Aktor jak policjant – pracuje nawet w cywilu. Amerykańską kinematografią rządzi logika, bo gra idzie o najwyższą stawkę: roztrwonienie kredytu zaufania przyznanego przez masową publiczność równa się artystycznej śmierci. U nas, jak zwykle, na odwrót: inteligencja nakazuje hołubić tych, którzy manifestują niechęć do widzów, dziennikarzy, show biznesu. Dużo się ostatnio mówi o powinnościach gwiazd i gwiazdeczek. O tym, co aktor może, musi i powinien, a także o tym, co aktorskiej braci niegodne i co jej nie przystoi. O udzielaniu wywiadów, promowaniu filmów, podejmowaniu dobrych i złych decyzji, wkładaniu kija w mrowisko i umywaniu rąk. Nie tylko w Polsce i nie tylko przy okazji
Macieja Stuhra, nieszczęsnych dzieci z Cedyni i
"Pokłosia". Dla przykładu Amerykanie mają swoją aferę, bo oto
Joaquin Phoenix, a ślad za nim
Anthony Hopkins, zapowiedzieli bojkot oscarowego wyścigu i śmieją się w głos z hollywoodzkiego targowiska próżności.
Załóżmy, że wszystko to odbywa się w próżni: że nie mówimy o akcji marketingowej, że
"Mistrz" i
"Hitchcock" w ogóle nie powstały,
Hopkins i
Pheonix nie będą w lutym rywalizować o statuetkę Akademii, a buntownikom bez powodu możemy wierzyć na słowo. Czy wobec tego podobne zachowanie nie jest wyrazem pogardy dla domagającego się igrzysk widza?
Polak odpowie, że nie. Wciąż kwitnie u nas stary inteligencki przesąd, że najmądrzejsi są zawsze nieobecni. Że albo się jest, albo się bywa, zaś ci, co bywają, muszą skończyć w piekiełku (czytaj: stać się twarzą rodzimego show biznesu). Wystarczy jednak, że ktoś zadeklaruje niechęć uczestnictwa w kolektywnej zabawie i już robi się z niego Szymona Słupnika, który siedzi wyżej i widzi więcej. Najpierw zachodzi podejrzenie, że tacy jak on zbierają jakiś intelektualny kapitał, którym kiedyś, na starość, łaskawie się podzielą. Potem te lata mijają, aż w końcu gazeta, portal czy stacja telewizyjna obwieszcza dramatycznie, że ktoś "przerwał milczenie". Zdarza się, że wypadnie na inteligentną, pozbawioną kompleksów, życiowo mądrą osobę – choćby na
Jerzego Radziwiłłowicza, którego do zwierzeń namówił ostatnio Łukasz Maciejewski. Częściej jednak wypada na kogoś, kto albo sączy jad, albo prawi artystowskie komunały. Wreszcie są też tacy, którzy bywają, ale jakby ich nie było – na "ściankę" dla fotoreporterów idą jak na galery, dla dziennikarzy są opryskliwi, otwarcie manifestują swoje zniesmaczenie. Ktoś mógłby nazwać to "emploi", ja jednak wolę słowo "amatorka".
Bogaci Europejczycy, jak Niemiec, Francuz czy Włoch, zaczną drapać się po głowie. Z jednej strony, o wiele lepiej od nas rozumieją fakt, że aktorstwo to również część filmowego biznesu, zaś przedstawiciele tej szlachetnej profesji mają wypełniać obowiązki promocyjne bez względu na to, czy prywatnie szanują czas widzów i dziennikarzy czy nie. Z drugiej strony, rebelianckie tradycje są w ich kinematografiach bogatsze, są więc dla swoich idoli bardziej tolerancyjni. Widać było to doskonale na tegorocznym festiwalu w Wenecji podczas konferencji prasowej
"Mistrza", gdy stronę błaznujących
Paula Thomasa Andersona,
Philipa Seymoura Hoffmana i
Joaquina Phoenixa trzymała zarówno włoska moderatorka, jak i większość dziennikarzy. Choć materiał nadawał się jedynie do kosza (chyba że chodziło o materiał wideo), kuluarowe głosy nie pozostawiały wątpliwości: była to promocja dobra jak każda inna. Ciekawe, że po projekcji kuriozalnego filmu
"To The Wonder" na tymże festiwalu rozwieszono zdjęcie z podobizną
Terrence'a Malicka i wymownym pytaniem: czy ktoś widział tego człowieka?
Amerykanin bez wahania zaprzeczy, bo przywykł już do tego, że bez względu na jakość i wielkość systemu gwiazd, aktor jest jedynie narzędziem wypożyczonym przez wytwórnię i bez jojczenia ma robić to, co do niego należy: uśmiechać się, spacerować po czerwonym dywanie, nie spóźniać się na wywiady, robić dobrą minę do złej gry, słowem – przechodzić z roli w rolę. Gra idzie o najwyższą stawkę: roztrwonienie kredytu zaufania przyznanego przez masową publiczność równa się artystycznej śmierci.
O tym, że nie ma nic gorszego, zarówno
Hopkins, jak i
Phoenix doskonale wiedzą. Zdają sobie również sprawę z faktu, że "bojkot" jak i "przerwane milczenie" to dziś jedynie znaki towarowe. Panowie wprawdzie zapowiedzieli, że mają wszelkie nagrody w poważaniu, ale skoro jednoznacznie nie zaprzeczyli, że zjawią się na ceremoniach i rautach, to nie wiadomo, na czym właściwie ma ich bunt polegać.
Hopkins narzekał, że bycie dla wszystkich miłym, oczarowywanie ich i zbieranie komplementów jest "obrzydliwe". Trudno odmówić mu racji. Warto zadać sobie jednak fundamentalne pytanie: skoro zdecydował, że będzie uczestnikiem igrzysk, kogo właściwie obchodzi, co myśli?