Podobnie jak większość publicznie dostępnych sieci i ten HOTSPOT nie jest szyfrowany: przeczytacie tu o wszystkim, czym aktualnie żyje kino, o sprawach aktualnych i tych z nieograniczonym okresem przydatności, szeroko komentowanych i niesprawiedliwie pomijanych, zjawiskach przecenionych i tych, których przecenić nie sposób. Na gorąco. W punkt.
***
Rok 2015 w pełnometrażowym dokumencie przyniósł filmy o dramatycznych losach artystów, którzy stali się idolami współczesności. Sportretowane zostały nieżyjące, ale nadal mocno oddziałujące na kulturę i sztukę gwiazdy muzyki, ekranu i świata rozrywki: Nina Simone, James Brown, Kurt Cobain, Amy Winehouse, Marlon Brando oraz satyrycy i komicy związani z amerykańskim magazynem "National Lampoon". Poznajemy ich osiągnięcia, towarzyszymy w drodze na szczyt, częściej jednak obserwujemy, jak przegrywają z własnymi słabościami.
Wybór ludzi sławnych jako bohaterów ma w filmowym dokumencie długą i doniosłą tradycję, ale w produkcjach ostatnich lat nie był czymś oczywistym. To raczej anonimowość wybitnie zdolnych artystów fascynowała dokumentalistów w nagrodzonych Oscarem filmach
"Sugar Man" czy
"O krok od sławy". Głównym wątkiem tych obrazów było szukanie i odkrywanie znakomitych twórców, których ominął gwiazdorski status. Ubiegłoroczne portrety artystów koncentrują się natomiast na postaciach powszechnie znanych, popularnych i objętych kultem przez swoich fanów. Pod względem formalnym są to dzieła trzymające się klasycznej formuły dokumentu montażowego, gdzie dominujący materiał archiwalny uzupełniany i komentowany jest przez aktualniejsze źródła informacji, przede wszystkim przez osoby bliskie dla zmarłych bohaterów. Nie uświadczymy tutaj zabawy z narracją i konwencją, jaka obecna była kilka lat temu choćby w filmach
"Człowiek na linie" (o linoskoczku
Philippie Peticie) czy
"Wyjście przez sklep z pamiątkami" (o grafficiarzu
Banksym). Dokumenty mające premierę w 2015 roku cechuje poważny ton i nuta melancholii. Są one bowiem słodko-gorzką refleksją nad rolą artystów w przemianach społeczno-obyczajowych zapoczątkowanych w drugiej połowie XX wieku.
Punktem zwrotnym filmów
"Listen to Me, Marlon",
"Mr. Dynamite: The Rise of James Brown" oraz
"What Happened, Miss Simone?" jest zaangażowanie ekranowych bohaterów – ludzi sztuki i idoli masowej wyobraźni w ruchy walczące o prawa człowieka w latach 60. i 70. Pojawiają się podobne ujęcia i sceny: pokojowe demonstracje, incydenty z użyciem przemocy, płomienne przemówienia
Martina Luthera Kinga, któremu wsparcia udzielają
Marlon Brando,
James Brown i
Nina Simone. Owe gwiazdy znajdują się wtedy u szczytu popularności i artystycznej formy. Dynamicznie rozwijają kariery, rewolucjonizują dziedziny, którymi się zajmują. I oto poczucie misji zmiany świata połączone ze skłonnościami charakteru zaczyna ciążyć na ich dalszym życiu osobistym i zawodowym.
"Listen to Me, Marlon" otwiera wspomnienie
Brando, jak specjaliści od efektów zarejestrowali cyfrową kopię jego różnych wyrazów twarzy: "Rzeczywiści aktorzy przestaną istnieć, będą tylko komputerowi" – przepowiada twórca jednych z najwybitniejszych kreacji w historii kina, prekursor naturalistycznego stylu ekspresji. Wygenerowana przez współczesną technikę inkarnacja
Brando staje się naszym filmowym przewodnikiem. W dokumencie wykorzystano dotychczas nieupublicznione prywatne taśmy, na których aktor nagrywał w różnych sytuacjach swoje refleksje. Otrzymujemy zatem szansę wysłuchania intymnych zwierzeń
Brando, który rzadko udzielał wywiadów, niechętnie mówił o sobie, a zwłaszcza o karierze i zagranych rolach, zwykle uciekając się w wyznaniach do kabotyństwa. Narrator i bohater w jednym przybliża nam swoją biografię, mówi o rodzinnych traumach, szczerze komentuje artystyczne wzloty i upadki, odsłania idee patronujące mu w aktorstwie. Tłumaczy, jak wycofanie ze sfery sztuki na rzecz działalności społecznej i walki o prawa mniejszości wpłynęło na jego losy. Klamrą kompozycyjną filmu są sceny pokazujące tragedie osobiste
Brando: morderstwo dokonane przez syna, samobójstwo córki. Aktor bezskutecznie szuka odkupienia. Próbuje wprowadzić się w stan hipnozy i choćby na chwilę wytłumić pamięć o swojej przeszłości. Widz filmu okazuje się świadkiem daremnej sesji autoterapeutycznej duszy
Brando umęczonej trwaniem w zaświatach ekranów.
Pogodniejszy nastrój ma dokument
"Mr. Dynamite: The Rise of James Brown" (zrealizowany wprawdzie w 2014 roku, ale w większości krajów rozpowszechniany w 2015 i rywalizujący o nagrody z ubiegłorocznymi produkcjami). Powstał on równolegle z fabularnym filmem o
Jamesie Brownie "Get on Up" – producentem obu dzieł jest
Mick Jagger. O ile nijaka fabuła skupiała się na ekscentrycznym wizerunku
Browna, o tyle dokument portretuje "ojca chrzestnego soulu" jako reformatora muzyki popularnej i artystę-bojownika o równouprawnienie Afroamerykanów. Wątki prywatne ograniczone są tutaj do minimum. Autorzy dokumentu szczegółowo analizują kolejne elementy scenicznej persony, warsztatu i stylu muzycznego
Browna. Pomagają w tym wypowiedzi członków zespołu towarzyszącego wykonawcy na różnych etapach jego kariery. Wybitni instrumentaliści i estradowcy z szacunkiem, ale i ciepłą ironią wspominają swojego szefa. Zwracają uwagę na talent, pasję i wizjonerstwo
Browna w kształtowaniu nowych brzmień. Konstrukcja filmu i zawarte w nim informacje pozwalają nam lepiej zrozumieć oryginalność i innowacyjność artysty na tle epoki. Oglądając fragmenty występów
Browna, jesteśmy w stanie docenić nie tylko "sex maszynę" przy mikrofonie, ale też całą maszynerię muzycznego widowiska stworzonego przez frontmana. Jako artysta zaangażowany
Brown ujawnia jednak swoje słabości. Jego indywidualizm nabiera znamion narcyzmu. Jego żarliwa, ideowa postawa przynosi nieskuteczne inicjatywy (krótkotrwały eksperyment z siecią fast foodów zatrudniających mniejszości etniczne) i zaskakujące uwikłania polityczne (poparcie republikanina Nixona w wyborach prezydenckich). Ostatecznie działania te prowadzą do oskarżeń
Browna o zaprzedanie się władzy i zdradę ruchu wyzwolenia czarnych. Dokumentaliści podkreślają jednak, że bohater odbudował reputację, a następne pokolenia muzyków odnalazły w jego dokonaniach niewyczerpane źródło inspiracji.
Wątek aktywizmu społecznego, który obraca się przeciwko artyście pojawia się również w filmie
"What Happened, Miss Simone?". Dokument próbuje wyjaśnić, co sprawiło, że
Nina Simone w szczytowym momencie kariery wycofała się z życia publicznego i, pomimo udanego powrotu, do śmierci borykała się z problemami osobistymi. Producentem filmu jest córka artystki, która na ekranie przedstawia swoich rodziców i siebie jako ofiary wzajemnej przemocy.
Nina Simone, już na początku twórczej drogi naznaczona poczuciem wykluczenia (nieprzyjęta do konserwatorium ze względu na kolor skóry), muzykę traktuję jako przestrzeń wolności. Komponując i śpiewając przyszłe standardy, przeciera szlak innym czarnoskórym wykonawczyniom. Toksyczne małżeństwo i zaangażowanie w walkę o prawa mniejszości nastawiają ją coraz bardziej konfrontacyjnie wobec otoczenia.
Simone nagrywa słynne protest songi. Polemizuje z
Lutherem Kingiem głoszącym zakaz stosowania przemocy. Jej występy zamieniają się w polityczne manifestacje. Budzą się w niej autodestrukcyjne skłonności. Pogrążona w depresji i rozczarowana tym, że na początku lat 70. wykonywane przez nią piosenki powoli tracą aktualność, opuszcza Amerykę. Osiedla się w Afryce, a później w Europie. Przeżywa gorycz niezrozumienia i samotności. Kulminacyjnym momentem dokumentu jest fragment koncertu z Montreux w 1976 roku, kiedy to
Simone, niejako podsumowując swoją karierę, śpiewa melancholijnie utwór "Stars". Aczkolwiek dokument pokazuje, że wykonawczyni dane było jeszcze posmakować sukcesu, to pozostajemy z obrazem genialnej artystki w sidłach demonów własnej psychiki oraz idei "Black Power".
Spadkobiercami i twórczymi kontynuatorami kontrkultury są bohaterowie filmu
"Drunk Stoned Brilliant Dead: The Story of the National Lampoon". Dokument portretuje grupę humorystów skupionych wokół czasopisma satyrycznego "National Lampoon". Magazyn, wydawany początkowo jako gazetka studentów Uniwersytetu Harvarda, stał się w latach 70. kuźnią talentów komicznych, które do dzisiaj odciskają piętno na amerykańskiej rozrywce w prasie, radiu, teatrze, telewizji i kinie. Autorzy filmu zabierają nas w podróż do przeszłości, do pierwszej redakcji czasopisma, gdzie podobno opary marihuany były tak intensywne, że do narkotykowego odlotu wystarczała sama obecność w pomieszczeniu. Założyciele magazynu materializują hipisowskie idee rewolucji obyczajowej w publikowanych tekstach i ilustracjach. Ich ostrze satyry nie oszczędza nikogo. Balansują na granicy dobrego smaku. Szokują. Przyciągają kolejnych młodych zdolnych sztukmistrzów dowcipu. Dzięki nim czasopismo okazuje się punktem wyjścia dla książek, płyt, estradowych performansów, audycji radiowych i telewizyjnych, a wreszcie filmów. Dokument opowiada o skumulowaniu twórczej energii, która wybucha, rodząc artystyczny fenomen, następnie instytucjonalizuje się, a w końcu rozprasza. Nad historiami ludzi związanych z "National Lampoon" unosi się widmo przedwczesnej, tragicznej śmierci dwóch filarów tego środowiska, ofiar własnych słabości oraz sukcesu: pisarza, scenarzysty i aktora Douglasa Kenneya oraz aktora i komika
Johna Belushiego. Dokument niby żartem, ale bardziej serio buduje pomnik burzycielom powagi, mitów i świętości w amerykańskiej kulturze ostatnich czterech dekad. O tym, że dokonania spod znaku "National Lampoon" nadal bawią swoją anarchizującą naturą, najlepiej świadczy porównanie filmu
"W krzywym zwierciadle: Wakacje" z 1983 roku z jego ubiegłoroczną, pozbawioną wywrotowej mocy kontynuacją
"W nowym zwierciadle: Wakacje".
Klimat sztuki popularnej przełomu lat 80. i 90. stara się odtworzyć film
"Kurt Cobain: Montage of Heck". Efektowny, kolażowy styl dokumentu nawiązuje w poszczególnych sekwencjach do estetyki dawnego MTV i teledysków
Nirvany. Reżyser filmu robi formalny użytek z, jak się wydaje, każdego materiału dotyczącego
Cobaina, zalewając nas strumieniem obrazów i dźwięków. W tym audiowizualnym portrecie najważniejsze jest to, co widoczne dla oczu i uchwytne dla uszu. Autorów dokumentu intryguje głównie zewnętrzny wyraz – plastyczność i brzmienie bohatera. Nie ma tutaj miejsca na tajemnicę i intymność, co było atutem filmu fabularnego
"Last Days", inspirowanego biografią
Cobaina. W dokumencie o muzyku doświadczamy nadmiaru bodźców zmysłowych. Zapadamy się w momentami fascynujący, psychodeliczny trans, w którym rozmywa się znaczenie nawet tak istotnych materiałów, jak po raz pierwszy upublicznione, prywatne nagrania filmowe
Cobaina z żoną,
Courtney Love. Forma dokumentu dominuje nad treścią. Życie osobiste, kariera, osiągnięcia, a wreszcie samobójcza śmierć lidera Nirvany są w filmie tylko pretekstem do montażu estetycznych atrakcji. Jest to o tyle zaskakujące, że grunge, czyli nurt muzyczny, którego
Cobain jest ikoną, opierał się na prostocie formalnej, surowości i brudzie dźwięków. Grunge lansował też "wizerunkowy autentyzm", który oczywiście szybko przerodził się w pewną konwencję i uległ skomercjalizowaniu. Dla
Cobaina kwestie wierności sobie i prawdy w sposobie bycia stanowiły jednak wiodące tematy twórczości, a także źródła konfliktów wewnętrznych. Dokument celebruje natomiast zmienność i nieokreśloność tożsamości bohatera, czego najdobitniejszym przykładem są animowane partie filmu. Muzyk zostaje zatem sportretowany jako część rzeczywistości sztucznej, złożonej z fragmentów, w których odgrywa się jakieś role.
Na przekór takiej postmodernistycznej wizji człowieka i świata wychodzi
"Amy". Film akcentuje naturalność
Amy Winehouse. Od pierwszych scen dokumentu utrzymujemy bliski kontakt z bohaterką. Kluczowe są tutaj kręcone przez jej otoczenie i nią samą amatorskie materiały, dzięki którym film ogląda się niczym videoblog relacjonujący życie prywatne i karierę piosenkarki. Jako źródło sukcesu
Winehouse wskazana jest jej artystyczna dojrzałość, przejawiająca się w tekstach i rozsmakowaniu w tradycji soulu i jazzu. To właśnie świadome i twórcze zwrócenie się ku przeszłości – "nowatorskie retro" i klasyczne (staroświeckie?) przywiązanie do autorstwa okazuje się czynić
Winehouse oryginalnym zjawiskiem na współczesnej scenie muzycznej. Ale dokument portretuje też gwiazdę jako ofiarę powodzenia, sławy i osobistych dramatów. Patrzymy na artystkę przegrywającą z medialną presją, uzależnieniami, bulimią; na młodą kobietę pożądającą uczucia, wykorzystywaną przez kolejnych partnerów i rodzinę.
Wątek rozbitych, dysfunkcjonalnych lub po prostu nieudzielających wsparcia rodzin ludzi sztuki powraca właściwie we wszystkich opisywanych dokumentach. Charakterystyczne, że dwa ubiegłoroczne filmy fabularne o fikcyjnych muzykach –
"Danny Collins" oraz
"Nigdy nie jest za późno" – opowiadają o próbach pojednania między artystami, reprezentującymi pokolenie rewolucji obyczajowej, a opuszczonymi przez nich dziećmi. Dokumentalne portrety przekonują, że takie rodzinne traumy mogą pozostać trwałe.
Magazyn "The Rolling Stone" podaje, że w 2015 roku zrealizowano ok. 25 pełnometrażowych filmów dokumentalnych tylko o samych muzykach. Jeszcze dwa lata temu, w oscarowym krótkometrażowym dokumencie
"Pani spod szóstki" tytułowa bohaterka, 110-letnia pianistka, najstarsza ocalała z Holocaustu, tłumaczyła, że muzyka jest dla niej Bogiem, dzięki któremu przetrwała obóz koncentracyjny, a po wojnie nagłą śmierć syna. W ubiegłorocznych filmach o artystach wiara w moc sztuki wypierana jest przez zwątpienie. Ceną, jaką trzeba zapłacić za tworzenie, okazuje się fizyczne i psychiczne cierpienie gwiazdy i jej rodziny. Umiera człowiek, rodzi się mit artysty wyklętego. Opisane w artykule produkcje o ludziach sztuki, oglądane zwłaszcza w kolejności najbardziej znaczącej aktywności sportretowanych twórców, prowokują jednak do pytania, czy w przeszłość nie odchodzą czasy, w których artyści wyklęci zmieniali rzeczywistość. Być może odpowiedzi udzielą nam dwa inne powstałe w zeszłym roku filmy dokumentalne o muzycznych idolach
"Janis: Little Girl Blue" (o
Janis Joplin) oraz
"Keith Richards: Under the Influence" (o gitarzyście
The Rolling Stones), które wkrótce trafią na nasze ekrany.