Felieton

Zakochać się w kinie

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Zakocha%C4%87+si%C4%99+w+kinie-82346
Zwane nie bez przyczyny sztuką uwodzenia kino wie o miłości wszystko. Stan zakochania metaforyzuje od niechcenia, jakby zostało stworzone, by celebrować tę ulotną chwilę, w której przestajemy żyć dla siebie, a zaczynamy dla kogoś innego.


"500 dni miłości"

I znów walentynki. Coroczny szach i mat popkultury – róż w ofensywie, pluszaki u bram, marketingowy blitzkrieg. Prawa komora serca zapchana pralinkami, lewa zalana czekoladą, promocje na gumy i zniżki na gumki. W kinach większy ruch, bo przecież rytuał musi trwać.  Jaki kraj, taki plan: najpierw kino, potem kolacja i seks przy podgrzewaczach.  Cały rok harówki, więc coś się od życia należy.

Lubię chodzić do kina w walentynki, bo zawsze ciekawią mnie współtowarzysze seansu, zastanawiam się, kto, z kim i dlaczego. Czy para przy kasie jeszcze hoduje motyle, czy już tyra na budowie "dojrzałego związku"? Czy rytm ich kinowych przygód wyznaczają pożyczone od Amerykanów święta, czy może tworzą z X Muzą uczuciowy trójkąt? Zabawa kończy się jednak tuż przed wejściem do sali, bo stało się już regułą, że najlepsze filmy o byciu zakochanym – nie o wielkiej miłości, nie o toksycznym współuzależnieniu ani o trudach bycia razem – omijają walentynki szerokim łukiem.


"Nikt nie woła"

Jest w arcydziele Kazimierza Kutza "Nikt nie woła" scena, która, przepraszam za wyrażenie, znaczy więcej niż tysiąc słów. Odwracając się na chwilę od bohaterów – żołnierza AK, Bożka, który zdezerterował na Ziemie Odzyskane, oraz Lucyny, młodej kobiety, którą uciekinier poznał na stacji kolejowej – kamera podgląda rozkładające się tkanki przygranicznej mieściny. Pośród omszałych ścian i popękanych murów zauważa przykrywającą dach, roztapianą przez prażące słońce papę, która długimi językami ciągnie się do samej ziemi. Ten niepozorny fragment jest genialną w swojej prostocie metaforą tego, co połączyło Lucynę i Bożka.  Pokazuje moment "otwierania się" na uczucie, zmianę stanu skupienia naszego umysłu. Nie bez przyczyny mówimy: "rozpływać się w miłości".


"Debiutanci"

To moja ulubiona filmowa metafora stanu zakochania. Ujęcie skondensowane i precyzyjne – małe, a jednak większe niż cały film. Po głowie błąkają się jeszcze inne powidoki cudzego afektu: uliczny taniec Josha Pecka z "Wackness", zapalającego chodnikowe płytki niczym Michael Jackson w teledysku "Billie Jean"; wyśpiewany przez Lou Reeda "magiczny moment" z "Zagubionej autostrady", gdy krzyżują się spojrzenia Patricii Arquette i Balthazara Getty'ego; nieśmiały komplement Roberta Forstera pod adresem krzątającej się w kuchni "Jackie Brown" (w tle niezawodni Delphonics z kawałkiem "Didn't I Blow Your Mind This Time"); świat w technikolorze, tańczący tylko dla bohatera "(500) dni miłości". Hania podpowiada: Vesper Lynd wyznająca miłość Jamesowi Bondowi w "Casino Royale". Redakcyjna korektorka Dorota wspomina ważące kilka ton powietrze między Carey Mulligan a Ryanem Goslingiem w "Drive". Kolega Maciek z działu wideo podrzuca kolejne fragmenty "Debiutantów". Facebook, dziś reprezentowany przez koleżankę po piórze Kaję, również pamięta: randka Angeliny Jolie i Jonny'ego Lee Millera w "Hakerach". Oboje byli w sukienkach. I śnili te same sny. How cool is that?

Podobnie jak w życiu, filmowa miłość zmierza od asymetrii do symetrii – od niewspółmiernych snów o idealnym love story do wspólnoty potrzeb, zainteresowań, marzeń. Ciekawa i inspirująca jest w każdym stadium, ale najbardziej fotogeniczna wydaje się wtedy, gdy raczkuje. Filmowcy wypracowali język opisu tego szalonego stanu i choć zwykle nie zwracamy na niego uwagi, bywa, że mamy do czynienia z narracyjnym creme de la creme.

 
"Casino Royale"

Zakochani mają nawet dedykowaną sobie figurę stylistyczną, czyli synestezję. Miłość uderza znienacka i choć rozpoczyna się od spojrzenia, szybko zajmuje inne zmysły. Ekranowy "moment" to zwykle pocałunek, który sami czujemy, woń, posiadająca własny kolor i swoją konsystencję; piosenka, którą możemy zobaczyć –  jak wtedy, gdy wyobrażamy sobie, że jesteśmy bohaterami filmu o swoim życiu.  To, co dzieje się później, dowodzi transgresyjnej mocy kina. Ile razy zapytaliśmy podczas seansu: Czyż to samo nie przytrafiło się właśnie mnie?

Bojkotujemy z narzeczoną walentynki, bo celebrować to święto to trochę tak, jakby unieważnić pozostałe 364 dni. Usprawiedliwić amory na pół gwizdka, przyjąć miłość jako niezbywalne prawo. I tu też najlepszym nauczycielem okazuje się kino. Związek to w nim dramat, miłość to proza, zaś zakochanie – poezja. Do czasu, gdy zobaczymy film, w którym, zupełnie jak w życiu, będzie zupełnie inaczej.