Tytułowe wołanie Jeffa do głuchoniemego chłopaka, do którego morderca zaczął coś czuć i liczył na szczęście, którego nigdy nie zaznał, jest największym dramatem "Historii Jeffreya Dahmera". Bo Jeff nie potrafił kochać, choć chciał. Bo Jeff nie rozumiał, że ktoś ma po prostu inne plany na dzień i nie zamierza go zostawić na zawsze. Bo Jeff nic nie czuł, co widać w jego pustych oczach, w których widzę tylko głęboką samotność i wielką rozpacz, których nawet nie rozumiał.
Co mamy jako społeczeństwo robić z osobnikami, którzy od najmłodszych lat nie podniecają się fotkami z "Playboya", tylko fantazjują o patroszeniu ryb i zwierzyny łownej? Z takimi, którzy nie potrafią skupić się na nauce i pracy, bo nie mają żadnych ambicji, byleby mieć na mieszkanie i piwo? Bo to piwo daje im od najmłodszych lat zapomnienie od tego, kim się jest we własnej rodzinie i otoczeniu? Czy Dahmer wychowany inaczej i mający więcej szczęścia w życiu poskromiłby swoje żądze? Chcę wierzyć, że tak, ale myślę, że nie, bo takie żądze prędzej czy później wracają. Nie da się zmienić osobowości psychopatycznej. Nawet nie wiadomo, czy da się zatrzymać jej powstawanie w dzieciństwie. Krótko mówiąc, świat widział już tylu seryjnych morderców, a wciąż jest naprzeciwko nich bezbronny i bezradny. Tak jak bezbronny i bezradny wobec swoich fantazji był młody Jeff.
Serial jest świetny technicznie, z wyczuciem, kiedy dać głos ofiarom, kiedy katowi, a kiedy krytyce odwracającej wzrok i głupiej władzy. Kiedy trzeba dać kawałek dreszczowca na zachętę, dostajemy prolog pod napięciem. Kiedy, żeby nie wybielać mordercy, trzeba pokazać dosadnie, co robił, pokazujemy. Kiedy jednak chcemy go zrozumieć, siłą rzeczy trzeba iść w kontrowersję i sprawić, by widz współczuł zwyrodnialcowi. Evan Peters taką trudną rolę z pewnością musiał odchorować. Twórcy chwytają się też tematów szerszych społecznie, jak problemy biedoty zagranicznej na amerykańskiej ziemi obiecanej, kłopoty gejów w tamtych czasach czy rozpad tradycyjnej formy rodziny, ale robią to na tyle dobrze, że nie tracą ze wzroku kamery Dahmera, jego ofiar i ludzi, którzy próbowali zawczasu zapobiec kolejnym tragediom.
I znów te emocje. Lionel naprawę kocha swojego syna i do końca nie może uwierzyć, pogodzić się z tym, kim on jest. Chce dla niego jak najlepiej, ale nie wie, jak mu pomóc. Strasznie smuci ten moment, kiedy Jeff wychodzi na prostą, zaprasza ojca i jego kobietę do swojego mieszkania, ma pracę i nie pije dużo, a smuci dlatego, że spodziewany się, że nie potrwa to długo, a radość w oczach Lionela szybko zgaśnie. Albo ten moment, gdy z radia leci "Stumblin In", Jeff obserwuje atrakcyjnego biegacza i może przez chwilę nie myśli o zabiciu go, tylko po prostu chce go zaprosić do domu, by z nim poćwiczyć i wypić piwo.
Choć wszyscy wiemy, jak skończy się ta historia, brniemy w nią, bo chcemy dowiedzieć się więcej, chcemy wierzyć, że te morderstwa nie wzięły się tylko z chorego pragnienia, chcemy znaleźć wytłumaczenie i znaleźć receptę, których jednak nie ma. Jest tylko pustka, osaczenie przemocą i poczucie bezsensu. I nawet jeśli czasem chcielibyśmy z Jeffem zostać, to wiemy, może nawet z bólem, że też musimy od niego odejść.