Czy reżyserzy rodem z MTV wypełniają ponure proroctwo uśmiercania sztuki filmowej, czy może zbudowali jeden z jej z ostatnich bastionów? CHŁOPCY Z MTV Gdy w sierpniu 1981 roku, w pierwszym wyemitowanym przez MTV teledysku, zespół Buggles zaśpiewał "Video Killed The Radio Star", brzmiało to jak trochę ponure i ironiczne proroctwo. Eksplozja nowej telewizji nie tylko pchnęła na inne tory przemysł muzyczny, ale stała się również poręcznym straszakiem dla wszystkich wieszczących upadek kultury. Muzyczne klipy powstawały oczywiście wcześniej, ale nie na taką skalę. Sama forma teledysku nadawała się na symbol skarlenia sztuki: filmiki przeznaczone na mały telewizyjny ekran, miały krótki (piosenkowy) metraż, a ich planowanym odbiorcą był młody (więc niewyrobiony) widz. Odwrotnie niż w kinie, obraz miał być podporządkowany muzyce i rzadko zdradzał ambicję przekraczania prostej konwencji. Krótkie migawkowe ujęcia, montowano w rytm utworu, korzystając z wąskiej palety obrazów (artysta śpiewający, artysta tańczący, turystyczne plenery, seksowni statyści). Nic dziwnego, że przymiotnik "teledyskowy" stał się ulubioną obelgą krytyki filmowej przełomu XX i XXI wieku. Nie trzeba nawet oglądać MTV, by korzystać z takiej inwektywy. Jako symbol banału i bylejakości, "teledyskowość" nie mogła mieć oczywiście wstępu do świątyni "prawdziwej" sztuki, czyli kina, no chyba że jako symbol zła. Doskonale wyrażają to zachwyty nad "Urodzonymi mordercami" Olivera Stone'a (1994), w których użycie teledyskowej formy było jednoznaczne z poddaniem jej krytyce – bo to forma odbija tu wnętrze patologicznych bohaterów. Tak jak mordercy z filmu Stone'a zabijali ludzi na swojej drodze, a wideo zabiło gwiazdy radia, tak estetyka MTV miała wkrótce zaszlachtować szlachetną X Muzę. Czy można sobie wyobrazić pełniejszą realizację podobnej Apokalipsy, niż wejście do branży filmowej twórców wideoklipów? Kiedy jednak spróbować przypomnieć sobie, którzy z twórców teledysków mocniej zaznaczyli swoją obecność w kinie ostatnich lat, do głowy przychodzą uparcie takie nazwiska jak Spike Jonze, Michel Gondry, Mark Romanek czy Jonathan Glazer. A nie są to goście, którzy jakoś szczególnie nadają się na grabarzy X Muzy, bo jeżeli ich filmy wniosły coś do kina ostatniej dekady, to nie pożogę i zniszczenie, a co najwyżej dużą porcję ożywczej świeżości. Jeżeli zmieniali kino, to na lepsze. I to mają być ci urodzeni mordercy? ZŁY BLIŹNIAK Te konkretne nazwiska przychodzą na myśl nie bez powodu – to grupa twórców najbardziej utytułowanych, o rozpoznawalnym, autorskim stylu, których prace (w tym często reklamy) wychodzą poza grono najbardziej oddanych konsumentów muzycznych telewizji. Łączy ich coś więcej – krąg muzyków, z którymi współpracowali. Radiohead, Bjork, White Stripes, U2, Massive Attack, Depeche Mode, Madonna – to artyści bardzo świadomie kształtujący swój wizerunek, a jednocześnie wszystko, co najlepszego muzyka pop miała do zaoferowania w ostatnich dwóch dekadach. Po odstawieniu na bok preferencji muzycznych do listy dopisujemy jednak kolejne nazwiska. Michael Bay, Brett Ratner i McG nie są może synonimem tego, co w kinie najlepsze, ale na kozły ofiarne też nie do końca się nadają. Nawet Bay, najlepiej z tego grona nadający się na symbol zła, miał swoją chwilę chwały, udanie wskrzeszając ducha Nowej Przygody w pierwszych "Transformerach" (równie skutecznie zabijając go w części drugiej). Bombastyczne kino, zalane efektami specjalnymi i wdzięczące się ładnie sfotografowanymi ciałami? Owszem, nie ma jednak w tym zestawie nic, z czym Hollywood nie poradziłoby sobie i bez pomocy chłopców z MTV. Wyraźnie jednak zarysowuje się przepaść. Podczas, gdy pierwsza grupa zasiliła szeregi twórców arthouse'owych, często realizując własne scenariusze, druga grupa skorzystała z biletów do Hollywood, którymi są często nagradzani obiecujący rzemieślnicy. Do biletu najczęściej dołączony jest jeden z projektów zalegających w producenckich szufladach. Oczekiwania: zrobić film taniej i w większej zgodzie z "duchem czasu", niż pozostające na usługach Fabryki Snów stare wygi. Hollywood trzyma rękę na pulsie i pompuje w biznes młodą krew, by nie zgubić kontaktu z najmłodszym pokoleniem. A "rzemieślnicy" zwykle już w wideoklipach sprawnie opowiadają małe fabuły (to Bay skroił te trzy słynne klipy Meat Loafa, które wyglądały jak wielkie hollywoodzkie filmy) i często stawiają na fabułę, kiedy do kręcenia teledysków wracają. Swoją szansę wykorzystali Dave Meyers ("Autostopowicz" z 2007), F. Gary Gray (m.in. "Włoska robota" z 2003, ostatnio "Prawo zemsty") i wielu innych. Kolejne remaki czekają… Prawdziwą siłą filmowców-autorów z MTV wydaje się właśnie to, że nie da się ich tak łatwo poukładać w szufladce z napisem "dla smakoszy". Podobnie, jak muzycy z którymi współpracowali, ich atutem jest szerokość inspiracji, a ich sukces polega właśnie na tym, że indywidualną wrażliwość potrafią sprzedać, bądź co bądź, masowej publiczności. Jednym z moich ulubionych filmów jest "Powrót do przyszłości" – zwierza się Gondry - nie zawahałbym się ani chwili, gdyby ktoś zaproponował mi realizację zabawnego i odjechanego blockbustera. Popkultura nigdy ich nie przerażała, MTV mówiła ich językiem, a japońska animacja inspirowała ich na równi z francuską Nową Falą. ZAWÓD: REŻYSER Obawy przed inwazją barbarzyńców z MTV narodziły się wraz ze specjalizacją "reżysera teledysków". "Wycieczki" z dużego ekranu na mały nigdy raczej nie budziły zgorszenia. W tym wypadku zwykło się przyjmować, że reżyser jest także rzemieślnikiem – czy robi film długi, krótki, do muzyki czy reklamy, jest to wyłącznie kwestia zlecenia. "Bad" Michaela Jacksona wyreżyserował sam Martin Scorsese, a słynny "Thriller" – John Landis. Powody, dla których realizacji reklamy podejmuje się Baz Luhrmann czy Wes Anderson, nie wydają się ani tajemnicze, ani wstydliwe. W przypadku muzycznego wideo, o podjęciu zlecenia może zadecydować też osobista sympatia, "I Just Don’t Know What To Do With Myself" z popisowym tanecznym występem Kate Moss, wyreżyserowała Sofia Coppola, zaś "Under the bridge" Red Hot Chili Peppers to dzieło Gusa Van Santa. Teledyski dla Neila Younga i Toma Waitsa realizował twórca tak mało "teledyskowy" jak Jim Jarmusch. Gdy w 1974, 28-letni szwedzki producent telewizyjny został wynajęty do realizacji promocyjnego klipu dla pewnej lokalnej grupy muzycznej, w nagraniu, które odbyło się w jego mieszkaniu, poza czwórką muzyków, wziął udział jedynie dźwiękowiec i oświetleniowiec. Tak powstał teledysk do "Waterloo" ABBY i tak, zanim odniósł sukcesy na festiwalach i w Hollywood, zaczynał swoją karierę Lasse Hallström. W tym samym roku, w innym końcu świata, Graham Webb – radiowy DJ z Sydney, dostał propozycję prowadzenia muzycznego programu dla nastolatków w australijskiej telewizji. Był tylko jeden problem – nie miał tam czego pokazywać. Zlecił więc wykonanie kilku krótkich filmików do wybranych utworów swojemu współpracownikowi. Russell Mulcahy zrealizował naprędce hurtową ilość 25 krótkich filmików, który cieszyły się sporą popularnością. Wkrótce rzucił pracę w telewizji i wyjechał do Anglii, gdzie jako niezależny twórca realizował klipy dla największych gwiazd tego okresu (m.in. Eltona Johna i Duran Duran). Wkrótce zadebiutował w długim metrażu. Dziś realizuje głównie filmy dla telewizji albo drugorzędne projekty kinowe (trzecia część "Resident Evil"), ale w latach 80. odniósł wielki sukces, głównie za sprawą serii "Nieśmiertelny" z Christopherem Lambertem i muzyką Queena. To on także jest autorem "Video Killed The Radio Star" – wspomnianego już, pierwszego wideoklipu, jaki pokazało MTV. Nikt nie wypomina już teledyskowo-reklamowej przeszłości Davidowi Fincherowi. Wygodniej jest przyjąć, że każdy młody twórca w oczekiwaniu na duże projekty musi gdzieś terminować, niż przyznać, że atuty reżysera "Siedem" (1995) i "Zodiaca" (2007) wynikają jakoś z jego doświadczeń w formach użytkowych. Fincher osiągnął już zresztą w kinie tak dużo i tak dawno (debiutancki "Obcy 3" to rok 1992), że nie sposób zaliczać go do grona "adeptów". Ale przejście od teledysku do kina jest niezmiennie postrzegane w kategoriach nobilitacji, uznania, że talent i umiejętności twórcy przerastają mały ekran i krótki metraż – że, w każdym sensie, stać go na "coś większego". Nie chodzi tu wyłącznie o pogardę dla gatunku (chociaż nawet specjaliści od wideoklipu przyznają, że większość produkcji to wciąż konwencjonalne nudziarstwo), ale raczej o to, że tworzenie "dużego" filmu wymaga nie tyle większych, co zwyczajnie innych umiejętności. Związanych z dramaturgią, prowadzeniem postaci i dialogów. HE LOST CONTROL Nie ma jednej "estetyki teledyskowej", tak jak nie ma jednej estetyki filmowej, ale bez względu na to, czy mamy do czynienia ze specem od czarno-białego nastrojowego smutku czy wyginających się na tle plaży ponętnych ciał, główną obawą pozostaje, że podatność na ładne obrazki przesłoni reżyserowi kwestię opowiadania historii. Tak stało się poniekąd we "Flashbacks Of Fool" Baillie'ego Walsha. Spełnieniem tych obaw jest też pełnometrażowy debiut Antona Corbijna, twórcy wymienianego jednym tchem z Markiem Romankiem czy Jonathanem Glazerem. "Control" jest biograficzną opowieścią o Ianie Curtisie, liderze Joy Division, grupy, za której wizerunek Corbijn jest w pewnej mierze odpowiedzialny. Nigdy nie było więc tajemnicą, w jakiej tonacji będzie prowadzona opowieść (smutne industrialne plenery, czarno-białe, ziarniste zdjęcia, wszechobecna niemoc). Ale to, co stanowiło o mocy zdjęć i teledysków zespołu, w filmie zamieniło się pełnometrażowy pomnik ku czci. Podczas gdy fabuła demaskuje bohatera jako człowieka, co prawda wrażliwego i zagubionego, ale irytującego i w gruncie rzeczy – nieciekawego, estetyka nie przestaje go gloryfikować. Wielbiciele Joy Division i fotografii Corbijna mogą spijać atmosferę, ale gdyby zabrakło tu świetnej muzyki, seans stałby się najprawdziwszym koszmarem. Jonas Akerlund, twórca teledysków dla Madonny, U2 i Rammstein, poszedł tropem "teledyskowa forma, jako symbol zła". Jego "Spun" to czarna komedia, coś w rodzaju lżejszej wersji "Requiem dla snu", w której reżyser bije rekordy ilości ujęć na minutę, stosuje monstrualne zniekształcenia obrazu, a nawet miesza film aktorski z animacją. A wszystko po to, żeby pokazać rzeczywistość, która się "nie klei", pełną groteskowych wizji, tak jak postrzegają ją bohaterowie – grupa ćpunów. To, co zadziałało w "Spun", przybrało kuriozalny wyraz w filmie "Horsemen – jeźdźcy Apokalipsy". Tempo montażu zostało dostosowane do historii kryminalnej, zdjęcia przedstawiające mroczne zdarzenia są wciąż stylowe i ładnie zakomponowane, ale kiedy zabrakło wizji narkotycznych, jako spoiwa, wszystko układa się w efekciarski kicz z łopatologicznie podanym morałem. Bohaterowie zachowują się jak głupawe kukły, atmosfera pryska i zostaje ból zębów. Paradoksalnie, teledyskowa zaraza, która miała zarzucić widzów sieczką, niedoszli "urodzeni mordercy" sztuki filmowej, okazali się grupą twórców szczególnie wyczulonych na obraz. Ich filmy zwykle mają kapitalną ścieżkę muzyczną, ale raczej służy ona obrazowi, niż nad nim dominuje. Wśród zdolnych specjalistów od kształtowania wizerunku, znalazło się kilku filmowców z prawdziwego zdarzenia. Romanek, Gondry, Jonze czy Glazer mają kinu do zaoferowania coś więcej, niż nastrój – naprawdziwszą wizję. Hollywood "wizjonerów" się boi, ale kino ich potrzebuje. Wizjoner to wariat, który robi coś tylko dlatego, że nikt tego wcześnie nie zrobił, który realizowanie "pomysłów" przedkłada nad znajdowanie "rozwiązań". To plastyczna wyobraźnia, nieobliczalny umysł i duże ryzyko finansowej porażki. Ktoś opętany tym, co chce widzowi pokazać, nie zawsze wiedząc (lub nie dbając) o to, co chce przez to powiedzieć. Warto pamiętać, że słynny Matrixowy "bullet time" zainspirowały teledyskowe eksperymenty Gondry’ego. MAŁY CHŁOPIEC Na pytanie: "po co Hollywood kłopotliwy wizjoner?", można odpowiedzieć pytaniem: "a kto inny mógłby zrealizować np. kłopotliwą (a przecież atrakcyjną) prozę Williama Gibsona?". Kilka lat temu przy filmowym projekcie "Neuromancera" pojawiało się nazwisko Chrisa Cunninghama, a kto widział klipy Brytyjczyka wie, jak obiecujące było to zestawienie. Podobnie jednak, jak stało się to z Markiem Romankiem i najnowszym "Wilkołakiem", nazwisko reżysera niezauważalnie wyparowało. Miejsce Romanka (z powodu "różnic artystycznych") zajął bezpieczny i sprawny Joe Johnston. Schedę po Cunnighamie (który podobno odpuścił sam, poświęcając się własnym scenariuszom), objął inny twórca wideoklipów Joseph Kahn i zdecydowanie nie jest coś, co można nazwać uczciwą wymianą. Kahn ma na swoim koncie ledwie co udający prawdziwy film, pełnometrażowy teledysk "Torque" (2004), w którym chłopcy jeżdżą na motorach, a dziewczyny polewają się wodą. Ostre kino idealnie nadające się na załącznik DVD do "Popcornu". Nie ma co jednak martwić się zawczasu. Autorzy wideoklipów i duże projekty filmowe to wciąż temat, w którym więcej jest planów, niż gotowych filmach, a na giełdzie nazwisk trwa ciągły ruch. Gdyby trzeba było znaleźć jedną figurę, która najlepiej oddawała by to, co wnieśli do kina mistrzowie wideoklipu, byłaby to bezsprzecznie figura małego chłopca. Magia kina Michela Gondry'ego polega przecież na ożywianiu dziecięcej wyobraźni. Francuz ze zwyczajnej z pozoru rzeczywistość, wyciąga prawdziwie bajkowe cuda. Ożywia przedmioty, obdarowuje ludzi cudownymi umiejętnościami i zawsze sprawia wrażenie, jakby czynił to prostymi, niemal "domowymi" sposobami. Przy użyciu sznurka, taśmy klejącej i nożyczek. Tak jest już w wideoklipach realizowanych dla Bjork, w których artystka gra rolę małej dziewczynki zdanej na pastwę dziwacznego świata. Dla dziecka wszystko jest jednocześnie groźne i cudowne. "Jak we śnie" i "Zakochany bez pamięci" (oba tłumaczenia blado oddają znaczeni tytułów oryginalnych) to niesamowity dziecięcy teatrzyk, urządzony w chłopięcym pokoiku. Dzieckiem reżyserującym swoje sny jest w pewnym sensie Stephane z "Jak we śnie", a także bohaterowie "Be Kind Rewind", którzy po przypadkowym skasowaniu zawartości kaset VHS w miejscowej wypożyczalni, postanawiają zrealizować remaki wielkich hitów. Przy pomocy rekwizytów wyciętych z kartonu i przy współudziale okolicznych mieszkańców, "realizują" nowe wersje m.in. "Pogromców duchów" i "Robocopa"… Do dziecięcej głowy wpuszcza nas także Spike Jonze w świetnej ekranizacji niezwykłej bajki Maurice'a Sendaka – "Gdzie mieszkają dzikie stwory". Pełen furii mały bohater, zderza się ze swoją własną dziką naturą – spotyka żyjące daleko, daleko (czyli w jego głowie) dzikie stwory. W głębi serca dobre, ale potrafiące bez zastanowienia wyrządzać krzywdę. Inaczej niż na co dzień, staje się tą słabszą, bo mniej dziką, jednostką. Jeśli uda mu się wrócić z dalekiej krainy ze wszystkimi kończynami, być może trochę lepiej będzie mógł teraz zrozumieć swoją matkę. Jonze'ego z Gondrym łączy jeszcze osoba Charliego Kaufmana – autora scenariusza zarówno "Adaptacji" (zanim film zrealizował Jonze, do realizacji przymierzał się Gondry), "Zakochanego bez pamięci", jak debiutu Gondry'ego, czyli "Wojny Plemników". A ponieważ to właśnie ci dwaj twórcy jako pierwsi nadali kształt nierzeczywistym wizjom Kaufmana (materią prawie zawsze jest tu sen, zmyślenie bądź marzenie), nic dziwnego, że ich styl odcisnął się na jego reżyserskim debiucie, który niestety ominął polskie kina (niesamowita "Synekdocha Nowy Jork"). Pewne ślady tej wrażliwości, choć nie tak doskonałe formalnie, można odnaleźć u innego zeszłorocznego debiutanta. W "Cold Souls" Sophie Barthes, grający siebie Paul Giamatti, korzystając z osiągnięć techniki, postanawia "zamrozić" swoją duszę i wypożyczyć inną – należącą kiedyś do rosyjskiego poety. Chłopięcy bohater występuje też w "Narodzinach" (2004) Jonathana Glazera, choć w tym wypadku całkowicie z dziecięcości "wyprany". 10-latek jest bowiem całkowicie przekonany, że jest wcieleniem zmarłego 10 lat temu mężczyzny i próbuje o tym przekonać jego żonę. Wizja Glazera, podobnie jak w świetnym debiutanckim "Sexy Beast" (2000), nie ma w sobie nic z bajki dla dzieci. Jest mroczna i niepokojąca. To, co Glazer wniósł do kina z osiągnięć wideoklipu, to właśnie umiejętność kreowania obrazów o niezwykłej, hipnotyzującej sile, które więcej, niż wszelkie dialogi, mówią o psychice bohaterów. Zarówno "Narodziny", jak i debiutancka opowieść o wielkim skoku na bank zorganizowanym przez londyńskich gangsterów, są wyjątkowo "gęste", niemal lepią się od wewnętrznych konfliktów i napięć. Równie kiepskim dowodem na zubażanie języka filmu jest "Zdjęcie w godzinę" (2002) – fabularny debiut Marka Romanka (artysta zrealizował wcześniej jeden film – "Static", ale nie traktuje go jako swojego autorskiego dzieła). Romanek bawi się formą odważnie, jak mało który debiutant. Opowieść o samotnym pracowniku laboratorium fotograficznego, obsesyjnie interesującego się rodziną jednej ze swoich klientek, ubrana jest w szatki thrillera, obiecuje zbrodnię, zwodzi i zaskakuje. Każda scena buduje napięcie, ale jest też naszpikowana znaczeniami. I nigdy nie są to martwe, przekombinowane symbole – zawsze z tych starannie zakomponowanych obrazów można dowiedzieć się czegoś o bohaterach, o ich codziennym życiu, sposobie, w jaki widzą rzeczywistość – czegoś, czego nie zdradzą własnymi słowami. Mimo wszystkich różnic, i tutaj pojawia się dziecko, które dzięki swojej wrażliwości, widzi i rozumie więcej, niż inni. OSTROŻNIE Z PROROCTWAMI Przepowiednie, jak wiadomo, zawsze się sprawdzają – zwykle tylko nie w terminie i nie w taki sposób, jak zostały zapowiedziane. Po symbolicznym zabiciu gwiazd radia, MTV nie wzięła się wcale za mordowanie kina. Po tym, jak wypromowała setki muzycznych i estetycznych trendów, wykreowała kultowych bohaterów i wpuściła do telewizja ducha anarchii, zabiła… telewizję muzyczną. Fakt, że zaprezentowane w tym miesiącu nowo logo stacji, nie zawiera już słów "Music Television" ma przede wszystkim wyraz symboliczny, bo muzyka już dawno skapitulowała tam przed kretyńskimi reality show. Jeżeli kiedyś MTV przypominało niegrzeczną, rozkapryszoną, ale ironiczną i inteligentną nastolatkę, to od jakiegoś czasu jest niezbyt rozgarniętą, zdesperowaną gwiazdą porno. Skończyła się epoka, ale zostawiła ślad nie tylko w ckliwej pamięci. Kino zawdzięcza jej paru obiecujących artystów.