.

- To nie było rozsądne – zauważył Jamie.
- Choćbyśmy nie wiem co mówili – odrzekł Dean – ta wiocha i tak nas zlinczuje.
- Zlinczuje?
- Zabije bez sądu.
- Gdyby chcieli zabić bez sądu, już by to zrobili. Tak jak my, czekają na święte oficjum. Nic tak nie podnosi sławy i prestiżu miasta, jak dobrze udokumentowany proces o czary… Lub o herezję… Lub o sodomię… Lub o wszystko na raz. Jeżeli to wszystko połączyć w jedną całość…
- O Lanark będzie głośno w promieniu wielu mil… I przez długi czas.
- Więc nawet jeśli cystersi z Melrose, pojawią się szybko, to pewnie i tak przetrzymają nas tutaj najdłużej jak mogą, czyli 15 dni, żeby wieści rozeszły się po okolicy.
- Skąd wiesz, że 15 dni?
- Znajomy prawnik opowiadał mi kiedyś o procesie o herezję. Wspomniał wówczas o bulli „Ad extirpanda” papieża Innocentego IV z 1252 roku. Ten dokument nakazuje władzom postawienie heretyka przed sądem najpóźniej w ciągu 15 dni od schwytania. Zdaje się, że papieskie przepisy powinny już dotrzeć na te rubieże kościoła rzymskiego.

Jamie zachował dla siebie, że dowiedział się o bulli Innocentego IV z listu od Neda Gowan’a. Prawnik powiadamiał w nim o procesie o czary, w którym podsądną była jego żona, Clair. Wówczas Ned przygotowywał się na to, że oprócz zarzutów czarostwa, będzie musiał obalać oskarżenie pani Fraser o herezję.

- Do diabła z kościołem rzymskim! 15 dni! Nie wysiedzę tutaj 15 godzin, a on tym bardziej.
- Ej, zbastuj trochę, ja też jestem katolikiem. Nie wszyscy mamy plewy w głowie. Zdarzają się tacy jak święty Franciszek.
- A spotkało cię tu jakieś franciszkańskie miłosierdzie? – Ironicznie uniósł brew Dean.
- Tak… nawet od tamtej… baby. Nakarmiła mnie, gdy byłem głodny – Jamiemu głośno zaburczało w brzuchu. – I odwiedziła, gdy mnie więziono - uśmiechnął się krzywo.

- Wstrętne babsko, szkoda na nią każdego słowa… Jak myślisz… Uda się oderwać kawałek materiału od kiltu? – Dean zaczął wypełzać spod koca. - Nie chciałbym tu siedzieć w samych bokserkach, a muszę szczelniej owinąć Sama, bo znowu zaczyna się trząść.
- To ty masz tam gacie?
- Chyba nie sądziłeś, że pozbędę się resztek godności, w pogoni za autentycznością – odparł prezentując poniżej kształtnych kolców biodrowych najnowszą bawełnianą kolekcję Calvin’a Klein’a.

Płachty, które Winchesterowie zabrali napastnikom, nie maiły co prawda 6 jardów długości i dwóch szerokości, jak późniejsze XVI-wieczne wielkie kilty i ich nowocześniejsza wojskowa odmiana w której siedział Jamie. Jednak i tak były to wielkie pledy o proporcji 1 do 3.
Plan Deana zakładał oderwanie kwadratowego kawałka, z którego po wygryzieniu dziury na głowę, miało powstać poncho a’ la „Bezimienny”. Skoro taki kocyk mógł nosić Clint Eastwood, to równie dobrze mógł to robić Dean Winchester. Pozostały prostokąt po złożeniu miał posłużyć jako materac rozpostarty w poprzek klatki. Tylko w tę stronę było wystarczająco dużo miejsca żeby w miarę swobodnie ułożyć Sama i owinąć go warstwami drugiego koca. Gdy słońce stało w zenicie Jamie i Dean, siedzieli w narożnikach jak bokserzy, starając się wypluć włókna wełny, które po skończonej walce z tkaniną w kratkę przykleiły się im do zębów i języków. Sam leżał po środku, nadal… znokautowany.

W samo południe Lanark zamierało. Jedyna ulica w mieście była pusta, bo wszyscy szli na obiad. Ciszy nie przerywało nawet ujadanie kundli, które w tym czasie zajmowały strategiczne miejsca pod ławami swoich właścicieli w oczekiwaniu na spady ze stołu. Powinność tę znały wszystkie psy na przestrzeni wieków, te w średniowiecznej Szkocji również.

Niezauważona przez nikogo, do szubienicy podkradła się w przebraniu kumy, Nicolette, służka Izabeli Francuskiej. To ona onegdaj obrzucała tęsknym spojrzeniem klatkę.

Wieść o złapaniu trzech heretyckich, opętanych złem czarowników, lotem błyskawicy obiegła okolicę, która huczała już od plotek po zgładzeniu Heselriga i buczała jak ul po ogłoszeniu nagrody za odnalezienie władego młodzieńca, którego Jaśnie Pan, Edward, książę Wali, sobie upodobał. Wszystkie te plotki miały wspólny mianownik, który umykał plotkarzom, a został bez trudu wyłapany przez bystry umysł Nicolette. Wszystkie wieści dotyczyły jednej osoby - wielkiego mężczyzny o rudych włosach, anielskim licu i przeszywającym spojrzeniu błękitnych oczu, który - o nieba - siedział tuż obok w obsranej świńskim łajnem klatce.

Blondwłosej Francuzce zmiękły nogi, gdy podeszła bliżej by lepiej się przyjrzeć, bo jej oczom ukazało się nie jedno, nie dwa, a trzy cuda stworzenia.
Niemal omdlała Nicolette pokręciła złotą główką. Przecież nie mogła widzieć potrójnie… Chociaż czasem jej się to zdarzało po winie z Bordeaux… Ale nie… oni nadal tam byli…
I dzięki Ci, Sainte Marie-Madeleine… Nie znikali.

Na piękno rudego nieznajomego była przygotowana, ale i tak spotkanie z rzeczywistością, nieco zmarzniętą i bardzo brudną, ale jakże zmysłowo brudną rzeczywistością, sprawiło, że kolana miała jak z waty. Jej oczy ślizgały się po sklejonych pasmach rudych włosów, które falami sterczały na wszystkie strony, a które, gdyby były wymyte, niewątpliwie zachęcały by chwycić je u podstawy czaszki i przyciągnąć głowę i zdobiące ją namiętne, ładnie wykrojone usta do jej własnych, złaknionych ust. Nad ustami jak u innych był nos, ale cóż to był za nos. Długi i wąski, z lekką krzywizną i zgrabnymi, płaskimi nozdrzami, które pięknie wychylały zza płaszczyzn szerokich policzków. Mocne kości sprawiały, że ogromne, błękitne jak lazurowe wybrzeże oczy okolone długimi rzęsami, jasnymi u podstawy, cynamonowymi po środku, a ciemno-orzechowymi na końcach, widziane pod pewnym kontem, zamieniały się skośne trójkąciki. Śmiałe linie policzków lekkim wklęśnięciem (najwyraźniej rudy młodzieniec nie spędzał życia na gnuśnych ucztach), płynnie dosięgały linii mocnej, męskiej żuchwy z wydatnym, miękkim podbródkiem, który wraz ze zmarszczonym, czołem i rudymi brwiami, osłaniającymi w swym cieniem oczy, upodabniał ich właściciela do lwa gdy ten się złościł. Gdyby dotąd nie miała pewności, że chodzi o obiekt westchnień Edwarda, to pierzchły by one po tym, jak mężczyzna podrapał się po ukośnej szramie na policzku, prezentując kształtną, chociaż okaleczoną, dużą dłoń, do której przez przedramię i solidny nadgarstek prowadziły żyły małymi wypukłościami podkreślające złocistość skóry, którą były obleczone pięknie uformowane długie muskuły, kości i ścięgna. Nicolette w Paryżu widziała antyczną rzeźbę, która stała w pałacu królewskim. Kształty, które miała przed sobą, żywo przypominały tamtą perfekcję rozgrzanego słońcem marmuru. Na wydatnym bicepsie skóra była tak cienka i bez tłuszczu, że bez trudu można było śledzić, którędy płynie krew z serca. Szerokie kości obojczyków, lekko ukośna linia szerokich barków, zakończona idealnie osadzonymi ramionami… Rozległe płaszczyzny piersi, pokryte, ach pokryte rudozłotymi włoskami… poprzeczne mięśnie brzucha, falujące jak pagórki Prowansji… Zgrabne krzywizny łydek. Lekko napięta skóra na kolanach. Ponętne uda na których grał mięsień czterogłowy i mięsień krawiecki i ach… Ach dalej nie dało się zajrzeć przez tą cholerną, barbarzyńską szkocką wełnę.

Nicolette musiała dać odpocząć oczom, ale nie było jej to dane, bo po drugiej stronie klaki siedział mężczyzna o równie pociągającej twarzy. O rysach subtelnych lecz męskich. Oblicze miał tak proporcjonalne, że być może, gdy był gołowąsem nawykł do uwag, że jest śliczny jak dziewczyna. Teraz tą twarz zdobił nos, lekko skrzywiony po walce, którego rzymską powagę ignorowały urocze piegi. Miękkie, skłaniające do pocałunków usta skrywały białe, zgrabne i ostre jak u wilka zęby. Pełna dolna warga, rzucała cień na podbródek z lekkim zagłębieniem po środku, które jeszcze nie było dołeczkiem. Męskiego uroku dodawała brodzie szrama ginąca w kilkudniowym zaroście. Lecz ta twarz, zbudowana z doskonale dopasowanych kości, byłaby niczym, bez oliwkowo-zielonych, wielkich oczu, ocienionych długimi rzęsami, co jak skrzydła motyla rzucały rozedrgane cienie na piegowate policzki. Oczu, które jednym mrugnięciem były w stanie wyrazić więcej niż tysiąc słów, osadzonych niezbyt głęboko pod zgrabnym czołem, które było zwieńczone bujną, krótką czupryną prostych włosów, które w pełnym słońcu wydawały się niemal jasne, a w cieniu mogły uchodzić za ciemne. Zielonooki chociaż nie był, aż tak wysoki jak rudy olbrzym siedzący tuż obok, też do ułomków nie należał. Niemal tak samo szerokie barki, ścięgna na wystających spod pledu przedramionach, oraz muskularne, długie, choć nieco krzywe nogi, zapowiadały energię, szybkość i wytrzymałość człowieka nawykłego do walki, wręcz niej gustującego.

No a, na dnie kojca leżał ten trzeci. Sądząc po lekko podkurczonych kończynach przykrytych grubym tartanem, jeszcze wyższy od rudego. Sądząc po dłoni, nadgarstku i przedramieniu, wystających spod koca, a pokrytych warstwą potu i brudu, równie proporcjonalnie zbudowany. Pod smugami z pomyj, skórę miał równie złocistą i cienką, tak samo kuszącą. Napiętą na drgających od gorączki sprężystych mięśniach, kościach, ścięgnach i delikatnych żyłach, uformowanych tak pięknie jak tylko sam Pan Bóg, największy artysta, rzeźbić może.
Koc przykrywał skulone plecy, które mimo to nie były w stanie ukryć szerokości ramion, wdzięcznego wygięcia kręgosłupa i wąskich bioder. Spod koca wysunęły się stosunkowo małe stopy. Chory naciągnął okrycie po policzek, zasłaniając szeroki obojczyk i długą szyję. Wełna materiału dotarła do ostro wyciętej żuchwy i wąskich, nieco zapadniętych, a teraz niezdrowo rumianych płaszczyzn policzków, do trójkątnej, lecz ładnie ściętej brody nad, którą zacisnęły się drobne, nieco dziecięce usta (bardzo usilnie starające się podczas tego rozwleczonego opisu nie kaszleć). Po wąskim długim nosie, ze zgrabnymi skrzydełkami nozdrzy, po jego lekkim wklęśnięciu i ostrym czubku spłynęła kropla potu, która pacnęła o szorstką wełnę. Ciemne, gęste, lecz nie krzaczaste brwi, eleganckim łukiem ocieniające głęboko osadzone oczy, zmarszczyły się nieco. Powieki zadrgały. Lekko wygięte linie gęstych rzęs poruszyły się, odsłaniając szkliste od gorączki, zielone jak woda w jeziorze, tęczówki oczu. Oczu nieco mniejszych, lecz bardziej skośnych niż u rudzielca. Szopa długich, gęstych, brązowych włosów przysłoniła twarz, gdy chorym wstrząsnął atak długo powstrzymywanego kaszlu.

Tego Nicolette nie wytrzymała i odezwała się w końcu.
- "Mon Dieu!"
- “Bonjour, ce qui nous amène à l'honorable Dame?” [Dzień dobry, co sprowadza do nas szanowną Damę?] – odparł bez mrugnięcia okiem Jamie, chociaż to jemu wrzasnęła nad uchem.
- „Je m'appelle Nicolette.” [ Mam na imię Nicolette]. Jestem dwórką Izabeli Francuskiej, żony Edwarda, księcia Wali, która mnie do Was, cni panowie wysłała. – I chociaż siedzieli w obsranej klatce, nie mogła się do nich inaczej odezwać.
- „Je m'appelle Gilliaume le Walois” [ Mam na imię William Wallace], a to, bracia Samuel i Daniel z Winchesteru – odparł wskazując po kolei młodszego i starszego z braci. – Jak widzisz jeden z nas niedomaga, a wszystkich nas dręczy głód i pragnienie. Czy twoje chrześcijańskie serce nie wsparło by nas… czymkolwiek?
- Tak… Moje chrześcijańskie serce… wesprze Was czymkolwiek, ale Mon Dieu!... powiedz, że oni nie uciekli z klasztoru w Winchesterze?
- Och siostro, zapewniam cię, że nasze życie dalekie jest od reguł, zwłaszcza tych zakonnych – wyszczerzył się do niej Dean, a nawet zaczął przyglądać z upodobaniem.
- Nie, nie uciekli z klasztoru. – Beznamiętnie przetłumaczył Fraser.
- Chwalić Pana i Marię Magdalenę. Zaraz wracam.

I po pięciu minutach, które zajęło jej przebiegnięcie, tam i z powrotem do tylnego wejścia do domu gościnnego, w którym się zatrzymała, podając za francuską pątniczkę zmierzającą z Glasgow do Melrose Abbey, powróciła taszcząc stertę podpłomyków, suszoną wołowinę, potrawkę z królika zapieczoną w cieście, 10 flaszy piwa i kamionkę z whisky. Niosła też parujący kociołek, w którym pływało jakieś zielsko i gluty. Przecisnęła to wszystko przez kraty. Jedynie kociołek nie przeszedł. Więc nakazała opróżnić im jedną z butelek, po czym przelała do niej śmierdzący końskimi kopytami płyn.
- To lekarstwo na gorączkę z kory wierzbowej, podbiału i tymianku z sekretnym składnikiem. Trzeba pić pięć łyków, trzy razy dziennie. Powinno pomóc w ciągu trzech dni.
- Chyba nie chcę wiedzieć, co to za francuski sekret – skrzywił się Dean. – Na szczęście nie ja to będę pił.
- To ser roquefort, który przywiozłam jeszcze z domu od mamusi – kontynuowała Nicolette nie zwracając uwagi na jego miny i angielskie gadanie. – Wykwintny produkt, długo leżakowany.
- Hej złotko, a zostawisz mi chociaż rączkę od tego garczka? – przymilał się starszy Winchester, trzepocząc długimi rzęsami, co Jamie przełożył na francuski tak:
- Och, Złotowłosa Damo, Nicoletto, racz na znak pamięci pozostawić mu chociaż uchwyt od wazy, którego dotykały twe palce, tak podobne do palców różanopalcej Jutrzenki.

Obaj bardzo się starali przechwycić wygięty drucik, który, po odpowiednim odgięciu i naostrzeniu mógł okazać się bardzo pożyteczny. Nicolette wzruszona prośbą wyszarpnęła uchwyt z garnka i przesunęła go przez kraty.
Na główną i jedyną ulicę Lanark zaczęły wybiegać najedzone Burki i Fafiki. Pojawienie się ich karmicieli, było kwestią minut. Spłoszona Nicolette poderwała się na równe nogi i zeskakując z platformy szafotu, krzyknęła:
- Muszę zanieść wieści mej Pani. Nie traćcie nadziei. „Adieu mes Amoures”.

- Całkiem ładna i pomocna… I Francuska… Lubię Francuski - rozmarzył się Dean.
- Ja też lubiłem, kiedyś Francuski - Jamie przypomniał sobie o Annalise de Marillac, tak jakby ją spotkał w zupełnie innym życiu. – Pokaż ten drucik, postaram się go odgiąć i otworzyć kłódkę.
- Wybacz, ale na odginaniu drucików i otwieraniu kłódek znam się lepiej niż ty.
- Dobrze. Postaram się coś wcisnąć w twego brata. Powinien coś zjeść zanim wleje w siebie to pachnące zdechłym szczurem paskudztwo – odrzekł Jamie ukrywając większą część zapasów pod pledem okrywającym nogi Sama. – Zresztą nie musisz się śpieszyć. Dopóki mu się nie polepszy na tyle, że będzie mógł biegać i tak nigdzie stąd nie pójdziemy. Na moje oko potrzeba przynajmniej trzech dni, o ile lekarstwo zacznie działać.
- Masz rację. – odrzekł Winchester, a zapadka kłódki puściła, poruszona zaledwie lekko odgiętą końcówką żelaznego druta. Dean dla niepoznaki zamkną z powrotem kłódkę, a cenny uchwyt zgiął niczym spinacz biurowy do mniejszych rozmiarów i schował w kierpcu, chociaż kusiło go żeby wytrych ukryć w majtkach. – Podniosę Sama i przytrzymam, a ty postaraj się go nakarmić.

Sam zwymiotował piwo i podpłomyki, do których nie był przyzwyczajony. Jednym co w niego wmusili był królik zapieczony w cieście i parę łyków whisky. Procedura podania „aromatycznego” leku, odbyła się przy pomocy zaciśnięcia najpierw nosa, a następnie ust. Jamie przypomniał sobie mgliście, że kiedyś w taki sam sposób potraktował go Murtagh.
Wieczorem Sam nadal parzył, ale kaszel z suchego zmienił się w mokry.
Następnego ranka, gdy na szubienicy znowu pojawił się zregenerowany Hamish, Sammy kontaktował na tyle, że wychrypiał, żeby Dean zabił, albo jego, albo tego pryszczatego fana muzyki folkowej i zespołu „Clannad”. I chociaż, podpłomyki, suszona wołowina, potrawka z królika zapieczona w cieście, 10 flaszy piwa i kamionka z whisky, były coraz bardziej na ukończeniu, to sprawy zmierzały w dobrym kierunku. Przewidywania Jamiego się sprawdzały. Wyglądało na to, że pojutrze, razem z końcem zapasów, skończy się też choróbsko Sama – a przynajmniej najgorsza gorączka – i będzie można stąd uciec.

Na dzień przed planowaną na wieczór 24 kwietnia wielką ucieczką, południu, dokładnie cztery dni po tym jak do Melrose Abbey wyruszył posłaniec na gniadym Śmigłym, w Lanark zawitała Święta Inkwizycja.

Więźniów pozbawiono rzeczy osobistych, przebrano w wory pokutne i przeniesiono w bardziej cywilizowane miejsce – do lochu w wierzy ś.p. szeryfa Williama Heselriga.

evo_33

Następnego dnia w miasteczku rozpoczął się „Czas Łaski”.
Kościół, a zwłaszcza Święta Inkwizycja, ma przede wszystkim zagubione owieczki odnajdywać i nawracać. A jedynie te rozbrykane czarne barany… karać.

Najbardziej wygadany kaznodzieja wygłosił płomienne kazanie o konieczności porzucenia grzechu i nieprawości, o tym że już „siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone”, że omłot oczyszczon będzie, a Dobry Pan „pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym.” [ Ewangelia wg św. Mateusza Mt. 3,10-12].
Więc, ci którzy wiedzą o nieprawościach powinni o nich powiadomić odpowiednie władze. Zaś ci, którzy mają je na sumieniu, powinni się do nich bezzwłocznie przyznać, albowiem tylko tak mogą ocalić swoje nieśmiertelne dusze od zatracenia i ogni piekielnych. Jeśli ich przewiny nie będą zbyt wielkie, mogą powrócić na łono Kościoła Rzymskiego - dobrej matki. By to osiągnąć powinni pościć, ubrać włosienicę i wyruszyć na pielgrzymkę pokutną, do jej serca – Romy. Tam u jej stóp złożyć jałmużnę z (lwiej) część majątku, jako zadośćuczynienie za ciężkie grzechy śmiertelne. Dla tych bardziej winnych przewidywano konfiskatę majątku na rzecz kościoła, posty, włosienicę oraz areszt na kilka miesięcy. Tych, którzy uparcie trwali w grzechu i wiarołomstwie – czekał stos.

Spowiednik siedział przez dwa bite dni, słuchając wszystkich rewelacji o trzech oskarżonych oraz wielu innych ciekawych informacji dotyczących właściwie wszystkich mieszkańców Lanark.

Więźniom zaprezentowano wersję kazania, skróconą do zdania o zdziczałym drzewie i ogniu.
Na tym „Czas Łaski” kończył się dla nich.

27 kwietnia 1297 roku, o godzinie 3 po południu, po sutym obiedzie, do czterech ojców cystersów dołączyło 12 prawych chrześcijan, oraz przedstawiciel arcybiskupa Edynburga.
Tym przedstawicielem był andaluzyjski dominikanin, Mikołaj Eymerica. Sąd nad heretykami mógł się zacząć. Lecz żeby móc sądzić, trzeba było przeprowadzić śledztwo, odrzucić prawdę od fałszu i znaleźć dowody winy. Niewinności nikt nie brał pod uwagę.

Cystersi zaczęli od egzorcyzmów, aby upewnić się, że podsądni, którym zarzucano związki z diabłem, nie są bezpośrednim, bezwolnym i bezrozumnym narzędziem szatana. Jeśli by byli, to po wyrzuceniu złego, z przyczyn oczywistych, oddalono by pozostałe zarzuty, zalecając jedynie post, umartwianie i wstrzemięźliwość, coby zachować oczyszczone dusze od podszeptów szatańskich.

Egzorcyzmy poszły dobrze, czyli źle. Nie ujawniono obecności złego w ciałach oskarżonych. Wielokrotnie odprawiane rytuały, kaskady wody święconej, leżenie krzyżem na mokrej posadzce, wzywanie pomocy wszystkich świętych, inwokacje do Najświętszej Panienki, a nawet Boga samego, niczego nie zmieniły. Bracia Winchester czuli się dziwacznie, gdy nad ich głowami po raz enty wypowiadano słowa „Rituale Romanum” , którymi sami skutecznie wypędzili tak wiele demonów. Zachrypnięte wokale zakonników jak mantrę mieliły w kółko:

Vade, Satana, inventor et magister
omnis fallaciae, hostis humanae salutis.
Humiliare sub potenti manu dei,
contremisce et effuge, invocato a
nobis sancto et terribili nomine,
quem inferi tremunt.

Jednak, żadne złe duchy nie wypełzły z oskarżonych, więc cała wina za herezję i czarostwo spadała na nich.

evo_33

W urodziny Jamiego -1 maja, Mikołaj Eymerica uzyskał od ławy sędziowskiej pozwolenie na odkrycie „prawdy” za wszelką cenę, albowiem „Confessio est regina probationem” [przyznanie się jest królową dowodów].

W urodziny Sama – 2 maja, do Lanark przybył kat z Glasgow, którego ojcu Eymerice polecił znajomy dominikanin. Rzeczony fachowiec miał być ponoć niezwykle skuteczny w wyciąganiu z podsądnych „prawdy”. Zwał się Edmund Blackadder.

Kiedy nikt nie miał urodzin – 3 maja, a na wilgotnych, stromych krętych stopniach, przecież nie tak dawno wybudowanej piwnicy Ś.P. szeryfa, zastukały podkute, wysokie buty kata i podkute sandały dominikanina. Nie podkute sandały cystersów, człapały niemal bezgłośnie. Ciężki odgłos kroków i rażące światło zbudziły lokatorów ciemnicy.
- Ktoś tu idzie – poderwał się czujnie Jamie.
- Co to za ćwoki? – spytał Dean.
- Nie spodziewam się hiszpańskiej inkwizycji – wychrypiał, nadal schrypnięty Sam.
- Nikt nie spodziewa się Hiszpańskiej Inkwizycji – z ciężkim andaluzyjskim akcentem odparł Mikołaj Eymerica, dominikanin - Nasze metody to: strach, zaskoczenie, skuteczność, fanatyczne oddanie papieżowi i…
- Piękne czerwone mundurki – dodał kat Edmund Blackadder, którego wystrojono na tę okoliczność w piękny czerwony mundurek. – A teraz będziemy was katować. Użyjemy bardzo bolesnych, okrutnych i złowieszczych GRUSZEK!!!
- Więc dla własnego dobra: przyznajcie się, przyznajcie, przyznajcie!!! –Zawodził w tle 4 osobowy chór cystersów, który przeszedł na wersję oryginalną i brzmiał – „Confess, confess, confesssss!!!”

Każdy szanujący się kat na południe od muru Hadriana, użyłby nieprzyjemnego urządzenia o nazwie gruszka, które kształtem przypominało ów owoc, a składało się najczęściej z trzech lub czterech blaszek, które po odblokowaniu sprężyny, rozkładały się jak płatki kwiatu. Gruszkę wkładało się do ust heretykom, do pisi czarownicom i do zadka sodomitom. W każdym przypadku było to bolesne. Master Edmund też się szanował, jednak na daleką północ, jaką było Glasgow, dotarły jedynie strzępy informacji na temat groźnego użycia gruszek.
Opracował więc własną wersję autorską z użyciem soczystych gruszek z piwnicy mamusi.
Owce były tak miękkie, soczyste i dojrzałe, że bez trudu można było je w całości wepchnąć dowolny otwór katowanego. Jednak z obserwacji Blackadder’a, wynikało, że najbardziej opłaca się je wpychać do ust. Stamtąd trafiały bez przeszkód do najczęściej wygłodniałych żołądków penitentów. Podane w dużych ilościach, powodowały bolesne skurcze żołądka, gwałtowne gazy w jelitach, skręty kiszek i prowadzące do krwawienia odbytu sraczki.
Metoda była najskuteczniejsza i opłacalna gdy na kimś ciążyło kilka zarzutów herezji, wówczas można ją było powtórzyć kilkakrotnie w odpowiednich odstępach czasu.
Ludzie, którzy stali przed nim byli oskarżeni o seryjną herezję, idącą w dziesiątki oskarżeń.
Edmund już zacierał rączki, żeby w pełni udowodnić skuteczność swojej techniki.

- Oto GRUSZKI!!! – zakrzyknął tryumfalnie stawiając naprzeciwko wygłodniałych chłopaków skrzynkę owoców – a teraz macie to zjeść, bo użyję innych środków przymusu, o wiele gorszych, tak strasznych jak BOCIAN!!!

- „Confess, confess, confesssss!!!”–Zawodził w tle 4 osobowy chór cystersów.

Soczyste gruszki - sztuk osiemdziesiąt, czyli zapas na całe śledztwo - zniknęły w ciągu pięciu minut. Jamie, Dean i Sam byli cali wysmarowani słodkim sokiem, ale wcale im to nie przeszkadzało, bo w końcu mieli pełne brzuchy. Dean rozkosznie beknął. Pozostali dwaj, dyskretnie ukryli podobne odruchy.

4 osobowy chór cystersów zawodził - „Confess, confess, confesssss!!!”

Backadder powrócił po dwóch godzinach z ojcem Mikołajem. Obaj byli pewni że pod ścianami celi znajdą ciała ubabrane w ekskrementach, zwijające się z bólu ludzkie dżdżownice.
Jednak nic takiego nie miało miejsca. Wszyscy trzej heretycy smacznie chrapali, ukołysani do poobiedniej drzemki zawodzącym:
- „Confess, confess, confesssss!!!”

Kat Edmund Blackadder, był bardzo niezadowolony z efektu, który odniosła, a raczej którego nie odniosła jego ulubiona technika z użyciem bardzo bolesnych, okrutnych i złowieszczych GRUSZEK, więc święcie oburzony zagrzmiał niskim basem:
– A teraz będziemy was katować. Użyjemy bardzo bolesnego, okrutnego i złowieszczego BOCIANA!!!
-Bo nikt nie spodziewa się Hiszpańskiej Inkwizycji!– dodał Mikołaj Eymerica, dominikanin – Działamy przez: strach, zaskoczenie, skuteczność, fanatyczne oddanie papieżowi!!!
- „Confess, confess, confesssss!!!” –Zawodził nieco głośniej 4 osobowy chór cystersów.

Każdy szanujący się kat na południe od muru Hadriana, użyłby nieprzyjemnego urządzenia o nazwie BOCIAN, które kształtem przypominało dziób tego ptaka, a składało się z żelaznej obręczy na szyję, krótkich obejm na ręce i nieco dłuższych na nogi. Nazywano je też córką śmieciarza, bo wyglądało trochę jak zabawka na choinkę. Tortura polegała na zakładaniu tego ustrojstwa na szyję, dłonie i miejsce tuż nad stopami ofiary, co miało na celu całkowite skrępowanie ciała, które powodowało już po paru minutach silne i bolesne skurcze mięśni brzucha i odbytnicy, a następnie klatki piersiowej, szyi oraz kończyn. Z upływem czasu dolegliwości doprowadzały osobę umieszczoną w bocianie do szaleństwa.
Master Edmund też się szanował, jednak na daleką północ, jaką było Glasgow, dotarły jedynie strzępy informacji na temat groźnego użycia bocianów. Któregoś dnia jego uszy dopadła dręcząca piosenka. Prześladowała go przez cały dzień i przyprawiła niemal o szaleństwo, więc dodał 2+2 i opracował swoją własną, kontrowersyjną wersję bociana.

Zza winkla wyskoczył przebrany za bociana młodzian, lider kochających inaczej, który przy dźwiękach lutni zaintonował melodię, którą w mig podchwycili 4 cystersi:

„Gdybym ci ja miał skrzydełka jak boćki,
poleciałbym ci ja za Rudym do Szkocji,
Usiadłbym ci ja na jego kolanie,
przypatrz się Kubusiu, jak mi serce stanie…”

W przerwach między zwrotkami 4 osobowy chór cystersów zawodził - „Confess, confess, confesssss!!!”

Master Edmund Backadder powrócił po sześciu godzinach z ojcem dominikaninem. Obaj byli pewni że pod ścianami celi znajdą ciała ubabrane krwią wypływającą z uszu, zwijające się z bólu ludzkie dżdżownice.
Jednak nic takiego nie miało miejsca. Wszyscy trzej heretycy smacznie chrapali, ukołysani do wieczornej drzemki zawodzącym:
- „Confess, confess, confesssss!!!” - przerywanym tu i ówdzie strofą o skrzydełkach boćka, która raczej opornie wyrywała się z ochrypniętego gardziołka lutnisty i z jego poranionych o struny paluszków.

Mistrz Edmund, był bardzo niezadowolony z efektu, który odniosła, a raczej którego nie odniosła jego ulubiona technika z użyciem bardzo bolesnego, okrutnego i złowieszczego BOCIANA, więc święcie oburzony zagrzmiał niskim basem:
– A teraz będziemy was katować. Użyjemy bardzo bolesnej, okrutnej i złowieszczej CZAPKI!!!
- Bo nikt nie spodziewa się że, Hiszpańska Inkwizycja użyje CZAPKI!– dodał ojciec Mikołaj, dominikanin – Działamy przez: strach, zaskoczenie, skuteczność i fanatyczne oddanie papieżowi!!!
- „Confess, confess, confesssss!!!” –Zawodził nadal, choć nieco ciszej 4 osobowy chór cystersów.

Każdy szanujący się kat na południe od muru Hadriana, użyłby nieprzyjemnego urządzenia o nazwie CZAPKA, które kształtem przypominało wielkie imadło z żelazną belką na dole i z wielką śrubą u góry, zakończoną zamontowanym do góry dnem żelaznym talerzem, od którego urządzenie wzięło nazwę. Profesjonaliści nazywali je też zgniataczem głów, bo właśnie do tego służyło.
Master Edmund też się szanował, jednak na daleką północ, jaką było Glasgow, dotarły jedynie strzępy informacji na temat groźnego użycia czapek. Nowatorska technika Blackadder’a łączyła w sobie kilka elementów: czapkę, krzesło inkwizytorskie i chińską torturę wodną. Kombinacja tych trzech elementów w założeniu miała być zabójczo skuteczna, skutecznie zabójcza.

Do lochu wniesiono trzy krzesła. Na każdym z nich usiadł Mikołaj Eymerica, dominikanin, hiszpański inkwizytor. Nad każdym się pomodlił. Każde jedno pobłogosławił. Wszystkie trzy były jego. Wszystkie były KRZESŁAMI INKWIZYTORA.
Do lochu wniesiono trzy wiadra. Zimną wodą oblano heretyków. Dranie w końcu się obudzili i zaczęli reagować. Posadzono ich, w takiej odległości od ściany na jaką pozwalały łańcuchy, którymi byli przykuci. Obręcze kajdan obejmowały ich szyje. Ramiona, ręce i nogi przywiązano powrozami do krzeseł. W każdym z wiader Blackadder zrobił mikroskopijną dziurkę, żeby kapała przez nią woda. Wiadra wypełnione ponownie cieczą powiesił na hakach nad głowami siedzących.
Do lochu wniesiono trzy wełniane, filcowe, głębokie, fryzyjskie CZAPKI. Każda wylądowała na głowie heretyka, zasłaniając mu ciasno oczy, nos, a nawet usta.

- „Confess, confess, confesssss!!!” –Zawodził cichutko i jękliwie 4 osobowy chór schrypniętych cystersów.

Woda kapała powoli. Wełna pomału nasiąkała wodą.

Kat powrócił po sześciu godzinach z dominikaninem. Obaj byli pewni że pod ścianami celi znajdą ciała topiące się w wilgotnych czapkach, zwijające się z bólu ludzkie dżdżownice.
Jednak nic takiego nie miało miejsca. Wszyscy trzej heretycy smacznie chrapali na krzesłach w prawie suchych czapkach. Drewniane wiadra tak napęczniały od wody, że nic z nich nie kapało. Pod ścianami leżeli ledwo żywi cystersi, zwijające się z bólu ludzkie dżdżownice. Muzykalny sodomita napisał krwawym palcem na ścianie:
„Confess, confess, confesssss!!!”

Wówczas Edmundowi Backadder i Mikołajowi Eymerica objawił się Wielki, Szary Wróbel z Królewskiej Przystani, który zmienił się w małego, szarego wróbelka i zaćwierkał:
- „Confess, confess, confesssss!!!”

***

Gdy rankiem do katowni zajrzało 12 prawych chrześcijan - sędziów ławników, ich oczom ukazał się widok zgoła dziwny.
Na krzesłach chrapało spokojnie trzech urodziwych młodzieńców, jakby aniołowie nad nimi czuwali. Po lochu zaś biegało - jak stado diabłów, lub debili – 4 cystersów, inkwizytor, kat i lutnista kochający inaczej, krzycząc:
- „Confess, confess, confesssss!!!”

Jeden z sędziów zasugerował dyskretnie:
- Może zabierzmy stąd normalnych, a wariatów zostawmy samych sobie, w tym „Narrenturm”, w tej wieży głupców.
- A jak rozwiążemy problem zbiorowej histerii w Lanark? – Postawił trudne pytanie drugi.
- Tak. Te nawiedzone, prawe mieszkanki Lanark, tak łatwo nam nie odpuszczą – odrzekł i dodał wskazując na uśpione postacie na krzesłach – ani im.
- Jestem prawie pewny, że to nie heretycy. Byłem przy tym jak szczerze wyznawali Credo.
- A co z oskarżeniem o czary i paktowanie z diabłem w celu nienaturalnego powrotu do życia?
- Może odprawmy Sąd Boży: próba wody, albo żelaza?
- Jeżeli mógłbym wybierać, to wolałbym próbę żelaza. – Odezwał się niski, zaspany, szkocki głos – Wystarczy, że z nas trzech, tylko ja stanę do próby. – W wypowiedzi zabrzmiały stalowe nuty - i udowodnię, że… Bóg jest z nami, a nie przeciwko nam.

evo_33

- Bóg jest z nami, a nie przeciwko nam.
Głos Jamiego, choć cichy, zabrzmiał głośno i wyraźnie w uszach ławników. Poczuli w nim moc i ufność w wypowiadane słowa, co napełniło ich serca bojaźnią bożą w obliczu tak niezachwianej wiary w orędownictwo Wszechmogącego. Jednak bojaźń Boga, prysnęła jak bańka mydlana w obliczu lęku przed rozjuszonymi babami, które najwyraźniej rządziły ulicami (a właściwie jedyną ulicą) Lanark. Ze względu na miłość własną i instynkt samozachowawczy, 12 prawych chrześcijan nie mogło przystać na warunki mężczyzny przywiązanego do krzesła, nawet jeśli w jego narożniku stał sam Pan Bóg.

- Niestety nie możemy się na to zgodzić – odparł, zdaje się przewodniczący rady, ten który zasugerował przekształcenie wieży Heselriga w zakład dla obłąkanych. – Próby należy przeprowadzić wedle zwyczaju i na wszystkich oskarżonych o czarostwo, coby nie pozostały żadne wątpliwości, a atmosfera uległa samooczyszczeniu…
- Tutejszej atmosfery nie jest wstanie oczyścić nic. I choćby przyleciało stado aniołów pierdzących olejkiem różanym i miętą, i machało piórkami przez tydzień, smród okolicznego gnoju…
- Panowie nie zwracajcie uwagi na gorzkie słowa, mego brata – Sam przerwał tyradę Deana - Jako mieszkaniec angielskiego miasta, nawykł on do nieco innych zapachów, niż te, które roztacza piękna szkocka ziemia. Przejdźmy do sedna. Jakie procedury obowiązują w tym regionie podczas Sądów Bożych… dotyczących oskarżenia o czary.
- Pierwszym i najważniejszym z ordaliów, jest próba wody. Jako że, czarownica lub czarodziej niecnym paktem z diabłem kala swoje ciało, traci ono na przyrodzonej i danej od Boga ciężkości, dzięki czemu może ono ulatywać ku przestworzu, szybując na ten przykład na miotle. Lekkie członki unosić się będą na powierzchni jeziora, a i woda sama, jako żywioł czysty nie przyjmie w siebie zbrukanych siarką piekielną wszetecznic i chędożników szatańskich… Zaś prawy człowiek nieskalany paktem z diabłem, utonie.

- Drugą próbą, mającą dowieść tego samego, jest próba wagi – kontynuował wykład sędzia. - Zapowietrzona czarownica, nijakim sposobem nie przeważy cnej dziewki o tych samych wymiarach… Lekki jak piórko wiedźmin nie przechyli na swą stronę szali. Jednak w Lanark nie ma na tyle dużej, towarowej wagi, która by was pomieściła – dodał rozsądnie, oceniając nieprzeciętne gabaryty mężczyzn siedzących przed nim.

- Kolejną próbą jest próba świętego żelaza.
Sam i Dean kiwnęli głowami, bo nie raz żelazem walczyli ze złymi duchami, które utknęły na ziemi. Jamie też przytaknął, bo znał wagę przysięgi składanej na poświęcone żelazo.

– By udowodnić niewinność, trzeba gołą ręką chwycić rozgrzany do czerwoności pręt. Jeśli w ciągu trzech dni rana ładnie się podgoi, będzie to widomym znakiem boskiej opieki i braku konszachtów z plugawym diabłem. Próbę żelaza można stosować zamiennie z próbą wrzącej wody, która polega na włożeniu ręki do buchającego kotła, jednak ta ze względu na problemy wynikające z zimnego klimatu, w Szkocji nie cieszy się uznaniem i renomą… Woda zbyt szybko stygnie.

- Jest jeszcze próba igły. Ukłuta czarownica nie będzie krwawić jako, że nie jest jako człek zwykły, poczciwa… krew z serca tracąca. – Przewodniczący uniósł palec w pouczeniu, po czym dodał – Jednakowoż do kłucia potrzebny jest uprawniony kat i specjalistyczne igły, a tego niestety już nie mamy – ławnik z odrazą popatrzył na mistrza Blackaddera, tarzającego się pod ścianą.

- Można jeszcze czarownicy czytać najprzykrzejsze słowa Pisma Świętego… Jeśli kobita nie wzruszy się i nie zapłacze nad cierpieniem Pana Naszego, to znak, że diabłu zaprzedana. Jednak wiadomym jest, że prawi mężowie nie będą łez ronić, nawet nad tak żałosną i tkliwą lekturą jak Męka Pańska.
- Ja zawsze nad nią płaczę – odrzekł Dean z kamienną twarzą – płaczę do środka.

Sam zaczął wytrzeszczać oczy na brata, mając nadzieję, że ten zrozumie pozawerbalny komunikat oznaczający „zamknij się”, jednak Dean zignorował ten rodzinny, bezdźwięczny „język miłości” i brnął dalej:

- Z tego co pan mówisz, Panie Sędzio wynika, że dla chorej przyjemności tutejszych mieszkańców, mamy się dać utopić, ugotować, usmażyć, pozwolić się nakłuć jak indyki na święto dziękczynienia, a na deser jeszcze zapłakać na zawołanie?
- Jak wspominałem wcześniej, nikt nie będzie próbował zmuszać mężczyzn do płaczu… To poniżej i waszej, i naszej godności. Tutejsza procedura opiera się głównie na obligatoryjnej próbie wody… Obok jest urocze Lanark Loch… Żal byłoby nie skorzystać.
- A co z próbą żelaza? – przypomniał o sobie Jamie. – Nadal uważam, że ja jeden do niej wystarczę. W końcu nie należy wystawiać na szwank cierpliwości boskiej, nadmiernym naprzykrzaniem się w powoływaniu Najwyższego na świadka. Jeśli któryś z nas będzie nieprawy, to próby nie przejdę. Lecz ufam, że Pan ma nas wszystkich w swojej opiece i miłosierdziu.

Sędziów wzruszyła ta mowa. Niektórzy nawet otarli niemęskie łzy z oczów. Prawie wszyscy westchnęli. W kącie lochu grupka wariatów cichutko szlochała podkreślając desperacki trud i elokwencję, jaką Jamie włożył w ocalenie kolegów przed poparzeniami.

- Zgoda – wielkodusznie odparł przewodniczący składu – Ty jeden nam wystarczysz…
do próby żelaza. Jednak wszyscy musicie się przygotować na Sąd Boży w wodnych odmętach. Zaraz poślę po benedyktynów, aby zajęli się stroną logistyczną wydarzenia. Kilku braciszków przyda się też tutaj, aby ogarnąć tych pomylonych na umyśle. Ktoś musi napisać o tym list do arcybiskupa Edynburga…
Sędzia rzucił okiem na tępe oblicze byłego inkwizytora Mikołaja Eymerica, po czym spytał:
- Pan, panie Wallace masz tylko tę ruinę na końcu drogi i dwa hektary ugoru za lasem?
- Tak – odparł Jamie nieświadomy dwóch hektarów za lasem. – Choć nie mam pewności, czy krewni ich nie zastawili.
- A wy Panowie posiadacie jakąś własność ziemską… ruchomą, lub nieruchomą? – zwrócił się do Winchesterów.
- Żadnej własności ziemskiej nie mamy, bo nawet koce z grzbietów nam zdarto! – burknął Dean.
- W takim razie… – sędzia przygryzł wargę. – W takim przypadku… zarzuty o herezję oddalam, o czym arcybiskupa w liście niezwłocznie uwiadomię

evo_33

Rankiem, na murze jedynej w mieście wierzy, przybito starannie przepisane przez benedyktyńskich mnichów na drewnianej desce obwieszczenie następującej treści:
„Obywatele Królestwa Anglii, (zwanego niegdyś Królestwem Szkocji)!
Cni mieszkańcy Lanark!

My niżej podpisani, pawi chrześcijanie obsiadający w liczbie dwunastu ławy Najznamienitszego Sądu Kanonicznego, dla Hrabstwa Lanark, niniejszym ogłaszamy:

SĄD BOŻY

Nad: Williamem Wallace’m z wioski Ayrshire, którą zwą również Elderslie,
& braćmi: Danielem i Samulem z Winchesteru,
posądzonymi o niecne czarostwo i plugawe konszachty z Dijabłem, w celu naruszenia naturalnego porządku rzeczy, poprzez niezgodne z wolą Pana Naszego, Jezusa Chrystusa,
przedwczesne powstanie ze zmarłych.
Azali nie godzi się, by ktokolwiek wbrew Woli i Rozkazniu Boga Naszego, Ojca Przedwiecznego, zmatwychwstanął przed Dniem Sądu i beztrosko, na własne ryzyko po licu Ziemi pomykał, rozkazuje się, coby wyżej wymienieni podali się Próbie Wody. Przeczysta woda, wypluje z siebie wszelaką niegodziwość, ukazując nieprawość sług Dijabła, a tacy nie mogą żyć między chrześcijany, muszą doznać oczyszczenia w ogniu.
Jeśli zaś przyjmie ich woda czysta, wykazując poczciwość, a przeżyją nie utonąwszy, William Wallace, w próbie żelaza będzie mógł dowieść, powołując Boga na świadka, że za nienaturalnym powrotem do Krainy Żyjących, nie stała moc Złego, lecz wprost przeciwnie, był to Cud Boski, ku pokrzepieniu i umocnieniu w wierze prawego ludu Lanark i okolic, co dowiedzie szczęśliwie w ciągu trzech dni z oparzelin się wykurowawszy.

Sąd zwołujemy na dzień jutrzejszy, godzinę po brzasku, nad jezioro Loch Lanark,
(wschodnia przystań, od strony miasta).

Bóg nie dopuści do krzywdy niewinnego!
Grzesznika, zaś w czeluści piekielnej osadzi!”

Pod spodem, średnio utalentowani plastycznie mnisi przybyli z zakonu benedyktynów, wymalowali temperą dokładny portret oskarżonych, stosując się do sugestii, których z wielką pieczołowitością dostarczył im skład sędziowski. Wkrótce przed obwieszczeniem zgromadziło się pokaźne stadko miejscowych kobiet wszelkiego stanu i wieku. Lokalne przedstawicielstwo kochających inaczej nie przybyło, ponieważ jego jedyny przedstawiciel nie chciał się ujawniać. Grupka ta, rozrosła się prędko w ogromną grupę, i choć było to zgromadzenie w większości niepiśmienne, wszystkie oczy niewiast i mężów spoglądały ze zgrozą na szpetne oblicza wymalowane na desce. Doszło do kilku omdleń i ataków epilepsji, a nawet bójek między grupą wdów próbujących od razu przedrzeć się na górne piętra wieży, gdzie obecnie przetrzymywano więźniów, by na własną rękę wywrzeć na nich słuszny gniew boży.
- Najświętsza Panienko, ratuj! – wzdychała z przerażeniem wiekowa zakonnica.
- Jakem żyję, takiej ohydy i plugastwa to ja nie widziała! A żyję ci ja już długo jak na te czasy przeklęte, bo ze czterdzieści wiosen! - pouczała staruszka grupkę młodych i zdegustowanych dziewic.
Któryś z miejscowych wyrostków, chyba Hamish syn Hamisha, zaintonował sprośną piosenkę, którą w mig podchwycili lokalni chuligani:

„Gdybym ci ja miał, kopytka jak klocki,
poleciałbym ci ja za Rudym do Szkocji,
Usiadłbym ci ja na jego kolanie,
przypatrz się Kubusiu, jak mi ogon stanie…”

Wśród zionącego nienawiścią tłumu znalazła się Nicolette, wierna służka Księżniczki Izabeli.
A także Piers Gaveston. Były kochanek księcia.
Wrzaski pod wieżą trwały do białego rana.

evo_33

- Nie daj wiedźminom żyć! – wrzeszczał tłumek zgromadzony na brzegu jeziorka, znad którego podnosił się poranny welon mgły.
- Spalić ich! – co bardziej przedsiębiorczy mężczyźni wymachiwali rozpalonymi żagwiami, dzięki czemu szarość poranka ożywiały tu i ówdzie radosne, pomarańczowe błyski płomieni. W oddali majaczył stos… Przygotowany tak na wszelki wypadek.
- Sodomity pieruńskie, kuchankowie djiabła! – wrzeszczały niezdrowo podniecone staruszki, którym energii dodawały ostatnie podrygi menopauzy.
- Ohyda i abominacja! – krzyczały wykształcone siostry zakonne, które tuż po jutrzni wyszły na rekreacyjny spacer.
- Odrażające, pokraczne sługi szatana! - cienkimi głosikami piszczały młode dziewice, które bezskutecznie starały się coś dojrzeć zza pleców bardziej bywałych, starszych mieszkańców miasteczka.
- Głupole, zaraz jajca wam usmażą na chrupko! - ryczeli pryszczaci młokosi, a kije które dzierżyli w rękach tłukły się o szczeble wozu drabiniastego, na którym przywieziono oskarżonych. Ich twarde, drewniane końce czasem trafiały w coś miększego.

Na końcu pomostu stało dostojnie 12 sędziów oraz grupka benedyktynów. Ojcowie pobłogosławili jezioro oraz metalową kozę, w której żarzyły się węgle, a w nich rozgrzane do czerwoności żelazo. Milicja Lanark ściągnęła z wozu spętanych mężczyzn. Po odczytaniu zarzutów z deski ściągniętej ze ściany wieży, końce lin zwisające ze skrzyżowanych rąk, przywiązano do nóg, łącząc naprzemiennie kończyny. Powstałe w ten sposób ludzkie łódki po raz ostatni przed wrzuceniem do wody spytano czy chcą ratować nieśmiertelne dusze i wyrzekając się szatana wyznają winę. Nad taflą jeziora przez chwilę zapanowała niczym niezmącona cisza.

- Nie. Nie jesteśmy winni.
- Więc czeka was Boży Sąd - odrzekł sędzia.
Pozostawione kilku jardowe kawałki luźnej liny przywiązano do belki pomostu. Sędzia dał znać. Ciała zepchnięto do jeziora. Tłum zaczął wrzeszczeć.

Przed wpadnięciem do wody Jamie wypuścił cały zapas powietrza z płuc. Modlił się, żeby Winchesterowie zrobili to samo. Gdy rozmawiali o tym wczoraj wieczorem, obaj zarzekali się, że umieją nurkować. Miał nadzieję, że stare nawyki, chęć ratowania życia - odruch, który każe w ostatnim momencie zaczerpnąć powietrza, będzie słabszy od woli przechytrzenia tych popaprańców stojących na brzegu.

Pod wodą otworzył oczy, starając się wykręcić głowę w stronę dna, tak żeby jak najszybciej opaść. Poczuł, że ktoś napina lekko linę i nie pozwala mu zanurkować. Szarpnął się mocno. Opór puścił. Oszuści, pomyślał wpadając głębiej między wodorosty. Poparzył, czy bracia tak jak on spadają na ciemne dno. Dean wyszczerzył się wypuszczając ostatnią bańkę powietrza, chyba nawet wystawił kciuk w jakimś głupim geście. Tuż obok falowała czupryna Sama, który cały skupiony starał się jak najszybciej opaść na ledwo widoczny piasek. Po minucie żwirek zachrzęścił pod stopami. Po pięciu bracia stracili przytomność, a on musiał się temu przyglądać przez kilkanaście następnych minut. A więc na tym polega nieśmiertelność – musisz patrzeć jak wszyscy dookoła ciebie giną. Lina dryfująca mu nad głową naprężyła się.
Po chwili łapał powietrze na pomoście. Obok leżały dwa sine ciała. Podczołgał się do nich i przewrócił obu na bok, tak jak go uczyli. Z ust wypłynęła im woda. Starszy Wnichester zaczął się krztusić. Młodszy nie reagował. Jamie ucieszyłby się bardzo, gdyby z Sama wydobył się świszczący, chrapliwy oddech, którym umilał im ostatnie dni. Poczuł na sobie świdrujące spojrzenie Deana. Przewrócił Sama na plecy. Nacisnął skrzyżowanymi dłońmi z całej siły na mostek nad sercem, dokładnie jak mu pokazywali. Klatka piersiowa ugięła się pod naporem wyprostowanych w łokciach ramion. Nacisnął w szybkim rytmie jeszcze trzydzieści razy. Czuł się głupio, gdy odchylił nieprzytomnemu do tyłu głowę. Sprawdził, czy w ustach niczego nie ma i dwa razy w nie dmuchnął wydychając całą objętość płuc. Powtórzył to wszystko ponownie trzy razy. Gdy po raz piąty pochylał się nad ustami Sama, ten opluł go wyrzyganą wodą. Z ulgą, z powrotem przekręcił go na bok, by woda którą się krztusił nie zrobiła mu więcej krzywdy. W końcu usłyszał znajome świszczenie.
- „Deo gratias” – wymruczał i uśmiechnął się do Deana. Dopiero teraz zaczął słyszeć ryki gawiedzi na brzegu.

- A teraz próba świętego żelaza! – nad wrzawą zawisł tubalny głos Sędziego.

Zgromadzonym na brzegu tłumem miotały sprzeczne emocje. Przeważające prądy nienawiści mieszały się z odruchami współczucia. Wcześniej, gdy trzech oskarżonych jak kamień wpadło w wodę z kilku piersi wyrwały się zaskoczone westchnienia i okrzyki niedowierzania.
Wszyscy liczyli na to, że plugawi czarownicy będą się unosić na wodzie jak kaczki…
Kilka niewiast załkało odnajdując w głębi serca miłosierdzie, gdy po długich minutach oczekiwania, na deski pomostu wyłowiono ociekające wodą, oblepione wodorostami sine ciała. Jednak większość nadal wrzeszczała, że piekielników, nawet po śmierci trzeba wrzucić w ognie, żeby ustrzec Lanark od złego. Rozszalały tłum, zupełnie nie liczył się z tym, że ordalia z próbą zimnej wody, w oczach sędziów, dowiodło niewinności utopionych. Najbardziej przedsiębiorczy pobiegli podpalić stos.
Jakże się wszyscy zadziwili, gdy ten z rudymi włosami zaczął się podnosić i na czworakach przepełzł do ciał dwóch pozostałych. Usta im się rozwarły w wyrazie osłupienia, ukazując różne stadia próchnicy, gdy oni też zaczęli się niemrawo ruszać.
W głowach stojących na brzegu zaczęła kiełkować nieprzyjemna myśl, że być może Pan Bóg wcale czuwa nie nad nimi, zaś opiekuje się tymi mężczyznami, których długie kończyny, oblepione worami pokutnymi, leżały bezwładnie, chociaż nie bez życia na deskach przystani.
Taka idea przekroczyła zdolność pojmowania i możliwości poznawcze ludności Lanark. Wdowy Callum, MacKensie i MacGill rozdarły się pierwsze.
- Giń ryży wiedźminie! Giń wyrobniku szatana! Ugnijcie się przed młocą Gniewu Błożego!
- Utońcie w zalewie piekielnego gówna, zatraćcie dech w czarcim pierdnięciu!
- Łodsuńcie od nas łusta robaczywe, ułudną pięknością mamiące… Pałace na piaskach stawiane! Gmachy chwiejne, bożym tchnieniem w niewecz łobrucone!

Na słowa o ułudnej piękności, klika zmotywowanych dziewic, zwartą grupą przebiło się w końcu do przodu, gdzie wreszcie miały możliwość przyjrzenia się tym „gmachom chwiejnym i ustom robaczywym”. To co zobaczyły, zaparło im dech w piersiach i przyjemnym mrowieniem zmiękczyło kolana. Kilka dziewczyn zakradło się do tyłu po gałęzie, które leżały przygotowane, by dorzucić je do stosu. Zanim wróciły z powrotem nad tłumem zagrzmiał głos sędziego obwieszczającego próbę żelaza, na co nawet stare raszple zamilkły i zaczęły się wpatrywać w wysoką postać, która wstając z klęczek, podniosła się z desek.

Tafla jeziora odbiła niski, schrypnięty, lecz młody głos, który pewnie oświadczał:
- Biorę Pana Boga na świadka, ciebie, dostojny sędzio, was, panowie ławnicy i ojcowie czcigodni, oraz całą ludność Lanark, że ja i stojący u mego boku bracia Winchester, wróciliśmy do krainy żyjących wyłącznie dzięki Łasce i Miłosierdziu Pana Naszego, Jezusa Chrystusa. Dzięki Jego cudownej interwencji między wami stoimy i powietrzem dychamy. Przysięgam, że to prawda, na to święte żelazo.

Na tle lasu okalającego od zachodu Loch Lanark, rozżarzyła się jasno, pomarańczowa bryła żelaza, którą niósł w szczypcach kowal. W powietrzu uniósł się słodki zapach pieczonego mięsa i krwi, a wysoka postać na podeście nieco się zachwiała. Rudy mężczyzna uszedł kilka kroków i się przewrócił. Milicja Lanark zapakowała go na wóz, gdzie leżeli już dwa pozostali.

Gdy sędzia zaczął ogłaszać, że wynik próby żelaza będzie wszystkim wszech i wobec wiadomy w trzy dni, na deski przystani, przedzierając się brutalnie przez tłum wtoczył się jeździec w pełnej blasze…

- Nazywam się Zygfryd de Ni-Belung, imion dwojga. Szukam sprawiedliwości za krwawy, niczym niezawiniony, mord na moim wuju - czcigodnym Williamie Heselrig, szeryfie Lanark, który popełnił tchórzliwy i wiarołomy William Wallace z Elderslie. Pozywam go na Sąd Boży… W Panu Naszym pokładam nadzieję na wynik sprawiedliwy… Nie ukrywajcie, przede mną tej szkockiej, barbarzyńskiej świni, bo gorzko tego pożałujecie… pozbawieni czci mieszkańcy zdradliwego Lanark!
- Nigdzie się nie chowam! – podniósł się na wozie nieco zamroczony Jamie – Wobec Boga, wobec ojców wielebnych, wobec dostojnych sędziów i wszystkiego zacnego ludu tej ziemi mówię ci, Normańcu, że szczekasz jako pies przeciw sprawiedliwości a prawdzie i pozywam cię w szranki na walkę pieszą alibo konną, na kopie, na topory, na krótkie alibo długie miecze — i nie na niewolę, jeno do ostatniego tchnienia, na śmierć!

evo_33

Znowu tonął. Płucom brakowało powietrza, mięśnie między żebrami piekły od ciągłego skurczu. Woda wypełniała zatoki, rozsadzała czaszkę. Ej, przecież wcześniej się udało. Co jest nie tak? Ktoś od tyłu pociągnął go za rękę. Dziwne… Więzy zniknęły. Mógł się ruszać, więc podążył za znikającą dłonią. W wodorostach za nim, jak wielka meduza, dryfowała w rozdartym gorsecie… Clair. Kręcone włosy falowały wokół głowy niczym węże. Ciężkie spódnice ściągały ją na dno. Nad związanymi rękami unosił się miękko sznur. Nieco za nią, w czarnych koronkach opadała, również spętana, Geillis Duncan. Bezbarwne usta Clair bezgłośnie krzyczały jego imię… Zimną, szarą wodę rozświetlił błysk.

Siedział w maleńkiej kuchni. Przynajmniej zakładał, że to kuchnia. Na białym piecyku stały buchające parą garnki, pod którymi buzował sinoniebieski ogień wydobywający się z czarnych krążków. Wszystko tonęło w ciepło-żółtym świetle ze szklanej bańki zwisającej z niskiego sufitu. Ktoś pociągnął go znowu za rękę i odkręcił kurek kranu. Z wygiętej lśniącej rurki trysnęła woda, która nieprzyjemnie szczypiąc, ochłodziła wnętrze oparzonej dłoni.

- Idiota! Głupek… Nie jesteś z żelaza, ani nie jesteś żaroodporny. Co cię podkusiło, żeby gołą ręką chwytać ten pręt!

W polu widzenia zobaczył przezroczyste pudełko, a w nim chaos białych papierków, błyszczących tubek i pozwijanych bandaży. Obraz stał się jeszcze bardziej zagmatwany, gdy nad pudełkiem pochyliła się głowa z masą brązowych, kręconych włosów. Świetliste oczy w jasnej twarzy wyrażały sprzeczne emocje – troskę i kompletną dezaprobatę.

– Durny, bezmyślny… Szkot. Pokaż to – mocne, smukłe palce wykręciły obolałą rękę w nadgarstku. Poduszki palców i poznaczone linią życia, głowy i serca miękkie wnętrze dłoni zmieniło się w czerwoną, gdzieniegdzie szarzejącą miazgę. - Panthenol tu na nic. Potrzebuję soli srebrowej sulfadiazyny. Dasz radę wstać? – Dosyć jasne brwi uniosły się pytająco – Musimy jak najszybciej jechać do…
- Clair…

****

- Nie, to nie Clair. – Sam pochylał się nad nim. Zza jego pleców ciekawsko wyglądał Dean – Hej, wróciłeś na Ziemię? Jesteś z nami? Możesz pokazać tą rękę?
- Mogę.
- Kurde, chłopie… To już nie wygląda tak źle – zauważył Dean.
- Dosyć się łuszczy i pewnie swędzi jak cholera – dodał współczująco Sam – ale do wieczora się zagoi.

Jamie w końcu popatrzył na swoją rękę. Spodziewał się, że zobaczy coś na kształt źle upieczonego rozbef’a, niemniej mylił się. Dłoń była różowa jak źle ugotowany homar, złaziły z niej płaty skóry, piekła niemiłosiernie, jednakowoż do palców wróciło czucie i mógł nimi poruszać.

- Trochę przereklamowana ta twoja nieśmiertelność – trzepnął go przyjacielsko po ramieniu starszy Winchester. – Na wozie dałeś radę odpyskować temu Angolowi, chociaż twoja rączka przypominała mielone mięso na hamburgera, a potem film ci się urwał na kilka godzin.
- Film mi się urwał? Co to znaczy, że film mi się urwał?
- Straciłeś przytomność – przetłumaczył na ogólnoludzki język Sam.
- Ile czasu minęło?
- "Pokazy pływackie w Lanark” odbyły się o świcie. Teraz na moje oko jest popołudnie – Dean zmrużył oczy, odwracając głowę w stronę nieosłoniętej niczym szczeliny strzelnicy, przez którą do wieży wpadało lekko pomarańczowe, popołudniowe światło.
- A co ja właściwie powiedziałem, i co to był za Sassenach?
- Nie pamiętasz? – Brwi Sama podjechały do góry, a oczy zrobiły się okrąglutkie ze zdziwienia.
- Facet nazywa się Zygfryd de Ni-Belung, jest siostrzeńcem Williama Heselriga. Wyzwaliście się nawzajem na Sąd Boży, w sprawie śmierci wyżej wymienionego szeryfa. Szczerze mówiąc, to trochę nadużywasz cierpliwości Chucka. – Dean po raz pierwszy popatrzył na Jamiego z niezadowoleniem. Dezaprobujące spojrzenie Deana, było bardzo… dezaprobujące.
- Nie patrz tak na mnie – Fraser odwzajemnił się równie nieugiętym łypnięciem niebieskich oczu – Musiało chodzić o honor.
- Owszem o to poszło – potwierdził Sam. - Nazwał cię szkockim barbarzyńcą.
- Ty przyrównałeś go do szczekającego przeciw prawdzie psa. – Dean się wyszczerzył. - Poza tym zwyzywał cię od morderców, tchórzy i wiarołomców.
- Acha… Przyrzekam, że... w przypadku jego wuja…- Jamie zaciął się. Znowu dopadło go wspomnienie wykrzywionej w agonii twarzy Dougala – Więc w przypadku śmierci jego wuja, mam czyste sumienie. Heselrig pierwszy zaatakował. Gdyby przy życiu pozostał choć jeden z jego drużyny, pewnie by to potwierdził.
- Ale nie przeżył nikt.
- Nie, nie przeżył.
- Jesteś diabelnie skuteczny w wyżynaniu Anglików. Nie dziwne, że Zygfryd nazwał cię świnią.
- Wyznaczono termin pojedynku? – Fraser zignorował zaczepkę.
- Nie, bo oficjalnie nie jest znany wynik próby żelaza. Z wiedźminem żaden przyzwoity rycerz nie może stanąć do walki. Sędzia obiecał, że zajrzy tu jutro, ale wynik może podać dopiero 8-go maja o świcie, trzy dni po ordaliach. Tak nakazuje obyczaj. – Sam jak zawsze bez trudu zapamiętał zawiłości lokalnych praw i zwyczajów. To, że te prawa niemal go zabiły, jedynie podnosiło jego czujność i koncentrację.
- Więc nie wiadomo jak będziemy się potykać?
- Nic nie ustalono... Nie byłeś zbyt konkretny… Właściwie było ci wszystko jedno czy walka będzie piesza, czy konna. Rodzaj broni dowolny, a brałeś pod uwagę kopie, topory, krótkie, lub długie miecze. Skąd to weźmiesz, skąd wytrzaśniesz konia?
- Nie wiem – odparł nieco zakłopotany Jamie – Czy padły w ogóle jakieś konkrety?
- Tak. Walka ma być na śmierć… I to był twój pomysł.
- Chyba chwilowo straciłem rozum.
- No raczej – brutalnie potwierdził Dean.
- Jedyne wyjście z tej sytuacji, to wygrać czysto pojedynek… Zabić Zygfryda na amen i nie dać się za bardzo pociąć – doradził Sam. – Inaczej znowu będą nas topić.

Jamie Fraser popatrzył na podkrążone oczy i zapadnięte policzki chłopaków siedzących naprzeciwko. Na blade twarze, bezkrwiste usta. Żaden z nich nie poskarżył, że nieomal nie utonął. Rzucił też okiem na swoją rękę, która wyglądała prawie normalnie, nawet przestała swędzieć. Zrobiło mu się głupio, więc obiecał:
- Zabiję Zygfryda de Ni-Belung, szybko i czysto, tak mi dopomóż…
- Bóg? – Pokiwał głową Sam, zwijając się na posypanej słomą podłodze w ciasny kłębek. – Postaram się o to pomodlić, chociaż moje modlitwy zwykle chybiają celu.
- Lepiej idź spać… Głąbie – zachęcił brata do odpoczynku Dean – Chuck cię kocha.
- Sam idź spać… Matole – z czułością odciął się Sam – Niech ci się przyśnią kolorowe sówki.
- Dobranoc dupku.
- Tobie też dobranoc buraku.
- Smacznych snów – wtrącił Jamie.
- To, żeś pojechał… Dziadku – zaczął szydzić Dean, a z brzucha wydobyło mu się wyraźnie burczenie – Niech tobie przyśnią się słodkie lody i… Clair.
- Lody? Jaki związek z jedzeniem ma lód? I czemu przy okazji wymieniłeś imię Clair?
Sam prychnął rozbawiony, jednak nie pośpieszył bratu z pomocą w wyjaśnieniu zawiłych kwestii.
- Clair to twoja żona, tak?
- Tak.
- Jak spałeś, wymknęło ci się kilka razy jej imię, a przy okazji wydałeś parę naprawdę „szczęśliwych odgłosów” – po stronie Jamiego zapadło kłopotliwe milczenie, a Dean zauważył, że „dziadek” jest czerwony po końce uszu. – Nie ma się czego wstydzić, każdemu się zdarza, prawda Sam?
- Prawda.
- W naszych czasach „lody” są popularnym przysmakiem. Jest to słodki krem utarty z rozkruszonym lodem, dokładnie takim samym, jak zamarznięta kra w jeziorze. Można je robić i przechowywać, bo wynaleziono lodówki i zamrażarki, które chłodzą wszystko jak mróz w zimowy poranek. Kremowe lody, o różnych smakach podawane są w miseczkach, lecz najpopularniejsza jest wersja na patyku, lub w kubku z waflowego ciasta, do lizania… Zasysania ustami… Nadgryzania…
- Dean! – starał się okiełznać brata Sam.
- No, więc sam rozumiesz… Lody i Clair być może łączą pewne… rzeczy.
Z ciemnego kąta zasłanej słomą drewnianej podłogi, do uszu Deana doszło zirytowane, a jednocześnie rozbawione szkockie chrząknięcie.
- Nie drążmy tematu. Powinienem wyzwać cię na pojedynek, za to że ważyłeś się tak pomyśleć, o swojej pra, pra, prababci… Na razie jednak pojedynków mam dość. Dobranoc.
- Dobranoc. Śpij dobrze… Możesz nawet trochę „podrążyć temat”.

Jamie i Sam wypuścili z siebie identycznie, nieco zbulwersowane mruknięcia… Nikt się już więcej nie odezwał. Po chwili wszyscy trzej niezbyt głośno chrapali.

evo_33

Porankiem 8 maja, roku pańskiego 1297, gdy większość futryn w chałupach została wysmarowana krwią baranka, narożne słupki i progi zostały zapobiegawczo obsikane, a w części okien wisiały hexty i nawiązy, na kamiennej ścianie wieży w Lanark przybito deskę ze starannie wykaligrafowanym przez benedyktyńskich mnichów obwieszczeniem. Poniżej kłębił się tłum w większości niepiśmiennych mieszkańców miasteczka oraz bliższych i dalszych okolic, którzy niecierpliwie czekali na rezultat Sądu Bożego. Wynik próby wody i żelaza miał być szeroko komentowany od Glasgow po Edynburg. Niektóre niewiasty i kilku podrostków przebierało nogami, jak sprinterzy przed biegiem. Chęć przekazania wieści dalej, zabłyśnięcia w gronie kumoszek pikantną ploteczką, ogólna radość z mielenia ozorem, pobudzała krew w żyłach, chociaż szanse na przebicie się przez gęstą ciżbę zapełniającą szczelnie jedyną ulicę Lanark były mizerne. Wśród podekscytowanego tłumu znalazła się Nicolette, wierna służka Księżniczki Izabeli. A także Piers Gaveston, były kochanek księcia. Nad wszystkimi zaś górował z wysokości kulbaki Zygfryd de Ni-Belung, w pełnej zbroi. Rycerz pod przyłbicą rzucał nienawistne spojrzenia na kraciasty motłoch i nerwowo zaciskał szczęki, jednak nawet gdyby jego twarz była odsłonięta, to i tak nikt nie zwróciłby na nią uwagi… Oczy wszystkich były utkwione w sędzim, którego donośny bas uciszył ciche pogwarki gawiedzi.

„Obywatele Królestwa Anglii, (zwanego niegdyś Królestwem Szkocji)!
Cni mieszkańcy Lanark!

My niżej podpisani, pawi chrześcijanie obsiadający w liczbie dwunastu ławy Najznamienitszego Sądu Kanonicznego, dla Hrabstwa Lanark, niniejszym ogłaszamy:

WYNIK SĄDU BOŻYEGO

Nad: Williamem Wallace’m z wioski Ayrshire, którą zwą również Elderslie,
& braćmi: Danielem i Samulem z Winchesteru,
posądzonymi o niecne czarostwo i plugawe konszachty z Dijabłem, w celu naruszenia naturalnego porządku rzeczy, poprzez niezgodne z wolą Pana Naszego, Jezusa Chrystusa, przedwczesne powstanie ze zmarłych.

Owe haniebne kalumnie i oskarżenia, Świętą Probą Wody i Żelaza zostały obalone, ku Chwale Boga Naszego, Ojca Przedwiecznego i radości wiernego, i w Bożej Bojaźni będącego Ludu Lanark.
Maja 5-go, roku pańskiego 1297, przeczysta woda, któraż wypluje z siebie wszelaką niegodziwość, przyjęła Ich w swe odmęty, wykazując Ichniejszą poczciwość a prawość, co przeżyli wszyscy trzej, nie utonąwszy, co jest widomym Znakiem Bożej Opaczności.
Takoż Bóg czuwał nad Probą Świętego Żelaza, co ją chwalebnie i ze sławą dla prawych chrześcijan, William Wallace przeszedł, szczęśliwie w ciągu trzech dni z oparzelin się wykurowawszy. Wyżej nadmienione Święte Ordalia, są świadectwem prawym, tegoż iż powrót do Krainy Żyjących Williama Wallace & Daniela i Samuela z Winchesteru, jest widomym znakiem Łaski Bożej i Cudem Prawdziwym, co My sędziowie z Lanark własnymi imionami niżej potwierdzam.
Azali nie godzi się, by ktokolwiek Wolę i Rozkazanie Boga Naszego, Ojca Przedwiecznego, Syna Jego Jedynego oraz Ducha Najświętszego w wątpliwość podawał, nakazujemy coby
od tej pory Miłość powszechna i Szacunek obtoczyły Williama z Ayrshire & Daniela i Samuela z Winchesteru, coby się w nich się pławili jako w Wodzie Żywej i wygrzewali jako w Słońcu Czystem, co Im się słusznie należy, bo dotkła Ich Moc Boska.

Bóg nie dopuści do krzywdy niewinnego!
Grzesznika, zaś w czeluści piekielnej osadzi!”

Przez tłum przeszedł pomruk. Doszło do kilku omdleń i cudownych uzdrowień. Jednak nic nie zapowiadało pandemonium, jakie miało nadejść, gdy z wieży wyprowadzono na wolność więźniów.

****
- Groupies! – klął pod nosem Dean, rozcierając boleśnie poszczypane ramię. Znowu siedział w najwyższej izbie wieży Williama Herselriga i wpatrywał się w popołudniowe promienie słońca wpadające przez wąskie okienko – Już wolałem, kiedy chcieli nas utopić.

Jamie i Sam smętnie pokiwali głowami. Pławienie się w Miłości a Szacunku ludności Lanark, zakończyło się tym, że z łap rozentuzjazmowanej i niezdrowo podekscytowanej publiczności wyrwało ich zbrojne ramię miejskiej milicji. Bez tej interwencji, stratowano by ich na śmierć. Wszyscy rzucili się, by dotknąć czegoś, czego tykał sam Wszechmogący. Niewiasty, niezależnie od wieku i pochodzenia, jak już tknęły, nie mogły się powstrzymać przed dalszym tykaniem, zwłaszcza że robiły to z „pobożnych” pobudek. Grupy niezmordowanych wdów i pobożnych zakonnic przeciągały ich między sobą jak psy szarpiące pluszowe zabawki. Podekscytowane dziewice wskakiwały im na głowy, lub w żelaznym uścisku blokowały kolana rzucając się do stóp. Co bardziej zmotywowane mdlały teatralnie, alboli rozszarpywały staniki. Anonimowe w tłumie żony chwytały tam, gdzie chwytać nie powinny. Ilość macnięć, uszczypnięć, szturchańców, malinek, ugryzień, wyszarpanych włosów i rozszarpanych ubrań przekroczyła wszelką miarę. Ludzie napierali na nich z każdej strony tak ciasno, że ciężko było oddychać. O wyrwaniu się tłumu za pomocą gołych pięści nie było mowy – brakło miejsca by się ruszyć… Dopiero cepy i drewniane tarcze milicji rozorały motłoch, wydobywając na powierzchnię „wybrańców Boga”. Półprzytomnych zawleczono z powrotem do wieży.

- Naprawdę, ale to naprawdę mam ochotę się umyć - poskarżył się Sam próbując wsunąć palce między zlepione krwią włosy nad skronią.
- Dewotki idźcie stąd! – Dean podszedł do okna i wpychając głowę w wąski otwór starał się przekrzyczeć litanię, skandowaną przez zgromadzone u podstawy wieży zakonnice i wdowy, które po ich zniknięciu proklamowały zawieszenie broni.
Jamie nie miał kompletnie nic do powiedzenia, zastanawiał się tylko, czy właśnie o taką Szkocję ma walczyć. Podarty wór pokutny zwisał strzępami z poznaczonych dawnymi bliznami pleców, na których szybko zabliźniały się nowe zadrapania.

Do izby weszli strażnicy. Nieśli sienniki, wielkie wiadro z parującą wodą, płócienne ręczniki, miskę z kostką ługowego mydła, świeże koszule i wyprane pledy (Dean dostał całkiem nowy w zieloną kratkę), wysmarowane łojem skórzane pasy, Jamie nawet odzyskał sporan. Milicjanci taszczyli też duży sagan pachnącego aromatycznie baraniego bigosu z rzepą i antałek piwa. Jeden z nich niósł dwa długie miecze półtoraręczne, a procesję zamykał sędzia, który wlókł za sobą wielki miecz dwuręczny Wallace’a, choć brzeszczot z jelcem przerastał okrągłego ławnika o całe trzy cale. Od kiedy dwa dni temu szacowny przewodniczący zobaczył ładnie zagojoną dłoń wielkiego rudzielca, który na jego własnych oczach zaledwie dzionek wcześniej, chwycił i ze dwa pacierze utrzymał w zaciśniętej dłoni rozgrzane do czerwoności żelazo, odtąd przewodniczący ławy doszedł do wniosku, że lokatorów wieży należy traktować z szacunkiem. Roztropny sędzia, nie chciał mieć w nich wrogów. Bał się, że jego grzeszki zostaną dostrzeżone i spotkają się z Bożą Interwencją. Nieprzyjemne wrażenie pogłębiało się, gdy wyłaniali się kolejno z bocznej alkowy - umyci i przebrani, w końcu z pełnymi brzuchami po opróżnieniu sagana baraniny z rzepą… Obawa skrystalizowała się w pewność, gdy każdy z nich chwycił miecz i we trzech stanęli obok siebie, przysłaniając nieszczęśnikowi widok na jedyne okienko w izbie. Po krawędziach wysokich sylwetek, ciemnych w cieniu, ślizgały się promienie zachodzącego słońca, końcówki włosów zajarzyły się czerwienią. Jedna z głów płonęła…

- Archaniołowie Pańscy miejcie litość nad biednym grzesznikiem!
- Co?! – wyrwało się Samowi. Prawie zaczął się śmiać.
- Szlak… Kolejny świr religijny – wymamrotał Dean.
- Michale Archaniele, Cny Gabrielu i Święty Rafaelu!... Oddam wszystkie sprzeniewierzone grzywny… Obiecuję, jeno miejcie miłosierdzie nade mną.
- Zatem je oddaj – przejął kontrolę nad sytuacją Jamie – Jeno nie rozpowiadaj nikomu o tym, co tu zobaczyły oczy twoje… No i sprowadź Zygfryda de Ni-Belunga, imion dwojga… Musimy się rozmówić – zakończył z godnością. – Przypomnij mu, że czeka go Boży Sąd.

evo_33

Jaśnie Pan, Książę Edward, władca Wali, dziedzic królestwa Anglii i księstwa Akwitanii, syn miłościwie nam panującego Edwarda I-go Plantageneta, rozkosznie przeciągnął się w jedwabnej pościeli. Jego sklejone snem powieki rozchyliły się. Zza zasłony rzęs dojrzał centralny słupek, a na nim wsparte koliste zwieńczenie namiotu, ku któremu, jak ku centrum wszechświata zmierzała promieniście rozłożona konstrukcja z 12-tu żerdzi. Owo oko cyklonu zbudowane z bukowych prętów, wznosiło się 4 jadry ponad wyścieloną perskimi dywanami podłogą. Królewicza przed kaprysami pogody osłaniał stożek uszyty z najprzedniejszego barbanckiego sukna w kolorze żółci. Dwanaście trójkątnych pól sklepienia namiotu zdobiło stado egzotycznych lwów, które przywiodły na myśl Edwardowi cudowne marzenie senne, które dzisiaj – o święci pańscy - miało ziścić się na jawie… Książe raz jeszcze leniwie przymknął powieki. Słońce przebijające przez żółtą materię rozżarzyło je czerwienią pulsującej krwi. Wróciła oniryczna wizja. Piaski Egiptu tonęły w karmazynowej, wieczornej poświacie. Pomiędzy płowymi cielskami i rudozłotymi grzywami lwów, jak biblijny Daniel, przechadzał się ON. Jego palce muskały ugrową, gładką sierść wygrzewających się ospale drapieżników. Edward chciał być jednym z nich - tak bardzo pragnął by rudowłosy go dotknął. Na ukrytej w cieniu twarzy, czułym uśmiechem zabłysły zęby, a słodkie różane usta znowu zanuciły pieśń:

"Blask słońca blednie. Księżyc jasno świeci.
Jak to się stało, że przed nami uchyliło się niebo?

Stoję nieruchomo, a świat zaczyna wirować wokół mnie.
Serce me oszalało, po utratę tchu.
Czy zakochałem się po raz pierwszy?
Powiedz, czy zakochałem się po raz pierwszy?"

Książę poczuł przyjemne pulsowanie w lędźwiach. Lecz zanim jego ciało zdążyło się poddać narastającej potrzebie w jego senne marzenie wdarł się dźwięk trąb heroldów. Przestrzeń za namiotem wypełniła gwara czeladzi, prychanie koni i francuskie pieśni. Do obozu pod Lanak przybyła księżna Izabela, piękna córka króla Filipa IV (również) Pięknego.

evo_33

Edward niechętnie usiadł obok swojej ślubnej małżonki. Oboje zajmowali honorowe miejsca w loży przypominającej ogromną, podłużną ambonę dla myśliwych. Toporna konstrukcja zajmowała centralne miejsce pośród naprędce skleconej z nieoheblowanych desek, wielopoziomowej widowni, która została wybudowana na głównej i jedynej ulicy Lanark rozszerzającej się tutaj w niewielki placyk. Częściowy komfort parze książęcej zapewnili pacholikowie, moszcząc surowe drewno suknem z juków królewskich, wywieszając proporce z liliami Kapetyngów i lwami Plantagenetów, oraz rozstawiając nowoczesne, składane krzesła podróżne, zasłane poduszkami z gęsiego puchu. Na nieco skromniejszych zydelkach zasiedli członkowie świty królewskiej i damy dworu. Tuż obok Izabeli przycupnęła wierna Nicolette.
Poniżej dworskiej trybuny, pomiędzy podtrzymującymi ją słupami, zgromadzili się bracia zakonni – cystersi i benedyktyni. Najzdolniejszy pośród nich, utalentowany plastycznie brat Ambroży, benedyktyn, zaciskał w spoconych dłoniach pobielone cienkie deseczki lipowe i ostrugany zwęglony patyk. Naszkicowane dzisiaj sceny miał zamiar uwiecznić w miniaturach kroniki, którą tworzył razem z niezbyt lotnym, lecz sumiennym i nie robiącym kleksów skrybą - bratem Onufrym. Tuż obok z szeroko otwartymi oczami, chłonąc każdy detal, siedział młody cysterski nowicjusz, brat Adso, którego rękopisy wyglądały tak, jakby przeszła się po nich pijana mucha rozmazując odnóżami inkaust. Jednak notatki Adso, dla tych co potrafili je odczytać były miłą lekturą, albowiem dobry Pan nie poskąpił niechlujnemu braciszkowi talentu literackiego. Młodzik zaczynał układać sobie w głowie wstęp do opisu wydarzeń, które miały wkrótce nastąpić:

„Dnia 15 maja, roku Pańskiego 1297 o godzinie drugiej po południu w miejscowości Lanark, nieopodal bogatej w wodospady rzeki Clyde, miały miejsce niecodzienne wydarzenia.
Na tąż godzinę wyznaczono pojedynek sądowy w sprawie śmierci Williama Heselriga, szeryfa wyżej wymienionego miasteczka, który rozstał się z tych łez padołem wieczorem 18 kwietnia tegoż roku. Winnym śmierci królewskiego urzędnika miał być William Wallace z wioski Ayrshire, którą zwą również Elderslie. Według siostrzeńca Świętej Pamięci Szeryfa, urodzonego Zygfryda de Ni-Belunga, Wallace podstępnie i bez przyczyny zarżnął a poćwiartował szlachetnego Williama z rodu Ni of Northumbria. Wallace zaprzeczył oskarżeniom twierdząc, że jest niewinny i działał w obronie własnej, albowiem Heselrig zaatakował go w szale, bez ostrzeżenia. Obaj pomimo nierówności stanów, ugodzili się na walkę pieszą na długie, dwuręczne miecze do ostatniego tchu, nie na niewolę, a na śmierć. Jako że Lanark w przeciągu ubiegłego miesiąca zasłynęło szeroko Sądami Bożymi i zdarzeniami co Historię zmieniają, niech nikogo nie dziwi, że bitwa owa nie tylko lud Lanark, okoliczną ludność i Boga w Niebiesiach miała mieć za świadków. Powagi jej swą Obecnością i Majestatem przysporzyli Najjaśniejszy Pan, Edward, Książę Walii et cetera & Jego Małżonka, Najdostojniejsza Księżna Izabela. Niezapowiedziane pojawienie się w przededniu Sądu Bożego świty Księcia, a nazajutrz dworu Księżnej, napełniło trwogą a jednakowoż dumą ludność miasteczka. Trybuna, która miała pomieścić najznamienitszych mieszczan odtąd służyła Dumie & Nadziei Anglii – Księciu Edwardowi, dziedzicowi Korony i jego dostojnemu, acz licznemu Dworowi…”

Nad głową Adso alarmująco zatrzeszczały deski wysokiego podestu. Nowicjusz z przerażeniem zauważył, że z nieoheblowanych sosnowych słupów zaczęła z chrzęstem odpadać kora. Młody cysters po cichu rozpoczął odmawiać litanię do Najświętszej Panienki, coby nikt więcej na trybunę nie wlazł. Po chwili jego trwożne modlitwy zagłuszyli heroldowie. Tubalnie piskliwe dźwięki półtuzina trąbek poprzedziły zapowiedź pojedynku, którą obwieścił z głębi trzewi donośnym barytonem niepozorny chudzielec w dwubarwnej chemise i w akuratnych rajstopach. Obwieszczenie wygłoszono najpierw w sposób dworny i europejski po francusku. Następnie, aby mniej obyta część świty zrozumiała również po angielsku. Dziczy szkockiej zapowiedź na barbarzyńską mowę Celtów przetłumaczył donośnie wójt.

Na główny plac Lanark, którego porżniętą koleinami powierzchnię naprędce wyrównano udeptaną gliną, pomiędzy straszące drzazgami szranki, przypominające raczej byle jak sklecone ogrodzenie dla owiec, wkroczyli zapaśnicy i ich sekundanci.

evo_33

Zygfrydowi de Ni-Belung towarzyszyło pięciu szlachetnie urodzonych kuzynów z borów Northumbrii, którzy w przeciwieństwie do uczestników walki byli odziani jak na bitwę. Mieli na sobie watowane nogawice, pikowane przeszywanice – kubraki sięgające po kolana zwane w Normandii gambeson, na które wciągnęli kolczugi z kapturem, obleczone w czarne cotte, czyli tuniki bojowe z wyhaftowanym herbem czerwonego dzika. Ich głowy oprócz pikowanych kapturów i metalowej dzianiny, chroniły również szpiczaste hełmy typu „norman” z nosalem. W rękach dzierżyli przyozdobione godłem rodu Ni, przeklejone płótnem drewniane, podłużne tarcze w kształcie migdała. Całość uzupełniały pasy rycerskie i krótkie miecze – kuzyni nie grzeszyli wzrostem, ale byli dość szerocy w barach i brzuchach. Na ich tle, odziany jedynie w wysokie, zamszowe buty, skórzane nogawice i lnianą koszulę przepasaną rycerskim pasem, jasnowłosy, brodaty, rumiany Zygfryd mierzący sobie niemal 6 stóp wzrostu wyglądał subtelnie.

Norman nie mógł zrozumieć, czemu Jaśnie Pan, Książę Edward zażądał, aby walczący nie mogli nijak się chronić i ubrać zbroi. Starcie dwuręcznym mieczem uniemożliwiało użycie tarczy, bo szermierz miał zajęte obie dłonie. Walka bez przeszywanicy, kolczugi i hełmu była śmiertelnie niebezpieczna, lecz Northumbryczyk się tym nie przejmował. W końcu miał zamiar zabić na śmieć tego szkockiego, rudego bękarta. Bure, lekko wytrzeszczone oczy jak u wyrzuconego na brzeg łososia z uwagą po raz kolejny mierzyły przeciwnika. Płowe brwi ściągnęły się w wyrazie namysłu kalkulując zasięg ramion człowieka wyższego od niego prawie o pół stopy. Obliczenia nie wyszły korzystnie, lecz Zygfryd nie tracił ducha. Wiedział, że w przeciwieństwie do niego Wallace spędził ostatni miesiąc zamknięciu. Najwyższa izba wieży, gdzie tydzień temu ustalali warunki, była zbyt mała by trenować z długim mieczem. Pogłoski o ciasnej klatce błaznów, chłodzie i głodzie, strugach zimnej wody podczas egzorcyzmów i metodach Świętej Inkwizycji również podbudowywały morale de Ni-Belunga. Jednak dla Zygfryda kluczowa była wiara w to, że jego stryj zginął niewinnie, bo cóż innego mogło go spotkać w tej pogańskiej krainie na północ od muru Hadriana – granicy cywilizacji. Pewny siebie Anglik wystąpił ku przodowi i ukłoniwszy się przed dostojnikami na podwyższeniu rzekł:
— Biorę na świadka Boga, ciebie, dostojny Książę, i całe rycerstwo tej angielskiej ziemi, jakom nie winien krwi, która pawie a sprawiedliwie będzie przelana.
Jamie wysunął się spomiędzy braci Winchester, którzy mu towarzyszyli. Ukłonił się dwornie widowni patrząc śmiało na obwieszony proporcami balkon, następnie z szacunkiem skinął głową przeciwnikowi, ucałował jelec wielkiego miecza, który ujęty za ostrze przypominał krzyż, przełożył rękojeść w dłonie i odrzekł:
— Je suis prêst. Jestem gotów.
Książę Edward uniósł się ze swoich puchowych piernatów i donośnym, choć wysokim głosem krzyknął unosząc dłoń:
— Poczynajcie w Imię Boże.

evo_33

W kamienny, wysoki krzyż na rozstaju drogi, jedną z licznych w Szkocji pamiątek zbrodni i mocno spóźnionej skruchy, dwie mile od centrum Lanark, uderzył majowy piorun. W surowe deski osłaniające książęcy balkon zaczęły bębnić wielkie krople deszczu. Widok na niewielki placyk przysłoniły frędzle strumyków wody kapiących równomiernie z nasiąkniętego sukna wykrojonego w krenelaż, czyli ząbki, którym przystrojono brzeg dachu. Po jednym pacierzu ulewa skończyła się równie gwałtownie jak się zaczęła. Mieszkańcy Lanark odsunęli z głów szale pod którymi się skryli. Woda przestała kapać odsłaniając uprzywilejowanej widowni prospekt na tzw ubitą ziemię.

Po burzy wszystkie dołki i koleiny, którymi był przeorany gościniec w Lanark zmieniły się w śmiertelną pułapkę dla walczących. Glina, którą starano się je wyrównać rozpuściła się w rzadkie, wodniste błoto, ukrywając pod sobą niebezpieczne, twarde zagłębienia gruntu. Nogi po raz grzęzły w bagnie, lub ślizgały się w wodzie. Ramiona miały problem z lnianym płótnem koszul, które sztywno oblepiło mięśnie. Jedynie dzięki wyjątkowej sprawności obaj przeciwnicy stali prosto, a mokrych ubrań nie znaczyły jeszcze kleksy krwi. Zafascynowany widokiem syn Długonogiego, nie zważając na swoją godność i status, wstał i mocno uchwycił krawędź barierki wychylając się na zewnątrz. Kilka kropli wody spadło mu za kołnierz, jednak to nie ostudziło jego zapału. Izabela Francuska również się podniosła i stanęła u boku męża, dbając o to by ten nie wyglądał w pojedynkę śmiesznie. Zresztą… ją też pochłonął widok u jej stóp.

De Ni-Belung przeliczył się. Jego nadzieje na to, że przeciwnik szybko ulegnie, bo gnił w zamknięciu, szybko się rozwiały. Norman zaczął od ataku, bo kto nie atakuje ten jest martwy, lecz spotkał się ze zdradliwą, zbyt lekką kontrą. Szkot początkowo przyjął na ostrze cały impet uderzenia, które wyprowadzone od dołu, z nisko ugiętych kolan i długiego wykroku, niechybnie podcięłoby mu gardło. Wallace doskonale wyczuł moment, gdy napięte mięśnie Zygfryda musiały zmienić pozycję. Szkockie ostrze odpuściło i zsunęło się po brzeszczocie przeciwnika jak ostrzałka po nożu. Anglik stracił na moment równowagę, wypadł z rytmu, a Szkot zaczął nacierać, choć jego ciosy, zapewne celowo, nie były zbyt mocne. Stopy Zygfryda ślizgały się w błocie, a ostrze pomimo wysiłku w jaki w to wkładał, ślizgało się po klindze przeciwnika i w najmniej odpowiednim momencie traciło z nią kontakt. Tylko treningowi, który każdy rycerz zaczyna jako kilkuletnie dziecko oraz brakowi ciężkiego, spowalniającego ruchy pancerza, Anglik zawdzięczał to, że nie został trafiony. W sercu dziwował się prędkości i technice przeciwnika. Z takim sposobem walki nie miał jeszcze do czynienia. Gdy on wkładał w każdy cios całą swoją energię popartą ciężarem własnego ciała, które utrzymywało równowagę na grząskim podłożu jedynie dzięki sile nóg, jego przeciwnik, pomimo swoich rozmiarów, zachowywał się jak tancerz, który każdy atak odbija, niweluje i zawiesza w próżni, po czym przechodzi do błyskawicznej kontry. Zygfryd dyszał coraz głośniej, z każdą chwilą odpowiadał na sztychy wolniej. Przy którymś z ataków, Jamie robiąc wypad, trafił stopą w wyjątkowo głęboki dołek. Kostka w stawie wykręciła się, a on sam nie zdążył na czas odskoczyć do tyłu by niknąć ciosu czubkiem miecza, który poziomo przejechał mu po brzuchu. Anglik napotkał wreszcie na opór i może w końcu dopadłby przeciwnika śmiertelnym pchnięciem, gdyby jego zmęczone stopy również nie trafiły w zdradliwą dziurę. Mięśnie ud odmówiły Zygfrydowi posłuszeństwa. Jamie wykorzystał moment zawahania, w którym Ni-Belung odsłonił się. Ostrze wdarło się w niczym niezablokowaną przestrzeń, uderzając z góry, od lewej nacięło bark od nasady szyi po wewnętrzny koniec obojczyka. Na białe płótno mokrej koszuli bluznęła krew. Anglik ostatnim haustem zaczerpnął powietrza, po czym bezwładnie zwalił się na ziemię rozbryzgując rzadkie błoto.

evo_33

Jamie uklęknął w kałuży, wbijając przed sobą wielki miecz, który od siły uderzenia zaczął drgać jak wielkie wahadło. W końcu przysiadł na własnych piętach, a rękami oparł się na udach przysłoniętych kiltem. Rana na brzuchu była płytka, ale zaczynała dziwnie szczypać i drętwieć.

Spod trybuny na otwartą przestrzeń wyszli bracia zakonni, którzy pochylili się nad martwym Northumbryjczykiem. Jeden z braciszków wykonał znak krzyża nad głową Jamiego. To uruchomiło owacje tłumu, który do tej pory niczym zaczarowany zachowywał ciszę. Ze wszystkich gardeł cnych mieszkańców Lanark i okolic wyrwał się jeden, wspólny krzyk, zupełnie tak jakby próby wody i żelaza sprzed dziesięciu dni nigdy nie miały miejsca.

- Wallace!!! WALLACE!!! Wallaaaaace!!!

Owację tłumu zagłuszył dźwięki fanfar.
Heroldowie przygotowali grunt pod wystąpienie Księcia Edwarda. W między czasie Sam i Dean podeszli do Jamiego, który lekko drżąc podniósł się z klęczek i spokojnie wpatrywał się w balkon jakby oceniał odległość. Dla równowagi przytrzymywał prawą dłonią rękojeść wbitego w ziemię miecza.
Książę niemal zbiegł ze schodów trybuny, a za nim podążyła cała świta. Księżna Izabela z Nicolette trzymały się nieco na uboczu, chociaż dziwnym sposobem znalazły się tuż obok mężczyzn w kiltach, gdy ci ponownie, dwornie klęknęli przed nimi w błocku.
Młody Plantagenet uścisnął za głowę Jamiego i rzekł drżącym głosem:

— Bóg najwyższy rozsądził między wami i prowadził rękę twoją, za co niech będzie błogosławione imię Jego — amen! Was wszystkich obecnych biorę na świadków w tym, o czym i sam świadczę, jako się potykali wedle prawa i obyczaju, a jako się Sądy Boże wszędy odprawują, tak się też i ten odprawił po rycersku i po bożemu.

W tym momencie Edwardowi zupełnie nie przeszkadzało, że rude włosy, wymykające mu się spod opuszków palców, należą do pospolitego szkockiego buntownika, który pozbawił życia urzędnika jego ojca, zarżnął w pojedynkę cały garnizon rycerzy NI, I Batalion Szkocki na Wychodźstwie, a teraz zaszlachtował urodzonego Zygfryda de Ni-Belung, angielskiego rycerza. Edwarda zupełnie nie interesowało to, że Bóg opowiedział się po stronie Szkota, potępiając Anglików. Ważne, że piękny nieznajomy był tuż obok i nie znikał.

— Cni mieszkańcy Lanark! – Edward odezwał się tak jakby chodziło o turniej rycerski, a nie o Sąd Boży i krwawą wendetę. – Zapraszam wszystkich po zmroku na błonie, na królewską ucztę, gdzie będziemy sławić wyczyny Williama z Ayrshire, który okazał się dziś zwycięzcą, prawdziwym Victorem w tym krwawym, śmiertelnym starciu.
— Słowa nie są w stanie wyrazić jaką wdzięczność odczuwam Najjaśniejszy Panie. Wdzięczny Ci jestem bezgranicznie za okazaną łaskę i uwagę – Jamie pochylił się znacznie niżej wymykając się spod rąk księcia – A teraz pozwól słudze twemu oddalić się na moment, ponieważ, choć duch jest pełen radości, to ciało domaga się kąpieli i odpoczynku, a zakrwawione ubranie zmiany.

I ukłoniwszy się raz jeszcze, razem z braćmi Winchester szybko podniósł się z klęczek i pomaszerował w stronę wieży. Za plecami słyszał pojedyncze, entuzjastyczne okrzyki:

- Wallace!!!

Gdy tylko załom muru skrył ich przed wzrokiem ciekawskich, Jamie ciężko oparł się o kamienie i z plaśnięciem oderwał płótno koszuli od rany, wokół której ciało zrobiło się czarne, a rozcięcie pokryła bladozielona ropa.

- Musimy stąd spieprzać… Jeżeli stracę przytomność, to wynik pojedynku i… wcześniejsze próby zostaną zakwestionowane. Ktoś zatruł… miecz… Ś. P. Zygfryda de Ni-Belunga, Imion Dwojga… - Jamie uśmiechnął się słabo.
- I znowu, kur…, będą nas topić.
- Ano będą… Dacie radę przywiązać mnie… do konia? Niech to piekło pochłonie, prawie nie czuję twarzy, o nogach… i dupsku… nie… wspominając… - z trudem przychodziło mu mówienie.
Sam energicznie pokiwał głową, przytrzymując Frasera w pionie, a Dean znikał już w bramie pobliskiej stodoły, gdzie na ich szczęście zaparkowano większość koni należących do dworu. Wszyscy stajenni poszli oglądać pojedynek, więc starszy Winchester przez jakiś czas się nie pojawiał, bo postanowił:
a) Osiodłać dla nich 3 najlepsze konie,
b) Resztę spętanych szkap rozwiązać i głośnym pokrzykiwaniem wygonić na łąkę.

Zanim Dean wrócił, Jamie stracił przytomność. Bracia przewiesili go jak worek kartofli przez siodło, przykrywając miłosiernie końską derką, po czym spinając piętami wierzchowce udali się śpiesznie na północ, chociaż kierunek i miejsce przeznaczenia były im bliżej nieznane i niewiadome.

Po zmroku Piers Graveston z dużą satysfakcją obserwował zawód na twarzy Najjaśniejszego Pana, Edwarda, Księcia Walii, gdy czeladź rozesłana po całym Lanark oznajmiła, że William Wallace zniknął… Radość Piers’a byłaby jeszcze większa gdyby u stóp księcia złożono oszpecone trupim jadem zwłoki rudego zdrajcy. No cóż, nie można mieć wszystkiego, pomyślał macając w kieszeni fiolkę z miksturą, którą sporządził wg receptury przywiezionej przez ojca trzydzieści lat temu z krucjaty do Ziemi Świętej. Drobne sukcesy też się liczą, skonstatował posyłając najbardziej promienny uśmiech w stronę smutnego, porzuconego Edzia, dziedzica królestwa Anglii i księstwa Akwitanii, syna miłościwie nam panującego Edwarda I-go Plantageneta. Książe się nie odwzajemnił uśmiechu, ale jego oczy obdarzyły cieplejszym spojrzeniem siedzącego nieopodal Gaskończyka.

evo_33

Sześć mil za Lanark, trzy mile za jabłoniowym sadem Agnes MacKinnley, koń Deana zatrzymał się nagle nad dziurą w ziemi. Jeździec gwałtownie wyrzucony z siodła wywinął kozła. Lecąc w dół, podziwiał z perspektywy żaby ciemny bór jodłowy, straszący nagimi pniami, dzięki czemu podkutym zwierzakom udało się wjechać tak daleko pomiędzy leśne choiny. Tuż przed zderzeniem z dnem, po pokonaniu dystansu niemal czterech pięter, gdy pole widzenia ograniczyło się jedynie do odległego, okrągłego wycinka nieba obramowanego czubkami jodeł i załomami skały, Winchester pomyślał: a to takie widoki są z czeluści… Ciekawe jaką notę za skok dałby mi sędzia z Rumunii? Później krzyż, żebra, kręgosłup i potylica spotkały się kolejno z glebą zabierając Deanowi najpierw oddech – nagły skurcz mięśni międzyżebrowych tak działa – a następnie świadomość gdy mózg zatrząsnął się jak dobrze ścięty pudding, a odżywiające go drobne naczynia krwionośne popękały tworząc niewielkie krwiaki.
Winchester wielokrotnie był wgniatany w podłogę, rzucany o ściany, notorycznie tłukł swoją osobą wysokie gablotki ze szklanymi drzwiami i nieraz służył za otwornicę do cienkich ścian działowych, jednak zawsze po takiej kolizji zbierał się z ziemi.
Tym razem leżał nieprzytomny na dnie jamy jak mucha, która zderzyła się z szybą samochodu na autostradzie. Kiedy miesiąc wcześniej Jamie wpadał do tego samego dołka, jego upadek odbywał się bez końskiej katapulty i dodatkowo został zamortyzowany przez gałęzie, którymi był zamaskowany wlot do wiedźmiej jaskini, więc konsekwencje były łagodniejsze - sprowadziły się do kilku siniaków na plecach.

Sam ciągnący za sobą wierzchowca z bezwładnym Fraserem z daleka zobaczył kaskaderski wyczyn brata. I choć krzywe nogi, i opadająca w nieodpowiednią stronę spódnica wyglądały zabawnie zataczając łuk w powietrzu, Samowi wcale nie było do śmiechu. W dodatku to do siodła Deana były przyczepione juki gdzie była schowana lina zwędzona ze stajni. Jedynym rozsądnym wyjściem z tej sytuacji było szybkie przywiązanie konia z Jamiem do drzewa i pościg za głupim zwierzakiem z cennym sprzętem.

Po 15 minutach slalomu po lesie Sammy jakimś zrządzeniem boskim dopadł wierzchowca Deana. Droga powrotna zajęła mu z pięć minut. Koń z Fraserem stał tak jak go zostawił, a gdy zajrzał w głąb jamy zastał brata dokładnie w takiej samej pozycji w jakiej go spostrzegł zaglądając na ułamek sekundy do wykrotu w trakcie pogoni za liną. Nie zwlekając dłużej przywiązał konopny sznur do solidnego korzenia i boleśnie obcierając sobie ręce zaczął złazić w dół. Liny oczywiście nie starzyło na całą wysokość ściany – gdzieś na wysokości trzech jardów nad ziemią trzeba było zeskoczyć.

evo_33

- Hej, Dean! – pochylił się nad bratem. Plama krwi wyciekająca spod głowy powstrzymała go przed potrząśnięciem leżącym. Zamiast tego zaczął rozglądać się za czymś, czym mógłby ustabilizować szyję i głowę.
Jama przechodziła w wydrążoną w piaskowcu jaskinię, najwyraźniej zamieszkaną przez kogoś. Nieopodal było wygasłe palenisko, a nad nim na trójnogu stał wielki gar. Przestrzeń dookoła była pokryta zaschniętą buro-rudą posoką z fragmentami włosów i kości. Ze ścian zwisały heksty, nawiązy i woreczki z urokami. W głębi znajdowały się alkowy, a raczej nory przesłonięte szmatami, na których były wymalowane, lub wydzierganie okultystyczne symbole. W bliższych, płytszych niszach służących za półki pyszniły się gliniane i żelazne garnki, z których wystawały podejrzane, zmumifikowane kończyny zwierząt. Gdzieniegdzie błysnęło cenne szkło wypełnione jakimś płynem. Ponad tym wszystkim wisiały naręcza wypłowiałych ziół – doskonała podkonstrukcja dla sieci pajęczych. W najschludniejszej, wymiecionej niszy stało kilka opasłych tomiszczy w grubych skórzanych okładkach, obok leżały pergaminowe zwoje zawinięte w atłasowy pokrowiec…

- Wiedźmy! Rzeczywiście wszędzie napaskudzą.
Z polepy dobiegło ciche jęknięcie. To Dean wracał do krainy przytomnych. Sam w dwóch susach był obok brata.
- Hej, czujesz ręce i nogi? – spytał łaskocząc brata po łydkach i przedramionach.
- Nie rób tak baranie, bo zaraz cię kopnę. A jak zacznę się śmiać, to żebra mi do końca popękają – burknął Dean. – W głowie mi się trochę kręci… Zaraz będę rzygał.
I jak obiecał tak zrobił, przekręcając się przezornie na bok. Wyglądało na to, że oprócz pękniętych żeber, obitego krzyża i wstrząśnienia mózgu, Dean był w jednym kawałku. Po jednym, lub dwóch dniach potężnego bólu głowy i częstych wycieczek do Rygi, powinien dojść do siebie. Po podłożeniu bratu pod głowę najmniej oplutej poduszki jaką udało mu się znaleźć i przykryciu go kocykiem, Sam zabrał się za rozwiązywanie drugiego problemu, który pozostał na powierzchni.

Spuszczanie bezwładnego Jamiego na zbyt krótkiej linie w pojedynkę średnio mu się uśmiechało, więc zaczął rozglądać się za „właściwym” wejściem do jaskini i… nie znalazł nic. Żadnego sekretnego przejścia, wydrążonych schodków, czy drabinki. Wiedźmy, które zamieszkiwały to siedlisko, chyba nigdy nie wychodziły, a jeśli już, to albo teleportowały się na powierzchnię, albo lewitowały unosząc się na sprzętach gospodarstwa domowego takich jak miotła, widły, lub łopata do chleba… I chociaż nigdzie nie było widać piekarskiego pieca, to nieopodal stała drewniana, szeroka, płaska łopata. Przydałoby się zaklęcie wyzwalające, pomyślał sięgając po księgę, przy której było najmniej kurzu. Na skórze okładki wygrawerowany był napis "Ars Goetia". Księga otworzyła się automatycznie na stronie dotyczącej lewitacji i bytów astralnych. Na kilku wersach widać było ślady częstego przesuwania po nich zatłuszczonym paluchem. Sam odczytał początek brudnej linijki. Drewniana łopata podcięła mu nogi i pikującym lotem uniosła ponad wierzchołki jodeł. Z dna dziury było słychać charkoczący chichot Deana – biedak, aż się zatchnął, co w niczym nie pomogło jego potłuczonej klatce piersiowej. Na szczęście w trakcie „Air Show” młodszy Winchester nie zgubił cennej księgi. Doczytanie kolejnego wersu ustabilizowało lot. Następne cztery słowa pozwoliły bezpieczne wylądować na polance. Zanim ponownie wypowiedział zaklęcie na głos, spędził kilka chwil na nauczenie się formułki na pamięć. Dopiero gdy miał pewność, że niczego nie pokręci, odważył się użyć łopaty.

- Witaj Harry Potter – Dean nie mógł przepuścić takiej okazji.
Sam nie odpowiedział nic, tylko rzucił bratu mordercze spojrzenie zmrużonych oczu, odłożył księgę i zabrał się za przetransportowanie Jamiego na dół. Taszcząc go ze sobą, odkrył, że Fraser tak dalece nie ma kontroli nad ciałem, że się posikał. To nie był dobry znak. Jednak uleczenie Jamiego, który choćby był w najgorszym stanie i tak nie mógł umrzeć, mogło poczekać. Bardziej istotną sprawą było ukrycie się przed ewentualną pogonią. Młodszy Winchester zaczął od pozbycia się koni. Wszystkie rozsiodłał i ciągnąc za uzdy wyprowadził okrężną trasą z lasu na wrzosowiska, gdzie popołudniowy wiatr niósł odgłosy przygotowań do wieczornej uczty w Lanark. Szkapy pognały jak szalone w stronę miasteczka, gdy wystartował nad ich głowami, na magicznej łopacie… Czuł się niemożebnie głupio, ale nie miał czasu do stracenia – trzeba było jeszcze zamaskować wejście do jaskini. Najpierw rozważał użycie czaru ochronnego, ale że jego odnalezienie w księgach i późniejsza poprawna inkantacja wymagały czasu i nauki, dał sobie z tym spokój, stawiając na tradycyjne metody.

evo_33

Tradycyjna metoda zakładała zasłonięcie otworu gałęziami krzewów i drzew liściastych. Pech chciał, że po pierwsze cały las wokół jaskini wiedźm był iglasty, a po drugie wylot jamy był tak wielki, że można go było jedynie przykryć ściętym drzewem i to nie jednym, a trzema. Sam stojąc na krawędzi dziury miał chwilę zwątpienia… Przez chwilę bezmyślnie wpatrywał się w siodła i juki, które porzucił tuż obok. Popołudniowe słońce zabłysło na rękojeściach mieczy i odbiło się od toporka przytroczonego z boku dużego siodła. Co prawda nie miał własnego doświadczenia, ale kiedyś spędził dwa dni na oglądaniu na Netfliksie serialu Discovery „Drwal zawodowiec”. Zasady dotyczące podcinania drzew, niezależnie od tego, czy miało się do dyspozycji siekierę, czy piłę motorową, musiały rządzić się tymi samymi prawami fizyki. Wypatrzył trzy choinki o bujnych koronach i cienkich pniach, rosnące w takiej odległości od dziury, że po przewróceniu powinny koronami przykryć otwór. Wybrane drzewa oznaczył wbitymi mieczami. Resztę sprzętu zniósł do jamy zostawiając sobie jedynie siekierę i latającą łopatę. Pchnięcie drzewa „od góry” mogło okazać się pomocne… Gdy było już całkiem ciemno ostatnia jodła trzeszcząc rozdzierająco pacnęła o ziemię. Sam miał wrażenie, że jego kręgosłup i barki trzeszczą równie głośno. Wlokąc się noga za nogą pozbierał miecze, które razem z łopatą przytroczył sobie do pleców, wsunął siekierę za pas i przeciskając się przez kłujące jodłowe gałązki, zaczął załazić po zbyt krótkiej linie do środka pieczary. Ostatnie trzy jardy pokonał zeskakując – przytroczone do pleców żelastwo boleśnie odbiło się od zakwaszonych mięśni.

evo_33

Wewnątrz panował mrok, więc na pamięć wyminął brata i Jamiego, po czym macając przed sobą wyruszył w kierunku kotła, gdzie jak zapamiętał leżało kilka szczap drewna i krzesiwo. W końcu natrafił na żelazny baniak. Spotkanie z celem nie było miłe i skończyło się zdrętwiałym kolanem. Zaczął kląć pod nosem - mógł przed zmierzchem rozpalić ogień. Teraz gdy namacał krzesiwo i drewno, uświadomił sobie, że potrzebuje jeszcze rozpałki, aby iskra z kamienia i metalu zamieniła się we właściwy ogień. Był na tyle wkurzony i zmęczony, że bez dalszych poszukiwań wysupłał zza pasa połę koszuli, oderwał kawałek płótna i rozszarpał go na lniany wacik. Po godzinie zmagań w jaskini płonęło niewielkie ognisko, które na szczęście świeciło całkiem jasno i dawało niewiele dymu. Wokół źródła ciepła wylądowały futra i sienniki, które wcześniej służyły wiedźmom. Samowi było wszystko jedno, czy jest w nich robactwo, czy nie. Sądząc po ziołowym zapachu wydobywającym się z jaskiniowej „pościeli” wcześniejsze lokatorki miały na tyle rozumu, by zabezpieczyć się przed wszami i pluskwami. Udało mu się na tyle obudzić brata, że ten z jego pomocą, zataczając się jak pijany bąk, dotarł w cieplejsze miejsce. Gdy tylko Dean po raz kolejny zwymiotował do przyniesionego wcześniej wiadra, jego głowa opadła bezwładnie na niezbyt oplutą podusię. Ciężkie powieki zamknęły się, a on sam wpadł w objęcia Morfeusza, jak kamień młyński wrzucony w wodę.

Przetransportowanie Jamiego przysporzyło Samowi więcej problemów. Biedak był na tyle zdrętwiały, że nie dało się go przerzucić przez plecy. Dźwignięcie go do góry pod pachami też nie zdało egzaminu, bo całe ciało zachowywało się jak sztywny kawałek drewna. W końcu przeturlał Frasera na pled i ciągnąc ładunek po klepisku dostarczył lodowato zimnego „dziadka” w pobliże ognia. Tam mógł się mu dokładnie przyjrzeć. Jamie wyglądał jak ofiara udaru. Wiedział już wcześniej, że rudy stracił kontrolę nad zaworami. Jedynym sposobem, żeby coś na to poradzić było zrobienie z kawałka miękkiej szmaty prowizorycznej pieluchy. W którejś z alków znalazł halkę z przepranego lnu – to musiało na razie wystarczyć. Poza tym Jamie nie panował absolutnie nad ścięgnami i mięśniami. Strasznie się ślinił, oczy łzawiły, a przykurczone kończyny wykręciły się jak u paralityka z porażeniem mózgowym.
Sam postanowił sprawdzić, czy mózg jeszcze funkcjonuje. Wyjął z ogniska rozżarzony patyczek i rozchylił powiekę leżącemu. Źrenica błyskawicznie się zwęziła, a gałka oczna powędrowała za ognikiem, po czym wykręciła się w jego stronę. Z przerażeniem pomyślał, że Jamie przez ten cały czas był przytomny

evo_33

- Jeśli jesteś przytomny i mnie słyszysz, popatrz w dół.
Źrenica i błękitna tęczówka z oporem wykręciły się ku policzkowi. Sam zdębiał. Czuł jak na całym ciele podnoszą mu się włoski. Bez dalszych pytań delikatnie puścił powiekę i pogłaskał Jamiego po policzku. Następnie odrywając przyschnięte płótno koszuli od ciała, sprawdził co się dzieje z raną.
Cały brzuch się zrobił czarny, jakby skórę i mięśnie zaatakowała martwica. Ze szramy wypływała bladozielona, śmierdząca ropa, która zdążyła tu i ówdzie przyschnąć jak wielki szaro – zielony glut. Każdy inny człowiek zaraz po ugodzeniu zatrutym ostrzem, wyzionąłby ducha. Jamie nie był jak każdy. Ciało nie mogło umrzeć, a nie potrafiło sobie poradzić z trucizną. Sam musiał znaleźć sposób na detoks. Strasznie żałował, że nie ma tu laptopa i Internetu. Ognisko rzucało migotliwe blaski na całą jaskinię, również jedyną schludną półkę z książkami. Winchester sięgnął po najmniejszą z nich, mając nadzieję, że być może będzie to dziennik którejś z wiedźm. Odchylił okładkę i westchnął z ulgą. Na pierwszej stronie drobne, schludne pismo obwieszczało po łacinie, że jest to grymuar „Wiedzącej” Elis Magnus, urodzonej w 876 roku w Scone nieopodal kamienia przeznaczenia, którą czytelnicy poznali wcześniej jako 3 CZAROWNICĘ.
Elis była na tyle skrupulatna, że na końcu księgi na luźno doszytym pergaminie sporządziła indeks. Wymieniała tam różnorodne zagadnienia. Zaglądając do poszczególnych haseł, można było znaleźć adekwatne zaklęcia z listą potrzebnych składników, ewentualnie przepisy na gotowe mikstury, odsyłacze do pojęć pokrewnych, lub terapii zastępczych. Sam nie mógł się nadziwić, że taką encyklopedię wiedzy znalazł dosłownie w dziurze. Na stronie 369 znajdowały się informacje na temat „Trupiego Jadu”, jego praktycznych zastosowań oraz sposobów na jego zwalczanie. Jedynym antidotum był wywar z ususzonej amazońskiej żaby Kambo, której każda cząstka zawierała skondensowany, bakteriobójczy jad. Podanie wywaru nie wiązało się z żadnymi czynnościami magicznymi. Roztwór należało sporządzić w proporcjach 1 do 5.
Skąd szkocka czarownica miała wiedzę na temat amazońskich płazów?

Logicznym wytłumaczeniem były przeloty nad Oceanem Atlantyckim na miotle, lub łopacie chlebowej, ewentualnie teleportacja. Zagadnienie było intrygujące, lecz nie miał czasu by dłużej się nad tym zastanawiać. Zaczął przeszukiwać półki w poszukiwaniu ususzonych żab. Gdy niczego nie znalazł, postanowił sprawdzić w alkowach. W końcu w jednej ze skrzyń, natrafił na owinięte w płótno, lekko gumowate zwłoki czterech żabek. Samo dotknięcie tkaniny, z którą miały styk ciałka płazów, przyprawiło go o mdłości.
Jakim sposobem miał je poszatkować, a następnie ugotować?

evo_33

Po pierwsze zdecydował, że nie zużyje od razu całego zapasu. Zacznie od jednej żaby, a potem zobaczy co będzie dalej… chociaż po namyśle doszedł do wniosku, że lepiej od razu przygotować dawkę uderzeniową i przygotować miksturę z dwóch żab.
Żabie ciałka najpierw pokroił na drobne włókna za pomocą noża i jakiegoś szpikulca, następnie roztarł je w moździerzu. Cząsteczki jadu unoszące się w powietrzu spowodowały, że pomimo maski i owinięcia dłoni szmatami, wymiotował raz po raz do wiadra, które zabrał Deanowi. Opary, które zaczęły się unosić nad gotującym się wywarem były jeszcze gorsze. Gdy w końcu miał miksturę, ręce mu się trzęsły i był spocony jakby od tygodnia chorował na biegunkę.

Pozostawał kolejny problem do rozwiązania: jak dostarczyć lekarstwo do organizmu chorego, który nie może przełykać?
W trakcie poszukiwań natknął się na dwie pożyteczne rzeczy: żelazny lejek z długą, lecz sztywną rurką i elastyczny świński pęcherz. Zaświtało mu w głowie, że z ich pomocą może zrobić wlew doodbytniczy z odtrutki zwłaszcza, że jelita Jamiego jeszcze przed walką świeciły pustkami. Metoda może nie przysparzała nikomu splendoru, ale była o niebo lepsza od rozpłatania brzucha i wlania mikstury bezpośrednio do żołądka. Winchester miał na tyle przyzwoitości, że zapytał Frasera czy się zgadza. Źrenica długo pozostawała bez ruchu, jednak w końcu powędrowała do policzka.

Po kwadransie zmagań ze sztywnym ciałem chorego, grawitacją i własnym coraz większym zmęczeniem, Sam doprowadził do tego, że roztwór z dwóch jadowitych żab Kambo znalazł się we Fraserze. Używając nasączonej jadowitym wywarem szmatki nawiniętej na patyk posmarował wcześniej oczyszczoną ranę i poczerniałą skórę, która pokrywała już nie tylko brzuch, lecz również biodra i piersi. Po 12 godzinach od zranienia James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser, aka William Wallace przypominał upiora - żywego trupa i zdecydowanie nie był w typie Księcia Edwarda. W końcu Winchester opatulił z powrotem leżącego Jamiego w jego własny pled i zabezpieczył go suchym prześcieradłem. Poszedł jeszcze sprawdzić co z bratem. Dołożył do ognia i przycupnął na wolnym sienniku obiecując sobie, że będzie czuwał nad nimi do rana.

Po pięciu minutach spał z głową opartą o kolana, a śniła mu się Mary Su, lub Elis Magnus wycinająca lasy, nad którą latały eskadry kolorowych sówek, a w szuwarach radośnie kumkały żaby Kambo.

Obudził się na drugi dzień popołudniu. Nad wielkim żeliwnym garem stał Dean. Obok na zydelku siedział Jamie macerując w glinianej misce mięso z kilku królików z posiekanym czosnkiem niedźwiedzim. Sam poczuł się straszliwie głodny, więc spytał:
- Może obrać ziemniaki?
- Jeśli polecisz po nie do Majów, na drugą stronę wielkiej sadzawki… to tak. Ale chyba za godzinę się nie wyrobisz, prawda… czarodzieju?
- Raczej nie… dupku.
- Obierz rzepę – odparł Jamie kopiąc w stronę Sama wiaderko wypełnione obłoconymi kulkami. – To zacne warzywo, dobre dla żołądka…
- I zdrowe dla jelit – palnął bez zastanowienia.
Jamie popatrzył na niego łagodnie, pokiwał głową i uśmiechnął się:
- Doskonałe dla jelit.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones