Wywiad

PLUS CAMERIMAGE: Rozmawiamy z Keanu Reevesem i Chrisem Kenneallym

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/PLUS+CAMERIMAGE%3A+Rozmawiamy+z+Keanu+Reevesem+i+Chrisem+Kenneallym-90988
Z prezentowanego na jubileuszowym 20. Festiwalu Plus Camerimage dokumentu "Side by Side" dowiedzieliśmy się wszystkiego o rewolucji cyfrowej, która na naszych oczach zmienia i redefiniuje sztukę filmową.  W Bydgoszczy porozmawialiśmy z twórcami filmu – reżyserem Chrisem Kenneallym oraz współproducentem, narratorem i gwiazdą – Keanu Reevesem.


Chris Kenneally i Keanu Reeves

W "Side by Side" przyglądacie się temu, co w praktyce oznacza dla kina i dla widzów cyfryzacja kinematografii. Keanu, nie tak dawno sam reżyserowałeś film i stanąłeś przed trudnym wyborem cyfra czy taśma.
 
Keanu Reeves: To prawda. Kiedy kręciłem swój debiut reżyserski, "Man of Tai Chi", to był jeden z najtrudniejszych wyborów. W grę wchodziły jednak koszty, a że mieliśmy świetnego operatora, Elliota Davisa ("Zmierzch", "Żelazna dama"), ostatecznie zdecydowałem się na cyfrę. To wiele ułatwiło i dało nam sporą swobodę. Podobnie było zresztą z dokumentem, przy okazji którego się tutaj spotykamy.

Wynika z tego, że jesteś daleki od demonizowania rewolucji, której jesteśmy świadkami.  


KR: Jestem nostalgiczną osobą. I mam oczywiście spory sentyment do taśmy filmowej – wydaje mi się, że można uchwycić na niej coś, co jest niepodrabialne. Cyfra wydaje mi się nieco bezduszna, ale sądzę, że ta perspektywa także ulegnie zmianie. Uważam, że to kwestia przyzwyczajenia.



W "Man of Tai Chi" znajdujesz się również przed kamerą. Czy fakt, że "cyfra" zagarnia coraz większą część filmowego biznesu, ma dla Ciebie znaczenie jako dla aktora? Czy wpływa jakoś na Twoją technikę, system pracy, organizację na planie?


KR: Wpływa na rytm pracy. Widz nie ma prawa tego wiedzieć, ale jeśli się nad tym zastanowić, to bardzo logiczne. Kiedy kręcimy na cyfrze, możemy kręcić o wiele dłużej, nie płacimy za kolejne ujęcia, sceny, metry taśmy filmowej. Możemy nagrywać coś dłużej niż dziesięć minut w jednej turze, możemy nagrywać godzinami. To bywa męczące. Zdarza się również, że mając świadomość swobody, którą daje cyfra, aktor nie potrafi się skupić, spiąć, dać z siebie wszystkiego.  Może być i tak jednak, że ta świadomość go otwiera i daje mu poczucie bezpieczeństwa.  To największa różnica, inne są marginalne – w obydwu przypadkach chodzi po prostu o dobrą grę.

Myślicie, Panowie, że to całkowicie zmieni status operatora filmu? Że to zmierzch tej profesji w jej tradycyjnie rozumianej definicji?

KR: Trudno powiedzieć, gdyż owa rola już się zmieniła. To wszystko jest płynne, ale cały czas trwa, można to przegapić, ale za parę lat będziemy już w zupełnie innym świecie.

Chris Kenneally: Wraz z pojawieniem się i późniejszą ekspansją technologii cyfrowej operatorzy utracili trochę ze swojej dawnej mocy. Nie są już jedynymi ludźmi na planie, którzy wiedzą, co właściwie nagrano danego dnia, w jaki sposób i czy w ogóle udało się utrwalić wizję reżysera. Nie pokazują nikomu materiału następnego dnia, bo wszystko odbywa się na bieżąco. Reżyserzy, aktorzy, producenci – wszyscy mogą teraz monitorować pracę operatora na bieżąco. Mogą modyfikować materiał, przerabiać go, mogą nieustannie wprowadzać poprawki, robić duble od zmierzchu do świtu. W produkcję, a zwłaszcza postprodukcję zaangażowanych jest o wiele więcej ludzi. Prowadzi to do sytuacji, w której operatorzy filmowi muszą na nowo się określić, ponownie zdefiniować własną profesję.

Czy będzie to dla nich trudne zadanie?


CK: Myślę, że nie. Koniec końców, zawsze musi być ktoś, kto odpowiada za utrzymanie kompozycji kadru, za ruch, za wizualną poezję kina. Ktoś, kto będzie czuły w stosunku do obrazu, kto będzie dbał o to, by obraz mówił własnym językiem, by został właściwie zarejestrowany. Nie wpadałbym w apokaliptyczne tony. Operator – jak jest to od początków sztuki filmowej – wciąż będzie jednocześnie specjalistą od technologii i artystą. Wciąż będzie Michałem Aniołem i Leonardem Da Vincim naszych czasów. Z tą różnicą, że trudno sobie wyobrazić, aby ktoś stanął nad Michałem Aniołem i kazał mu zmienić ten czy tamten kolor na płótnie. To jest najniebezpieczniejsze w byciu operatorem.

 

"Side by Side" to kino głównie edukacyjne. O jaką wiedzę sami się wzbogaciliście, rozmawiając ze swoimi gośćmi – operatorami, legendami reżyserii, aktorami?


KR: Przyznam, że zanim rozpoczęliśmy zdjęcia, nie zdawałem sobie sprawy ze skali zjawiska. Z tego, jak daleko posunęła się cyfryzacja współczesnego kina, jak wiele przestrzeni tego przemysłu zagarnęła. Teraz wydaje mi się, że mogę zajrzeć "za horyzont" i dostrzec, jak wiele jeszcze przed nami. Ponadto, uderzył mnie fakt, jak bezradni jesteśmy, jeśli idzie o archiwizację cyfrowych materiałów. Nie istnieje żaden dobry stopień, nic, co gwarantowałoby, że filmy, które teraz kręcimy, przetrwają. Z taśmą nie ma tego problemu.

CK: Z kwestii technicznych nic mnie właściwie nie zaskoczyło, byłem dość dobrze przygotowany. Zacząłem jednak odkrywać, że mimo dość młodego wieku, rozwój cyfry ma już własne kamienie milowe. Kiedy zaczęliśmy przekopywać się przez materiały, robić dokumentację, cały czas przewijało się nazwisko operatora Anthony'ego Dod Mantle'a. Był we wszystkich właściwych miejscach we właściwym czasie, był częścią każdego małego i dużego przełomu – od "Festen", będącego ilustracją manifestu Dogma 95, po "Slumdog. Milionera z ulicy", w którym z prototypową kamerą biegał za dzieciakami w slumsach Mumbaju. Musieliśmy go więc wyśledzić i zaprosić do współpracy. Trochę to zajęło, ale w końcu się udało. To rozmówca, który po prostu musiał znaleźć się w tym dokumencie.

KR: To prawda, Anthony był naszym guru, jeśli chodzi o cyfrowy sprzęt. Wiedział doskonale, jak pracować na planie cyfrówką, jak wszystko do siebie dopasować. On to zresztą uwielbia, a środowisko nie zawsze podziela ten zachwyt. Dziwaczne kąty, eksperymentalny ruch i ustawienie kamery – to wszystko jego dziedzictwo. W "Slumdogu. Milionerze z ulicy" widać to doskonale.



Kręciliście film przez dwa lata. Nie baliście się, że się zdeaktualizuje? Technologia na nikogo nie czeka.


CK: To prawda, wszystko rozwija się w szalonym tempie. Jeszcze niedawno patrzyliśmy na kamerę Alexa i zastanawialiśmy się, do czego to doszło, że Arri weszło w cyfrówki.  Teraz wszyscy nią kręcą. Nasz dokument stara  się uchwycić moment zmiany, pokazać, że to wszystko dzieje się właśnie teraz. Pojawienie się kamery Red Epic i próby jej wdrożenia przez przemysł filmowy to koda naszej opowieści. Nie stawiamy jednak kropki, to raczej wielokropek. Jesteśmy na krawędzi i właśnie teraz warto spojrzeć w dół.

W Waszym dokumencie nie brakuje krytycznych głosów. Myślicie, że demokratyzacja sztuki filmowej i łatwa dostępność do cyfrowej technologii stanowią zagrożenie dla kina?

Producent Lorenzo Di Bonaventura przekonuje w filmie, że więcej w tej rewolucji złego niż dobrego. Osobiście się z tym zgadzam, jednak zależało nam na bezstronności. Jeff Gillmore z Sundance mówi o dwustu filmach przysłanych na zeszłoroczny konkurs w podobnym duchu. Myślę, że nie ma jednak sensu tego demonizować – jeśli będzie więcej złych filmów, to dobrych również.

KR: Zgadzam się z Chrisem. Będzie więcej filmów, więcej ludzi, więcej opowieści, festiwali, itp… Słowem, więcej hałasu i fermentu. Obraz wciąż będzie doskonalony, na archiwizację również znajdziemy jakiś sposób. To dopiero początek drogi.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones