Przyznam szczerze, że się zawiodłam. Chciałam obejrzeć ten film, ale wolałam najpierw
przeczytać opowiadanie. Przeczytałam i bardzo mi się podobało. Miało w sobie cudowny,
ponury i lekko przygnębiający klimat Ameryki lat 40. Holly była elementem oderwanym od
tego świata, takim nietuzinkowym i jedynym w swoim rodzaju. Narrator był trochę
bezosobowy, nie miał imienia, grał rolę drugoplanową. Odniosłam wrażenie, że tak
naprawdę to Truman Capote, sam autor, pewnie dlatego, że narrator obchodził urodziny w
ten sam dzień, co on. W filmie zabrakło tego klimatu. Z narratora zrobili jakiegoś lowelasa,
utrzymanka, tak jak Holly. Myślałam, że Audrey zachwyci mnie swoją rolą, ale nie poczułam
nic szczególnego. Owszem, miała w sobie urok, tylko chyba ja za wiele od niej wymagałam.
Ten film, sam w sobie jest dobry - przyjemnie się go ogląda i kończy się happy endem.
Jenak jako ekranizacja uważam, że jest nieudany.
Mnie z kolei bardziej przekonał lowelas, nietuzinkowy wykolejeniec formatu Holly, niż bezosobowy narrator z opowiadania... A scena nocnej schadzki w jego mieszkaniu, zainicjowanej słowami "A mówili mi, że w Nowym Jorku nigdy nie poznaje się sąsiadów"..? Wg mnie majstersztyk.
Happy end przesłodzony, fakt... Ale nic nie jest doskonałe, więc trzeba i Amerykanom wybaczyć ich ułomność)