Wywiad

Szkoda mi czasu na plan filmowy - mówi Marek Kondrat

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Szkoda+mi+czasu+na+plan+filmowy+-+m%C3%B3wi+Marek+Kondrat-34197
Spotykamy się w pańskiej winiarni i skoro już przy winie jesteśmy, to proszę mi powiedzieć, skąd się wzięła ta pasja?
Marek Kondrat: Trwa od dawna, ale parę lat temu znalazła wyraz uporządkowany. Sklep przy Wierzbowej w Warszawie istnieje półtora roku, wcześniej mieścił się w innym miejscu. W Krakowie prowadzimy sprzedaż od pół roku. Importowane przeze mnie wina osobiście rekomenduję. Po wszystkie jeżdżę sam, co jest kosztowne, materialnie i czasowo. Każda etykietka na butelce to osobna przygoda i osobny człowiek. Dokładam do tego opowieść o miejscach, do których podróżuję, bo Polacy mało wiedzą na temat wina.


Teraz, kiedy oddala się pan od aktorstwa i funkcjonuje jako biznesmen, czuje pan zawiść środowiskową?
Koledzy przychodzą do mnie po wino i zawsze się serdecznie witamy. Ale to prawda, że w Polsce nie jest lubiany ktoś, kto nie robi tego samego co wszyscy i wspólnie nie cierpi. Nie lubimy odmienności, musimy być tacy sami, bo wtedy czujemy się bezpiecznie. Najbardziej tę zawiść odczułem, kiedy przed laty otwieraliśmy Prohibicję. Marząc, że uda nam się wyczarować taki dawny SPATiF, najbardziej liczyliśmy na kolegów, którzy będą nas odwiedzać. Chcieliśmy stworzyć takie miejsce, gdzie będą metalowe tabliczki przytwierdzone do krzeseł z napisem: tu siedzi ten i ten.

I nie interesowało ich to?
Zupełnie, byli źli.

Znajduje pan teraz czas dla siebie, na przykład na czytanie?
Oczywiście, ponieważ jestem amatorem rzeczy unikalnych, zachwycam się Dorotą Masłowską, choć przyznaję, że ona opisuje nie mój świat. Nam w Polsce bardzo brakuje indywidualności. Wszyscy poszukują związków emocjonalnych, intelektualnych, uczuciowych, ciągle musimy być razem i tworzyć jakiś front przeciwko czemuś. Człowiek jako jednostka jest u nas mało wyeksponowany. Muszę pani powiedzieć, że mnie w ogóle interesuje specyficzność Polski i bardzo chętnie bym się dowiedział, na czym polega mentalna i uczuciowa odrębność miejsca, z którego pochodzę, bo nie mogę zrozumieć, dlaczego my, istniejący w środku potężnego kontynentu, jesteśmy tacy dziwni.

Ma pan problem z polskością?
Mam kłopot z przynależnością, mnie moja ojczyzna doskwiera. Może to kwestia częstych podróży i kontaktu z ludźmi, którzy nie wymagają ode mnie spowiedzi fundamentalnej, określenia się, patriotyzmu. To dziwne słowa, których nikt na świecie nie używa, bo w towarzystwie po prostu nie mówi się o wypróżnianiu. Ja się z nimi inaczej porozumiewam i obrastam ich systemem komunikacji. Kiedy wracam tutaj, odczuwam straszną presję konieczności ciągłego opowiadania się i wypowiadania się. Nie mogę się spokojnie starzeć, bo ciągle wpada mi w ręce jakaś gazeta i włos mi się jeży na głowie.

W obawie o to, czy pańskie nazwisko nie znajdzie się na jakiejś niechlubnej liście?
To akurat mnie śmieszy. Należę do epoki, której nie może mi przecież opowiadać 30 - letni człowiek. Tamta epoka miała swoje straszne momenty, jak każda i trzeba być naiwnym, żeby zamierzyć sobie tego rodzaju oczyszczenie społeczeństwa od strony moralnej.

Dystansuje się pan od polityki, ale w aferę Rywina jakoś pana zaplątano, musiał pan zeznawać.
To też jest bardzo polskie, że facet z filmu w iście filmowy sposób - bo ja Lwa znam w takim właśnie filmowym wydaniu, w marynarce w kratkę i z cygarem - wywala ojczyznę na plecy, ojczyznę, która bardzo poważnie się nosi.

W 2003 roku w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" mówił pan: "czuję się związany uczuciowo z moją ojczyzną, ja tak jej nienawidzę, że ją kocham, jestem uwikłany. I tu pewnie zdechnę, mimo wszystkich marzeń, żeby mieszkać w Toskanii". Czy coś się od tego czasu zmieniło i czy to marzenie o Toskanii nadal jest aktualne?
Toskania ze swoim słońcem, wzgórzami, winem i całym jej urokiem jest w cudzysłowie, tak naprawdę nie muszę się przenosić właśnie tam.

Co w takim razie trzyma pana w Polsce?
Coś w tym jest, że jak pani zaproponuje polskiemu górnikowi pracę w Słupsku, to on się nie przeniesie. Polacy nie zmieniają domu jak Amerykanie, którzy przeprowadzają się kilka razy w ciągu całego życia. Ojczyzna była dla nas zawsze miejscem determinacji, albo się w niej tkwiło i narzekało, albo się ją porzucało na zawsze i z wszelkimi tego konsekwencjami.

Nie przeszkadzałoby panu, że gdzieś w świecie nie byłby już pan słynnym Markiem Kondratem, tylko nieznanym nikomu człowiekiem? Nie brakowałoby panu tej otoczki popularności? Na przykład tego, ze kobiety być może inaczej by tam na pana patrzyły?
Kobiety w ogóle już na mnie nie patrzą, to jest temat jak bitwa pod Cedynią (śmiech), a jeśli chodzi o tak zwaną popularność, to cały czas przed nią uciekam. Oczywiście korzystam z niej, ci którzy mnie zatrudniają w reklamach również i byłbym hipokrytą, gdybym twierdził, że popularność jest zła. Może fizycznie bywa to od czasu do czasu uciążliwe, ale przecież my w tym zawodzie tak naprawdę na to pracujemy. Wyraz sympatii widzów to jedyna radość, jaką osiągamy. Po roli w "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" ludzie zatrzymywali mnie na ulicy i zaczynali zwierzać się z bardzo intymnych rzeczy. Pewien młodzieniec powiedział mi: "Proszę pana, niech pan powie reżyserowi, że ja po obejrzeniu tego filmu wiele rzeczy zrozumiałem. Myśleliśmy, że ojciec jest winien naszego nieszczęścia, a dzisiaj wiem, że on przede wszystkim niszczy siebie". Przejmujące wyznanie. To nie to samo, co zaczepki w Sopocie w stylu "panie Mareczku, możemy sobie strzelić wspólną fotkę?"

Dlaczego przez 20 lat uciekał pan od roli świra, odrzucając po "Domu wariatów", gdzie po raz pierwszy zagrał pan Adasia Miauczyńskiego, kolejne propozycje Marka Koterskiego?
"Dom wariatów" bardzo dużo mnie kosztował. Marek jest mądrym, wrażliwym facetem, ale to typ artysty egocentrycznego. W jego filmach człowiek nie gra, tylko zostaje uruchomiony w przedziałach dotykających go osobiście. Można to porównać z utratą przeciwciał, tej naturalnej ochrony, której nabieramy z każdą kolejną rolą. Kiedy spada kurtyna i zaczyna się życie, fikcyjny świat zostawia się za sobą. Koterski wypuszcza aktora w taki region, gdzie czuje się on bezbronny, to jak rażenie prądem. Znajdując w jego tekstach odniesienia do własnego życia, zaczyna się rozumieć wszystko, co człowiek skrywał głęboko i trzymał na jakiś szczególny moment. Chciałoby się wrócić do domu i uwolnić od tej postaci i wszelkich związków z nią. I to nie tylko na planie, bo pracę zaczyna się już dwa miesiące przed pierwszym klapsem. Skóra mi cierpnie jak pomyślę o tych spotkaniach, omawianiu i analizowaniu.

Potrzebował pan przerwy?
Potrzebowałem 20 lat, robienia dziesiątków innych rzeczy i wybierania ról, które on za każdym razem wyśmiewał. Mówił: proszę bardzo, zarabiaj te swoje pieniążki! Może to właśnie było mi potrzebne, by wreszcie zebrać siły. Za każdym razem czułem ogromną presję, kiedy jako pierwszy dostawałem od niego scenariusz, a potem czekał ma mój telefon. Po latach myślę, że to bardzo dobrze, że jednak kilku aktorów zmierzyło z tą postacią i nasz świr nie wrósł w jedną twarz.

Jaki pan miał pomysł na to, żeby ludzie, jak to określił Koterski, "przytulili świra"?
Było w tym coś metafizycznego, kiedy przyszedł do mnie facet z gotowym, dopracowanym w każdym calu scenariuszem i powiedział, że specjalnie dla mnie napisał tę historię. Czytam to i myślę: skąd on tyle o mnie wie, śledzi mnie? (śmiech) Potem zrozumiałem, że ten świr jest uniwersalny. Najważniejsze jest najbliższych 5 minut, reszta to wyobraźnia, ten znój najbliższych kilku minut jest najbardziej autentyczny. Zdjąć, przenieść, poprawić, zawiesić - to jest życie. Na granie Adasia Miauczyńskiego nie można mieć pomysłu, albo się ma taki skowyt w sobie albo nie. Marek pewnie coś takiego odnajdował, dlatego postanowił powierzyć mi tę postać. U nas rzadko powstają role wyłącznie z myślą o aktorze, a to naprawdę wystarczający powód, żeby stworzyć dobry tekst. Przecież francuskie filmy z de Funesem obejrzał cały świat. Zamiast tego pisze się treści, które muszą ogarnąć wszystko, a przynajmniej ojczyznę.



Marek Kondrat w filmie "Wszyscy jesteśmy Chrystusami"


W rozmowie telefonicznej powiedział mi pan, że nie ma już nic wspólnego z filmem, prasa donosi, że kończy pan karierę. To chyba nie do końca prawda, ostatnio można było oglądać pana w "Rysiu" Stanisława Tyma.
"Ryś" to raczej towarzyskie zdarzenie. Stanisława darzę uczuciem od bardzo dawna. Jeszcze jako studenci chodziliśmy do STS-u oglądać spektakl "Kochany panie Ionesco". On zawsze był bardzo wyrazistą postacią. Odpowiada mi jego sposób patrzenia na świat, do dzisiaj czytając felietony Tyma, zgadzam się z nim duchowo i mentalnie. Kilka dni spędzonych na planie "Rysia" to rekompensata za te wszystkie lata, kiedy się nie stykaliśmy zawodowo, bo przecież ja nigdy nie zagrałem w żadnym filmie Barei.

Jak to się stało, przecież był pan aktorem komediowym.
Tym też nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, ale ja byłem niewymiarowy - jak napisała Agnieszka Osiecka - nigdy nie można było przyłożyć do mnie żadnego szablonu. Na bohatera romantycznego za cieniutki, jak na aktora komediowego miewałem momenty zbyt dramatyczne, więc tak się plątałem po rozmaitych gatunkach.

Właściwie pasuje mi pan do każdego wizerunku, twardziela, romantycznego kochanka, a sam o sobie mówi pan, że jest zrzędzącą mendą. Aktualnie jest pan zajętym biznesmenem czy refleksyjnym podróżnikiem?
Nie jestem na pewno typem biznesmena, ale doceniam ten fach. Brak przynależności często towarzyszący zawodowi aktora dezorganizuje życie, więc rodzaj biznesowej dyscypliny jest mi niesłychanie potrzebny. Teraz odpowiadam za towar, terminy, finanse i potrzeby klientów, ale ponieważ jestem człowiekiem refleksyjnym, więc i na biznes patrzę nieco inaczej, mam do tego duży dystans.

Jak to artysta.
Pewnie tak, ale jako artysta na nic już nie czekam. Ogarnia mnie szczęście, kiedy nikt mi nie zawraca głowy, a jak już odbiorę telefon, to często mam pewien kłopot, jak się wyłgać z zadania. Szkoda mi dzisiaj czasu na plan filmowy, musi się stać naprawdę coś wyjątkowego, żebym przerzucił się na dawny tryb życia.

Ostatnio rzadko się pan przerzuca.
W kontaktach z ludźmi zawsze miałem ogromną łatwość adaptacji. Potrafiłem w taki sposób zorganizować nastrój, żeby wszystko było tak, jak sobie wymyśliłem i bez przerwy czułem tę własną aranżację. Takie nakręcanie organizmu strasznie wycieńcza. Kiedyś miałem na to siły, dzisiaj już nie. Zastanawiam się, czy to czasami nie wynika z braku osobowości własnej. (śmiech) Bardzo łatwo poddawałem się wielkim indywidualnościom i zawsze miałem je w promieniu swojego widzenia. Zaczęło się od Ignacego Gogolewskiego, mojego wykładowcy, za którym pojechałem do Katowic, żeby grać w teatrze. Co prawda miałem wtedy młodą żonę i przede wszystkim chcieliśmy zniknąć rodzicom z pola widzenia. Niestety klimat kulturalny Katowic nie bardzo nam odpowiadał. Po powrocie do Warszawy zajął się mną Gustaw Holoubek. To był mój powrót do mistrza z dzieciństwa, bo wiele lat wcześniej wystąpiliśmy razem w "Historii żółtej ciżemki", gdzie on grał Wita Stwosza, a ja jego ucznia. Długo patrzyłem na świat jego oczami. Gustaw nigdy w moim odczuciu nie był tylko aktorem, on jak pisarz słowem opisywał rzeczywistość i nigdy nie brał swego opowiadania w cudzysłów kostiumu czy rekwizytu. Był zawsze Gustawem, co odróżniało go na przykład od Tadeusza Łomnickiego, który przebierał się za kogoś, ruszał wąsami, garbił się, był stary, albo młody.

Nie chce pan wykładać w szkole teatralnej i być teraz mistrzem dla innych?
Miałem taki epizod w warszawskiej PWST, ale nie dawało mi to satysfakcji. Szybko przyzwyczajam się do ludzi, zbliżam się do nich i potem nie potrafię takiemu komuś powiedzieć, że kompletnie się do aktorstwa nie nadaje. Z moich obserwacji wynika, że im ktoś jest lepszy w tej profesji, tym mniej znajduje powodów, żeby uczyć. Tak chyba dzieje się we wszystkich dziedzinach, gdzie profesorami są ludzie uprawiający dany zawód. Zwykły rzemieślnik potrafi być czasami doskonałym nauczycielem, bo bez przerwy nie rywalizuje i nie koncentruje się tak na sobie.

Co sprawiło, że zaczął pan znikać z ekranu i sceny? To dziwne, kiedy jeden z najpopularniejszych i najbardziej lubianych aktorów nagle przestaje grać, nie było dla pana ciekawych ról?
Istnieje pewien rodzaj zepsucia dotyczący stanu posiadania. Jeżeli człowiek nie ma przymusu zarabiania pieniędzy w swoim zawodzie, robi się wygodny. Już nic się nie musi i wtedy pora odpowiedzieć sobie na pytanie: czy chcę się jeszcze sprawdzać? Inaczej wchodzimy w konflikt z samym sobą. My, aktorzy jesteśmy narażeni na to w sposób szczególny, ponieważ pracujemy na sobie, to nasz organizm jest przedmiotem obróbki. Niezależnie od wszystkiego o 19 kurtyna idzie w górę i trzeba zadawać pytanie "być albo nie być?" 136 razy pod rząd i za każdym razem tak, jakby się je zadawało po raz pierwszy. Powinno się dobrze rozumieć powody, dla których staje się na scenie, bo to jest spotkanie z człowiekiem w bardzo intymnej sytuacji, gdzie się wywala bebechy, czasami się kogoś kocha, czasami zabija.

To właśnie jest w tym wspaniałe.
Fantastyczne, bo aktorstwo daje glejt bycia kimś innym i właśnie ta ułuda przyciąga nowe pokolenia. Każdy pod każdą szerokością geograficzną pragnie grać, nie chcąc być sobą. Ale muszę przyznać, że mnie czegoś w tym wszystkim brakowało, ciągle towarzyszyło mi poczucie zdawkowości i ten zawód coraz bardziej mnie w tym utwierdzał. Miałem łatwość wprowadzania się w określone stany i ucho do formy, a to często wkurzało reżyserów, bo czasami na drugiej próbie nagle dawałem pożądany efekt, a przed nami było 3 miesiące do spektaklu. Kiedy jako młody aktor grałem we Francji i tam od 12 do 20 próbowaliśmy, myślałem, że umrę z nudów. Nie rozumiałem, czemu koledzy szukają w tym jakiejś podniety. Recytując w ich języku, czułem się jak pies, który podaje łapę, nie bardzo wiedząc w jakim celu. Dlatego śmiać mi się chcę, kiedy czytam, co tam nasz aktor zrobił na słynnej światowej scenie.

Powtarzał pan w wywiadach, że aktor to niemęski zawód, że inteligencja w tym fachu nie jest potrzebna, że zagrane role "zubożyły pana duchowo". Zastanawiam się, czy pan to w ogóle lubił?
No właśnie, jeśli się czegoś nie zdobywa w mozole, nie wyszarpuje, nie pokonuje przeszkód i za głęboko nie szuka, to daje to poczucie łatwości, a łatwość nie przekłada się na satysfakcję.

Czyli problem polega na tym, że za łatwo panu wszystko przychodziło?
Chyba za łatwo i nigdy nie mogłem znaleźć powodu, dla którego miałbym pogłębiać myślenie o zawodzie, czy bardziej się starać. Mam ironiczny stosunek do aktorstwa i w ogóle do rzeczywistości, na szczęście ta ironia jest skierowana przede wszystkim we mnie samego. Umiem śmiać się z siebie i może dzięki temu nie jestem postrzegany jako ktoś wyniosły. Często słyszę, że funkcjonuję jako swojski facet, taki w polskim wydaniu, co to umie świetnie znaleźć się i z cieciem i z brytyjską królową. (śmiech)

Chciałby pan teraz coś napisać, na przykład wspomnienia albo autobiografię?
Mowy nie ma, i tak już przekraczam granice kompetencji w wielu sprawach. Ja pochodzę z epoki, w której pisali pisarze, teraz piszą wszyscy. To jest upiorne.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones