Australijczyk składa obietnicę swojej żonie, że sprowadzi do domu swoich trzech synów, którzy zaginęli po bitwie o Gallipoli w czasie I Wojny Światowej. Tym samym wyrusza do Turcji w czasach nienawiści i dosyć burzliwych przewrotów.
Jest to jedyny film fabularny w dorobku Russela Crowe'a, w którym, nie tyle zagrał, co go samodzielnie wyreżyserował więc nie spodziewałem się takiego poziomu. Dobrze jest się tak pomylić: technicznie nie ma do czego się tu przyczepić. Aktorsko - tym bardziej. Muzyka - adekwatna. Kamera - nic nie brakuje. Montaż - dobry. Crowe jest bardzo wiarygodny w roli ojca, który zrozpaczony, ale w silnej wierze szuka nadziei na odnalezienie synów - żywych lub martwych. To nie tylko piękna historia ojca pogrążonego w beznadziei, ale również dzieło wskazujące na bezcelowość wojny i różnice kulturowe dzielące prostych ludzi Zachodu, a konserwatywnymi, szanującymi swoje tradycje Turkami (przy czym film nie jest banalnie hipsterski). Polecam!
Dialog warty uwagi:
(żołnierze o ojcu, który przyjechał na pole bitwy w poszukiwaniu zwłok synów)
Hasan: Co Pan zrobi z tym swoim farmerem?
Huges: Za dwa dni wsadzę go na statek towarowy do Konstantynopola.
Hasan: Może do tego czasu uda się mu pomóc?
Huges: Przecież wie Pan jakie są szanse na odnalezienie jego synów.
Hasan: Wiemy którego dnia zostali zabici, a ja znam okolicę.
Huges: Oboje znamy teren, ale po co wprowadzać rozgardiasz tylko dla jednego ojca, który nie potrafi usiedzieć w miejscu?
Hasan: Bo to jedyny ojciec, który przybył szukać...