Apeluję do rodziny, przyjaciół i znajomych, a także do jeszcze niepoślubionej żony i wciąż nienarodzonych dzieci, które dorosną, wyprowadzą się z domu, pójdą do roboty i będą z łaski zapraszać mnie, szacownego patriarchę, do kina: zwiastuny przed seansem są fajne, więc zdążając do świątyni dziesiątej z Muz, opuszczajcie swe domy dwadzieścia minut wcześniej. To zabawne, jak w zależności od punktu siedzenia, człowiek hierarchizuje przywary bliźnich. I mówię tu raczej o drobnych wadach, takich, które pozwalają żyć w umiarkowanej społecznej symbiozie, nawiązywać w miarę trwałe relacje i nie przyprawiać bliskich nam osób o palpitacje serca. Weźmy kino, bo do kina nam najbliżej: ktoś jest samolubny, więc nie dzieli się żelkami, kto inny trajkocze na potęgę, więc nie przeszkadzają mu nawet egipskie ciemności. Istnieje jednak sytuacja, w której każde żelkowe embargo i każdy upierdliwy głos dobiegający z mroku to małe piwo. Ot, czekasz i czekasz, przestępujesz z nogi na nogę, seans już się zaczyna – bo przecież wiadomo, że zaczyna się dwadzieścia minut przed filmem – a ty, jako współtowarzysz projekcji, jako druga połówka, trzecia ćwiartka, bądź piąte koło u wozu, jesteś zdany na łaskę kogoś, kto nie tylko nie wierzy w sens kinowego preludium, ale i uważa je za policzek wymierzony widzom przez złe korporacyjne siły. Jakby nie słyszał/-a, że nawet najsłabszy film mogą uratować najlepsze zwiastuny. Jakby nie wiedział/-a, że warto przeżyć dla nich te kilkanaście minut reklam. Potwierdzone empirycznie. Satysfakcja gwarantowana.
Nic dziwnego, że kiedy już w końcu wpadam na salę, zachowuję się jak partyzant nakryty przez wroga. Jedno oko zawieszam na ekranie, drugim szukam wolnego miejsca, głos drży mi przepraszająco, a przeciskając się przez stygnący tłum, mam wrażenie, że od poprzedniej wizyty przytyłem dwadzieścia kilogramów. No i ta informacja, którą telepatycznie dzielą się ze spóźnialskimi zbici w ciemną magmę entuzjaści ruchomych obrazów – "jest nas Milijon i byliśmy tu na długo przed Tobą" (w wolnym tłumaczeniu: "usiądźże wreszcie albo bądź tak miły i spieprzaj z pola widzenia"). A sytuacja odwrotna? Zero kłopotów. Wygoda, klasa, spokój. Czas na krótką, (nie)inspirującą dyskusję, swobodne uwagi, przetarcie okularów, wymianę kluczowych dla przebiegu seansu informacji ("Zabrałem mineralną, Haribo i kabanosy!"). I jeśli sięgnę pamięcią, tylko dwa razy podobna strategia obróciła się przeciwko mnie. Raz, kiedy zaaferowany urodą koleżanki z sąsiedztwa, przeoczyłem fakt, że
"Batman Forever" to najgorszy film dekady (do dziś kojarzy mi się z czymś wzniosłym, nieskalanym i dobrym). I drugi raz, gdy urzeczony zwiastunem
"Sin City", z
"Królestwa niebieskiego" zapamiętałem jedynie tyle, że było o rycerzach.
Jeśli traktujemy kinową epifanię jako doświadczenie empatyczne, zwiastuny, reklamy i cały ten jarmarczny prolog są jego nieodzowną częścią. Kłócę się o to z kolegą po piórze, Darkiem Arestem, który wiecznie narzeka, że reklam za dużo, zajawek za mało, globalne ocieplenie i w ogóle zupa za słona. Nie wiem, jak to wygląda od strony organizacyjnej, ekonomicznej i marketingowej, zwłaszcza w Polsce. Nie chcę wiedzieć, bo pewnie można przez taką wiedzę osiwieć. Wiem natomiast jedno i powtórzę to za Lexi Feinberg, amerykańską krytyczką ze stowarzyszenia Alliance of Women Film Journalists: "Trailery sprzedają doświadczenie, reklamy – produkt. Doświadczenie zawsze przebije się przez produkt". Warto więc pójść po raz kolejny na przyjęcie do ambasadora, wypić kubek kawy z pól arkadyjskich, posłuchać o wkładkach higienicznych z błękitnej materii i łebskich mikrogranulkach, czyszczących wszystko, nawet siebie.
To oczywiście temat na większy artykuł, który zresztą swego czasu wyrwał mi sporą dziurę w życiorysie, ale już w samej poetyce zwiastuna filmowego jest coś uwodzącego, zaklętego w mikrodramaturgii i atrakcyjnej formule "minimum wysiłku – maksimum wrażeń". Przypisana do tej sytuacji niepewność ("Hej, to nowy film reżysera X. Czy da radę?/ Nie da?/ Na pewno da…) i podbijana przed seansem "właściwym" ekscytacja sprawiają, że te krótkie dwadzieścia minut, w skali najróżniejszych form kontaktu ze sztuką, wydają się doświadczeniem unikatowym. A więc do zobaczenia w kinie! Zsynchronizujmy zegarki.